traktat poboczy

Książkę Anny Matysiak Na setkach wioseł, złożoną z 77 kawałków‐wierszy, nazywa Jakub Skurtys w posłowiu poematem, osadzając ten termin w podwójnym kontekście eposu: klasycznego i współczesnego (którego formą jest roztrzaskanie, ułamek i glossa). Sam nie ufam terminowi „poemat”: dziś to szuflada, w której obok przegadanych quasi‐manifestów walają się konfesyjne megaciurki albo i „diagramatyczne instalacje” (etc.); jedynym wyznacznikiem wydaje się objętość. Żeby oznaczyć Na setkach wioseł, będę odtąd używał słowa Książka, duże „K” symbolizuje swoistą zachłanność tego tekstu: reprezentowanie [na agorze mówiących] innych, znanych i nieznanych Ksiąg, a także rozległość tematu.

We wspomnianym posłowiu Skurtys, z sobie stosownym wdziękiem i nie bez dozy kokieterii, tematyzuje treści, którymi Książka płynie. Wioseł jest sto [czyt.: „dużo, więcej niż potrafi wygestykulować pojedyncze ciało”], więc każda tematyzacja będzie poniekąd zaokrągleniem. Ponadto, właściwą funkcją posłowia jest bycie wstępem do drugiej lektury (i kolejnych); siłą rzeczy etyką takiego referatu jest wstrzemięźliwość, a modusem – ratio, co nie oznacza, że posłowiodawca wyzbywa się podmiotowości:

Są w tym tekście motywy charakterystyczne dla całej twórczości autorki, takie, do których mi bliżej, i takie, wobec których pozostaję nieufny. [s. 97]

Niniejsza blogonota pozostaje w genre relacja z lektury (a właściwie: lektur, wielokrotnych), jest pełna spoilerów i cytatów (a jeśli nie jest, to przez zaniechanie, nie brak ochoty); be warned.

Od razu też powiem, że Książka zrobiła na mnie duże wrażenie, rząd wielkości większe niż [quasi‐manifesty, konfesyjne megaciurki czy diagramatyczne instalacje]. W wymiarze pragmatycznym: kupujcie & czytajcie, łatwo nie będzie, ale warto.

1. motto

Za motto do relacji niech posłuży kawałek oznaczony jako XLVII:

U schyłku epoki ogarnął nas, poranne słońce,
złote plamy na oparciu kanapy, gwiazda macierzysta
delikatnie, przy herbacie, jak w Andaluzji,
widać błękitne dachy, marcowe świerszcze, wokół której
planety karłowate, herbata, kruche gofry, ipanema,
składa się z gorącej plazmy, próbujemy oszacować,
herbata, jednakże ze względu na ruch
orbitalny

2. temat

Tematem Książki jest wszystko. To znaczy: istnienie, nieistnienie, wątpliwość pomiedzy nimi. Kosmos i wirus, cywilizacje i kultury oraz pojedyncze, indywidualne życie wobec nich (i samego siebie). Wątpliwość wobec terminu „życie”, jego zakresu. Mit jako spetryfikowana i petryfikująca forma wiedzy‐władzy; długoterminowe ich przekształcenia. Nie, nie chodzi jedynie o mitologie [rozumiane potocznie]: mamy współcześnie setki mitów, rosnących na agarze „epoki”: od wielopostaciowego mitu judeo‐chrześcijańsko‐islamskiego, przez mit „demokracji & wolności” czy mit „polityczno‐społecznego zaangażowania poezji”, po „czarną materię & energię”, mit zapchajdziurowej perełki w małżu „ustalonego stanu wiedzy”. Wszystkie one stoją na symbolizacjach, rytuałach, pokłonach: organizują nasze tu‐i‐teraz. (Proszę sobie zmementować: każda epoka jest schyłkowa.)

Mnogość relacji między wymienionymi.

Trzeba być szaloną, żeby zamachnąć się na taki temat.

Ale, w istocie, to dopiero miąższ tematu. Właściwym tematem jest rozważanie dotyczące możliwości episteme z rdzeniem emotywnym [termin ukuty ad hoc], czyli powiązania „wiedzy” (poznania) z egzystencjalnym doświadczeniem istnienia. A z „egzystencjalnym doświadczeniem [własnego – lub cudzego] istnienia” jest jak ze „świadomością”: to dobra reglamentowane (przez system kontroli Mitów Dominujących); odmawia się ich Drugiemu, Obcym, obcym tak obcym, że aż potworom, innym formom życia, innym formom nieżycia. Za tymi odmowami idą kroki dalsze. (Pamiętajmy, że liczność zbioru „egzystencjalne doświadczenie istnienia” wynosi jeden; reszta to domysły albo milczenie.) Książka przekracza (lub próbuje przekroczyć) wszelkie zwyczajowe granice – w tych kwestiach – wmontowane w naszą doksę i podobne urządzenia.

Ostatnią warstwą, o której trzeba wspomnieć, jest językowy wyraz owych prób przekraczania (swoje residuum znajdujący w kawałku XLIV, złożonym jedynie z kresek oraz rekonfigurowanej frazy „może oznaczać”). Reprezentację takiego pomieszania języków (czy pomieszania wewnątrzjęzykowego, fundamentalnych niepewności) znajdziemy np. w kawałku użytym wyżej jako motto.

3. wrażenie

Wrażenie towarzyszące mi od pierwszych tekstów, składających się na Książkę, ujęło się od razu w słowa: „majestatyczne i kruche” (i takie pozostało).

Majestatyczne, przez skale właściwe tematowi „wszystko”; kosmologiczne i kosmogoniczne, planetarne – cywilizacyjno‐kulturowe, historyczne: cykle współpracy i rywalizacji, wymiany i podboju, koegzystencji i zagłady (ze szczególnym uwzględnieniem Zagłady, której „nasze” epoki świadkują od stuleci i której niedawna kulminacja staje się – na naszych oczach – przedmiotem wyparcia i aktywnego zapominania; to zresztą nic nowego, na tym polega obojętna perystaltyka ludzkości jako panorganizmu pasożytniczego i samopasożytującego). Także skale organiczne (żyjący ludzie to ok. dziesiątej części promila biomasy, samych np. wirusów jest ponadtrzykrotnie – co do masy – więcej; kawałek XI); organizmy-„cywilizacje”, półprzepuszczalne federacje milionów mniejszych żyć, symbiotycznych lub pasożytniczych (a także przygodnych).

Majestatyczne są też obrazy – składowe mitów; nie przypadkiem, taki przecież ma cel (niechby wprost nie wysłowiony) petryfikująca siła mitotwórcza: produkcję majestatu. Dla ilustracji kawałek XXIV, splatający wyobraźnię w węzeł, choć wydaje się „nagi”, nie odwołujący się do jakiegoś powszechnie znanego kontekstu (kulturowego). Jest tu też metarefleksja dotyczacą tego właśnie, omawianego mechanizmu:

Świetliste krowy wychodzą z morza
paść się na brzegu, krzeszą też iskry, uderzając
ogonami o skały, ale na ogół wystarczy
że wychodzą, światło zaś z nich wychodzi
i do nich wraca, i niczym innym nie jest,
niż żeby patrzeć.

Kruchość jest oczywistym rewersem majestatu: potrzebuje on poddanych i wyznawców, generuje ich rytuały (sam będąc, przez mit, ich owocem), potrzebuje niewolniczych/ofiarnych mrówek, by zapewnić plony i wznosić budowle, potrzebuje podbitych robaków, by mieć materiał na piramidy z czaszek.

Ale Książka na tej domyślnej oczywistości nie poprzestaje. Jej rozproszony, wszędobylski podmiot mówiący podejmuje nieustanne próby, „wcielając się” [pojęcie ciała jest zawodne] w byty kruche, pomijane, unieważniane; jest ich (chciałoby się powiedzieć: latourowskim) rzecznikiem. Ten przenikający całą Ksiażkę sprzeciw wobec dyktatu majestatów, wymagający odwagi (Nic nie jest za trudne, ale strach / należy do miejsca i czasu, na parapecie / ciało muchy, cały twój taniec, czułość i delikatne skrzydełka – kawałek XIV), najwyraźniej może opowiedziano w kawałku LVIII:

Jest też mu przypisany gigantyczny wzrost – mówisz.
Nie słuchając jego słów, zadam mu cios
maczugą w głowę, czym otworzę
góry zasłaniające autostradę. Poniesie
się głos motocykli. Nagrzany asfalt i śpiew
cykad na poboczu. Weź między palce kurz.

Ta na wskroś podróżnicza Książka – jej tekst swobodnie przemieszcza się między czasami, miejscami, kulturami; miedzy koloniami hellenistycznymi czy perskimi a koloniami mikroorganizmów, w Kosmosie i w kurzu: sam rozmach tych podróży jest majestatyczny! – przyjmuje jednak punkt widzenia pobocza. (Może „episteme z rdzeniem emotywnym” stoi na miliardokrotnie zmultyplikowanym miejscu „bycia mijanym/‐ną/‐nymi”? w które zostaje zainwestowana uwaga i empatia?)

Jak w powyższym cytacie – autostrada [na przykład: biblioteka mundi] ujawniona dzięki aktowi skruszenia gór pozostaje traktem nie użytym, a tylko widzianym z boku, z pyłu.

Sama Książka okazuje się – jeśli można tak powiedzieć – traktatem poboczy.

4. trud

Lektura wymaga pracy: czytelnik natrafia na pagórki, które musi skruszyć (przeciętny czytelnik, taki jak ja). To dobrze, w myśl porzekadła: „żeby coś wyjąć, najpierw trzeba włożyć”. Potrzebowałem dopisania sobie jakichś 40–50 przypisów do tekstu, by mieć (połowiczną) nadzieję, że rozumiem, o co idzie w tym czy tamtym kawałku.

Oto niektóre osoby napotkane w tekście Książki lub podczas (dalszych) poszukiwań: Maria Ajzenszdtadt, Wiliam Arens, Otto Bickenbach, John Brown, Giordano Bruno, Adam Czerniaków, Oskar Dirlewanger, Mistrz Eckhart, PJ Harvey, K.J. Holmes, Nicolaus Krebs, Heinrich von Lehndorff, Leopold Rubinstein, Sophie Scholl, Henry St John, Władysław Szlengel, Nechemiasz Tytelman, Bernhard von Waging, Iohannes Wenck, Szmul Zbytkower.

Podobnie liczną grupę stanowiły przypisy rzeczowe: do pojawiających się w tekście pojęć obco brzmiących, nieznanych (przeciętnemu czytelnikowi, takiemu jak ja), zapomnianych, niekiedy pułapkujących, jak w kawałku XIII:

Na setkach wioseł płynęłam do Troi
w falach czerwonych mórz pod stratum corneum
i pod sześcioma innymi pieczęciami. [...]

Odrębną a potężną grupę odniesień są postacie (i stworzenia) mityczne występujące na kartach tysiącletniej dawności irańskiego eposu Šahname Firdousiego, a także osoby historyczne powiązane z tematem (tu: podróży), jak Buzurg Ibn Šahriar czy Ibn Batutta (oraz dziwy przez nich opisane). To dlatego, że Książka, opatrzona mottem z Firdousiego, zawiera moc odniesień do tekstu Šahname i obszarów (oraz relacjodawcom z nich), rozpościerających się od [umownie:] Troi [jest tu jakby początkowym, a nie końcowym krańcem] po Sumatrę. Rejonów, których kubatura (bo mnożymy też przez czas) jest dla nas, mieszkańców niewielkiej narośli na cielsku euroazjatyckiego wieloryba, zasadniczo niepoznana, przez co wydaje się (bardzo błędnie) prawie pusta.

Autorka pomieszczone na końcu podziękowania rozpoczyna od Mirosława Michalaka; popełnił on potężną pracę Konteksty kulturowe średniowiecznego eposu irańskiego Garšaspname i ich źródła, którą Anna Matysiak redagowała. U Michalaka oczywiście nie mogło się obyć bez zestawień GaršaspnameŠahname; jest tam mnóstwo materiału, który, jak sie wydaje, poważnie zainspirował Książkę.

Jakub Skurtys w posłowiu pyta (i jakby sam sobie odpowiada):

Na ile [motto z Firdousiego i, domyślnie, przywołania z tekstu] ma [mają] wprowadzić perską kulturę i historię na zasadzie jakiejś egzotyzacji, a na ile tylko wywołać model heroiczny w jego bardzo charakterystycznym wariancie: ogołocenia bohatera, obezwładnienia lub rozbrojenia po zwycięskiej walce na śmierć i życie? Trop jest niby perski, ale owo „ogołocenie” już w pierwszym fragmencie ma swój kenotyczny wymiar i intensyfikuje jeden z bohaterskich archetypów: moment pyrrusowego zwycięstwa, który jest równocześnie momentem odsłonięcia.

Mnie się jednak zdaje, że ten gest sięgnięcia w głąb wspomnianej „pustej” kubatury (pomijając sam moment uwiedzenia przez jej niezmierzoną barwność, o co doprawdy nietrudno) ma jeszcze inny, błogosławiony, cel lub skutek. (Na marginesie stwierdzę też, że – jako żywo – nie widzę wcale „kenotycznego wymiaru «ogołocenia»”, o kórym pisze posłowiodawca; mam cytowaną uwagę za wishful thinking.)

Kto z polskich czytelników wie cokolwiek o „mocarzu Rostamie, synu mocarza Zala”, jego siedmiu czynach, związkach („adopcyjnych”) z potężnym ptakiem Simorghiem itd.? Te postacie pojawiają się w Książce trochę na zasadzie pustych znaczących, węzłów w nieudekorowanej strukturze mitu. W naszym kręgu kulturowym odsyłacz z terminu „model heroiczny” prowadzi ze sporym prawdopodobieństwem (i w zgodzie ze źródłosłowem) do herosów z mitologii greckiej (jako, powiedzmy, prawzoru). Problem w tym, że z tych opowieści zostały głównie dekoracje, po tysiąckroć przetwarzane i obciążające tym samym odbiór; pod tymi warstwami gubi się (gubiłaby) chęć dostrzeżenia w micie tajemnicy i refleksji nad jego możliwymi znaczeniami (i możliwym – współczesnym – rezonansem). Por. w tej sprawie zwłaszcza kawałek LV.

Mniej zatem chodzi o „jakąś egzotyzację”, bardziej – o pozbycie się niepożądanego pośrednictwa, rodzaj paradoksalnego per ignotum ad verum; oto (błogosławiony) cel lub skutek.

5. mit

Wróćmy jeszcze do mitu jako fazowo petryfikowanego i petryfikującego narzędzia (kulturowej) inwazji/perswazji.

Mitologię grecką brało się z opracowań Jana Parandowskiego czy Wandy Markowskiej, jako dziecko Markowską czytałem, Parandowskiego liznąłem (nudziarz!); w szkole nauczano też o Homerze. Powiedzmy wprost: były to zbiory klechd.

Mity greckie były opowieściami o morderstwach, walkach o władzę i o aliansach, wyprawach wojennych i wyprawach w celu likwidacji niezliczonych potworów i/lub pozyskania odległych skarbów. Na plan pierwszy wysuwały się jednak historie cudzołóstwa, zdrady, gwałtu i jeszcze raz gwałtu (w wersjach dla młodzieży: uwiedzenia); zazdrości i rywalizacji. Nadto (fundamenty teogoniczne) fale matko‐ i ojcobójstw. (Na tym dominującym tle z rzadka pojawiała się odmiana, typu historia Prometeusza czy znaczenie triady Kora – Persefona – Demeter.)

Wyzwolenie ze swoistego stuporu („cóż to za przedziwna, kapryśna i mordercza menażeria, ci greccy bogowie, cóż za ponury los zbaleronowanych przez fatum, zatyranych [!] greckich herosów?!”) przyniosła dopiero (przedwczesna?) lektura Mitów greckich Roberta Gravesa.

Graves, po pierwsze, podawał warianty mitów, wprowadzając tym samym czas/przestrzeń (i żywotność) w proces mitotwórczy. Po drugie i ważniejsze, w obszernych komentarzach przedstawiał interpretacje mitów zgodne ze swoją białoboginiczną hipotezą [piszę ostrożnie: on sam traktował je jako tezy, z asercją]. W tym ujęciu mity jawiły się jako zakrzepły symboliczny wyraz walki miejscowych, wcześniejszych kultur matriarchalnych z falami patriarchalnych najeźdźców achajskich. Po trzecie wreszcie, z tych komentarzy wyłaniał się złożony obraz bujności form życia społecznego, kultowego itd., itp.; po prawdzie znacznie ciekawszy od perypetii boskich jebaków i listy zgwałconych przez nich nimf etc., karanych dodatkowo przez zazdrosne boginie; gęsta sieć wewnętrznych odsyłaczy wzmaga to wrażenie.

Wkładam palec między strony Gravesa, losuję mit o Danaidach [60], a z komentarzy numer 4:

Hydra zgładzona przez Heraklesa była prawdopodobnie personifikacją kolegium kapłanek dostarczających wody, mit zaś o Danaidach jest bodajże wspomnieniem dwukrotnie podejmowanych przez Hellenów prób zagarnięcia sanktuarium, przy czym pierwsza zawiodła haniebnie. Po drugiej udanej próbie helleński przywódca poślubił arcykapłankę, kapłanki wody zaś oddał jako żony swym wodzom plemiennym.

Oczywiście, zauważamy takie amortyzatory, jak „prawdopodobnie” czy „bodajże”. Ale nie w tym rzecz, a w tym, by dostrzec różnicę między „kto dzieckiem w kolebce łeb urwał”, ahistoryczną skamieliną, a procesami pełzającego przejęcia jednych kultur przez inne. W każdych czasach przydaje się szczepionka sceptycyzmu przeciw mitom dominującym, nawet dziś, zwłaszcza dziś.

Ale wskoczmy z powrotem w Książkę. Oto kawałek III:

Dziewczyna z Kogaran, córka króla,
spotkała w jabłku czerwia, którego
zabrała do domu. Odtąd była najlepsza
we wszystkim. Robak był coraz większy,
a potem zamieszkał w warowni na szczycie góry.
Umarł, gdy pewien rycerz
wlał mu do paszczy wrzący ołów.

Dziwna klechda, prawda? Miks Leśmiana z Szekspirem.

Mirosław Michalak w rozdziale Epicki motyw Haftvāda w kontekście Zahhāka i tożsamości Garšāspa [s. 192 i n. wskazanego wyżej tytułu] dekonstruuje tę historię, raczej w trybie ostrożnych przypuszczeń (niż z podobną do Gravesowej asercją). Pozwolę sobie zacytować strzępy (przepraszam autora za ten akt masakry) jego rozważań:

Żeńska natura Aži Dahāki / Zahhāka jako smoka znajduje pośrednie potwierdzenie także w epice — [następuje streszczenie powyższej legendy, z wariantami] — [...] była władczyni, którą wywyższano i oddawano jej cześć, a także zgromadzono dla niej bogactwa i skarby. Ardašīr wydał bitwę jej strażnikom i zabił ją, po czym zagarnął należące do niej ogromne bogactwa i skarby [...] — Niewykluczone, że było to imię jakiegoś bóstwa żeńskiego. Takie podejrzenie nie jest bezzasadne, o ile wziąć pod uwagę aluzje w tekście Kārnāmag, gdzie „czerw” bywa określany pejoratywnym mianem złośliwego demona o charakterze żeńskim (druz) lub bożka (uzdēs), zaś jego czciciele nazywani bałwochwalcami (uzdēsparastagān). Wzmacnia to argumentację na rzecz żeńskiego charakteru obiektu czci przeciwników Ardašira — postacie Haftvāda (Haftānbōxta, Abtanbūda), jego córki oraz królowej z relacji aṭ‐Ṭabarīego są funkcjonalnie tożsame z „czerwiem” — w opowieści o „czerwiu” należy doszukiwać się śladów kultu obcego zoroastryzmowi, w dodatku zdominowanego przez elementy żeńskie — Nie można wykluczyć istnienia lokalnych kultów mających jakiś związek z tradycją wywodzącą się z Elamu, gdzie zachowały się przedstawienia żeńskich bóstw z rybimi ogonami

Węzły mitu nabierają tu (migotliwej i wariantywnej) tożsamości. Ale nawet pozostawione same sobie, jako „puste znaczące”, coś opowiadają.

Ważna kobieta („córka króla”) włada chtonicznym („spotkanym w jabłku”, a nie, dajmy na to, zesłanym via złoty deszcz z niebios) obiektem zapewniającym mądrość, sztukę, dostatek; chroni go („warownia na szczycie góry”), ale najeźdźczy element męski siłą niszczy ten stan dobrze bytującej równowagi.

Następujący zaraz potem kawałek IV...

Niektórzy badacze sądzą, że chodzi
o żeńskie bóstwo albo zwyczajnie
o kobietę. Za dużo pracuję po nocach,
słucham Radiohead albo oglądam
ostatnią scenę z Lotu nad kukułczym gniazdem.
Wypijam gorący ołów i uciekam.

...zinterpretuję w terminach już użytych w tej relacji. Zdanie 1: podmiotka dawno przyjęła szczepionkę sceptycyzmu, ale wiedza nie zmienia zasadniczo konstelacji sił; mówi się tu: „pozostaję na poboczu”. Niemniej, kwitnie tu jakaś bujność życia, zdanie 2, oczywiście swoista, pokolorowana na kolor własnej pampy. Wreszcie (a właściwie: wtem!) mocny „współczesny rezonans” zamierzchłego mitu; w zdaniu 3 może najistotniejsze jest to, czym nie jest czasownik „uciekam”: nie jest to ani „ulegam”, ani „umieram”.

6. motywy

Pora zacząć zwijać tę relację. Napisałem, z pewną przesadą, że tematem Książki jest „wszystko”. Mnogość przeplatających się wątków, z których tylko nieliczne zostały wskazane wyżej, usprawiedliwia tę przesadę. Łowcom motywów polecam prześledzenie pojawiającego się „błękitu” (kawałki V, XXV, XLVII, XLVIII) czy „płaszcza” (kawałki VIII, XLVIII, LXV); takich zabaw czeka więcej. I nie tylko zabaw.

Motywu Zagłady (Shoah), dominującego nad środkową częścią Książki, nie będę komentować (spoilować), najlepiej przebyć go samemu. Zwrócę jednak uwagę na mocno z nim spleciony wątek matki/córki, zapowiadany niejako od samego początku (kawałki VII, VIII). Jest tak, jakby wszędobylski podmiot mówiący, dotąd (i potem) swobodnie „polatujący kędy chce”, tu, skonfrotowany z tak monstrualnym Rozdarciem, stracił spoistość, rozproszył się, przejął (został przejęty) we fraktalnym rozbiciu (przez) obce jaźnie, skażone niepojętymi czynami.

To jeden z najbardziej przejmujących traktów tej podróży.

Sam zaś pożegnam się kawałkiem XXI („jeszcze wcześniej” z pierwszego wersu dotyczy późniejszego o kilkaset lat emporium‐spadkobiercy, już arabskiego Al‐Ubulla, por. kawałek XIX):

Jeszcze wcześniej był Apologos,
ale podupadł. Ostatnie wyniosły się
dziwki. O zachodzie słońca siadały na nabrzeżu
i piły tanie wino, patrząc, jak wraki obrastają
wodorostami i tymi małymi zwierzętami
z rodziny przylg.

No i...

7. idźcie czytać

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *