Najpierw niech powie sam autor, zabieram mu to z fejsbuka (publicznego, żeby nie było; 10 września tego roku), a interpunkcję po swojemu zmieniam, i literówki też.
A to w ogóle było tak, że w dwutysięcznym roku wydrukował mi opowiadanie Roman Honet w „Studium”, i to nie dlatego że się znaliśmy, bośmy się w ogóle nie znali, tylko posłałem je do „Studium”, bo czytywałem wtedy „Studium” i inne czasopisma, co to ich już nie ma, bo na cholerę komu czasopisma. [...] I ten pan Roman mi wydrukował, mimo że to było takie se, i jeszcze mi przysłał miły list, i nagle w ogóle się trochę chciało egzystować. I sobie coś tam pisałem, ale nie wysyłałem, bo nienawidziłem jednej pani na poczcie. I zostałem znienacka grajkiem i nagrywałem płyty i grałem koncerty, ale sobie coś tam dziubałem i po paru latach Szwedzki mnie namówił, żeby mu coś pokazać, bo po pijaku się człowiek zawsze wygada i coś mi tam drukował w „Ricie” i jest dobry przyjaciel, bo wcale już bym nie dziubał gdyby nie on. Potem Maślanka Piotr mi dał zaliczkę, żebym pisał [...] A potem Szwedzki wysłał tę dziubaninę Najderowi i Najder się skrzywił po najderowsku, ale czytnął i namówił jakoś siebie, a potem różne ważne osoby, że jakby wyrzucić połowę i przymiotniki wszystkie, to może, może. I siedzieliśmy i cięliśmy, i chciałem go zamordować cienkim łańcuszkiem, ale kto by jechał do Zgierza. A potem pani Magda Z Wydawnictwa cięła to ze mną i wyrzuciliśmy też wszystkie przysłówki i chwaliła mnie czasem, ale głównie nie [...]. I cały czas Marceli. Marceli podawał mi doping internetowy i otuchę za friko, przekleństwo z pochlebstwem, i pomagał ciąć, czy pisałem już, że cięliśmy? No cięliśmy. [...]
Oczywiście w komentarzach (poza zrozumiałym w takich miejscach entuzjazmem) pojawiły się też pytania, no a gdzieś może jest wersja sprzed cięć, bo jak to. I że może tak porównać, a? Też by mnie to interesowało, z powodów, o których za chwilę. Ale poszperałem mrówczo w sieci, tu znalazłem wiersz, tam short story – raczej niedobre, a i (gdy ma się powód, aby przeczytać) – dziwne jakieś, tu „rzęsy gnicia” (to metadopa na „szkło potłuczonych żarówek” w piwnicy), tam „mikre auto‐da‐fé” (to o akcie spalenia własnych brwi przez młodego Lowkę Tołstoja; nie, nie pytajcie). I po takich czy podobnych znaleziskach, nic im nie ujmując, przechodzę na pozycję: „opublikowane pod nazwiskiem, odpowiada”, w sensie: ktoś ciął, ale autor musiał wyrazić zgodę, może wcześniej nie było komu przyciąć – nieważne, zaczynamy od momentu zero, czyli od tekstu. Ale wolno przechodzę, z ociąganiem, bo jednak
cięli, cięliśmy
Są przecież rozległe te nieznane rewiry pracy redakcyjnej, z miliona powodów ludzie trzymają je w tajemnicy; „tajemnice alkowy”, redakcja: czynność wspólna i intymna, w postronnych budzi się natychmiast voyeur, jednak nie tylko o to chodzi, chodzi też o istotę mechanizmu powstawania literatury, no, dobrze, wróćmy do wyników operacji.
Kiedy pod recenzją Macieja Jakubowiaka napisałem parę zdań, m.in.:
Gdybym miał pisać o tej książce więcej, zająłbym się toposem „chóru greckiego” (na opak). Tym „my” w: „W końcu wychodziliśmy na powietrze, łowiąc niewidzącymi oczami żółte neony taksówek, i jechaliśmy do domów, i śniliśmy swoje sny, w których błękitne zwierzęta, sprzęty i budynki kpiły z nas w żywe oczy” czy w: „Zimą otrzeźwieliśmy” [opowiadanie Jurek]. Inaczej niż u klasyków, ten chór jest chórem wspólnego milczenia; „od mówienia tylko głowa boli, bo jak człowiek zacznie mówić, to nie może przestać” [Foks w wierszu], ale to raczej decyzja narratora, owo wyciszenie. Mowa bechta, prowodyruje. Takie motywy bym. Ale głowa już boli, przestanę.
...to tak naprawdę miałem przeczytane jedno opowiadanie, właśnie Jurka. Teraz, po lekturze całości [tu dziękuję pewnej dobrejduszy za użyczenie tekstu], akcenty się przestawiają.
W mojej ocenie wyniki cięliśmy są takie. W pierwszych dwóch trzecich Mikrotyków – dobrze. Od (najgorszego, zbędnego – co zauważył także Jakubowiak, choć użył też określenia „urocze”, hm, nie bardzo) tekstu „Szlugi” włącznie, do końca – to już nieco inna książka, gorsza, choć – to jasne – i tam zdarzają się momenty. Opowiadanie Lena – na moje lekko niedocięte.
*
Poniżej, proszę państwa, mogą się zdarzyć spoilery#warning, więc już na własną odpowiedzialność.
Otóż dlaczego te pierwsze opowiadania tak mnie wzięły? Bo są napisane (to jasne: zmodyfikowanym, przystosowanym do tematu i osobowości autora, do realiów i czasów)
językiem Babla
Ja Babla wielbię, raz (pod podanym linkiem) zatrzymałem się na chwilę, obszernie cytując (nawet w oryginale), konkluzja zaś brzmiała:
Cytuję ze względu na język. Takie zdania jak „Brzuchaci i miłościwi – stali jak dzwony na rosistej trawie” czy „Ich lot był trudny, ich trop wlókł się żałośnie i długo” przywracają wiarę w sens istnienia przymiotników.
...co, poniekąd kpiąco, dedykuję fragmentowi zwierzeń Pawła Sołtysa powyżej („jakby wyrzucić połowę i przymiotniki wszystkie, to może”). No dobrze, żartuję: to, co zostało, jest wystarczająco bablowskie.
Czytanie dla zmysłowej przyjemności czytania jest inne niż czytanie, w którym w tyle głowy siedzi ponury skryba i notuje na użytek tekstu, co się może (w jakimś trybie recenzenckim) napisze. Dlatego powstrzymywałem się od bliskiego zaglądania w tekst(y) Babla, żeby sobie nie popsuć. Ale teraz wpadam we własnoręcznie zastawioną pułapkę.
Babel jest paradoksalny. Daje ogólne wrażenie niesłychanej zwięzłości, celności, szybkiego rytmu. W szczegółach jednak zmienia tempo jak chce, nic go nie powstrzyma od spowolnionego zanurkowania w sentymentalny (nagle, znienacka) detal, okropności zaś, któych choćby w Konarmii doprawdy nie brakuje, mija sucho i sprawozdawczo, uważając, by nie dodać tego jednego, jedynego słowa, które musi dopowiedzieć sobie sam czytelnik. I dopowiada; taki właśnie jest Babel.
Druga cecha Babla to swoisty animizm, gdy mu się spodoba, potrafi ożywić – wyposażyć w emocje, intencje, człowieczość – wszystko. Cytowane wyżej zdanie ma poprzedzający kontekst taki:
Dźwięki organów, to marudne, to śpiewne, płynęły ku nam. Ich lot był trudny, ich trop wlókł się żałośnie i długo.
I odwrotnie. Domena mięsna, ludzka, może być równie dobrze z nagła przeniknięta rzeczą nieludzką, obcą. Choćby tak:
[...] spory szmat ziemi obszedłem tego dnia własnymi nogami i wieczorem wyrosłem w dworze Lidino u wesołego mojego dziedzica Nikitińskiego. Siedział w pokoju, stary staruszek, i przebierał trzy siodła: angielskie, dragońskie i kozackie – a ja rosłem na progu jak łopuch, bitą godzinę rosłem i ciągle bez skutku. Ale potem rzucił na mnie oczy.
[Opis żywota Mateusza Rodionycza Pawliczenki, Armia konna, przeł. Wiktor Woroszylski]
A teraz popatrzcie, co robi (w opowiadaniu Maciek i Mareczek) Sołtys:
Zrozumiałem go dobrze, ale nic nie odpowiedziałem, bo zamiast serca miałem zegarek, który stanął. [...]
Musiałem interweniować, choć zamiast serca miałem trzy nieruchome wskazówki. [...]
– Idzie jak Dar Pomorza – powiedziałem, a wskazówka w miejscu mojego serca, ta najcieńsza, przesunęła się o sekundę i znowu stanęła. [...]
Nawet ja się uśmiechałem, wziąłem łyk z piersiówki, ale żadna ze wskazówek, które miałem w miejscu serca, nie ruszyła się o milimetr.
Tak, tu trochę przesadził. Ale w wielu, wielu miejscach idzie Sołtys za Bablem subtelniej, choć równie mocno.
[Gruzin] Śmiał się z polskich warzyw i z polskich mężczyzn. I te, i ci wydawały mu się za małe, zbyt mali, za słabo nasłonecznione, nasłonecznieni, za chude i chudzi w duszach i pestkach.
[Znałem faceta]
wojna
A skoro już ciągnę tę bablowską paralelę, powiem, że Mikrotyki wbrew wszelkiemu oczekiwaniu lokuję po stronie Konarmii, wcale nie Opowiadań odeskich. Choć narzucałoby się: smutne rudery i blokowiska, alkoholicy, półświatek, miejscowe zbiry, lewe interesy, kobiety pod stopami, sporo tego u Sołtysa. Łatwo byłoby popaść w jakiś ton uznania, że, o, patrzcie, lokalny Benia Krzyk, no proszę. Owszem, śpiewa z wyraźną przyjemnością Pablopavo gościnnie u Klezmafour kawałek Urke (o Nachalniku), słucha się też (przeprowadziłem mikry wywiad środowiskowo‐sieciowy) przyjemniej niż na co dzień wykonywane dancing‐smuty (wybaczcie, wystarczyły mi dwa‐trzy), ale to podszewka, której w Mikrotykach nie dopuścił do (jawnego) głosu.
Zatem wojna. Po pierwsze, ta dosłowna, druga światowa, której cień mieszka w ludziach, w nich się też jakoś dziedziczy, i w przedmiotach. Fraza „jestem ojcem moich zmarłych” [Kto], którą zauważa także i interpretuje Maciej Jakubowiak, jest nieco na wyrost, nie dziwi mnie, że pomieszczona została w opowiadaniu kończącym zbiór, w tej gorszej jednej trzeciej. Jednak ślady znajdziecie i wcześniej, choć związki (ludzkie, rodzinne, społeczne, urbanistyczne, bardzo różne) z wojną – tak jak i w naszym codziennym życiu – są często zatarte i niejasne.
Ale i ta, po drugie, powszechna wojna, walka ludzka z losem, chorobą, samotnością, nałogiem, z przeszłością, która jak fatum zdeterminowała dziś. Są i ofiary cywilne, głównie kobiety. I mali (bracia prawosławni, chłopak z rybką itd.). Narator Sołtysa przygląda się tej wojnie powszechnej, łatwo widocznej, bo ludzie, których pamięta z dzieciństwa/młodości, ale i ci, wśród których również dziś się przechadza, przysłuchuje, to ci najbardziej narażeni na cios, a też ci, którzy najłatwiej ciosem odpłacają.
Tamten bił na poważnie, bił za swoje dresy z bazaru, za hutę, która upadła, więc stary od roku siedzi w domu, za starą, którą stary leje, jak syna nie ma, za wszystkie te dziewczyny, które przechodzą na drugą stronę ulicy, za dziewczyny z teledysków Nazara, Kasy i Norbiego, za pieniądze, które robią inni, za Balcerowicza, Wałęsę, Tymińskiego i oczywiście za Żydów, Niemców i Ruskich, bił na poważnie, w szale, i pewnie by zabił, gdyby [...] [Ćwierć]
Nietrudno było, pod recenzją Maćka Jakubowiaka, wymienić jego „zasadę współczucia” na „nie osądzam, opisuję”. Ale też trochę te opisy, niektóre z nich, przypominają pozycję narratora Babla:
Sześciu machnowców zgwałciło służącą zeszłej nocy. Dowiedziawszy się o tym rano, postanowiłem zobaczyć, jak też wygląda kobieta sześciokrotnie zgwałcona raz po raz. Zastałem ją w kuchni.
[U naszego bat’ki Machny, przeł. Jerzy Pomianowski]
...oczywiście po przeprowadzeniu stosownych transformat na inne czasy, okoliczności, wrażliwość i tak dalej. A odruchy współczucia bywają, na moje, zbyt wyraźnie „doszywane”, jak choćby
Raczej nie, nie pamiętam, niech mi ktoś wybaczy.
[puenta opowiadania Lato]
...czy nawet wyposażane w wymiar „odpłaty”:
Wierzyłem w życiu w różne bzdury, a sumienie nosiłem w najmniejszej, kurewsko wewnętrznej kieszeni. Domyślając się jednak, czy raczej – wierząc, że nie na próżno, że może się przyda. Piosenka w głośnikach się zmienia, rum smakuje jak piasek, za chwilę wstanę.
Na razie siedzę.
Na razie patrzę.
[koniec opowiadania Skazka]
bohaterowie
Poza językiem pewnie i bohaterowie (czy: narratorzy) stanowią o tej cezurze 2/3 – 1/3. Mówiąc najkrócej, ostatnie 1/3 to opowiadania, w których narratorem jest ktoś przypominający alter ego autora. Padają tam takie zdanie:
Trzeba podjąć decyzję: w kogo się wcielić? Kogo poudawać przed światem, który jest chyba tylko rozbudowaną symulacją, da się go zrolować i schować do pudełka, a pudełko wziąć do kieszeni. [Pojedynczy mężczyzna]
I właśnie to rymuje się z moim mniejszym zainteresowaniem.
Ale jeszcze jedno chciałbym o bohaterach. Ci „bablowscy” są rzeczywiście Bablowscy, w takim sensie, w jakim Babel, relacjonując ze środka piekła, a i sam emisariusz poniekąd, opowiada pojedyncze historie ludzi, którzy stoją – czy jako bardziej‐kat, czy jako ewidentnie‐ofiara – za krwawą i pełną przemocy powłoką zdarzeń bieżących. Wylicza swoim bohaterom słoje krzywd, co je widać dopiero przy bliższym badaniu, mikro-skopowym, a które – jak zadany Los – determinują zachowania jakże skądinąd godne potępienia.
Mikrotyki podobnie, znowu: z zachowaniem stosownych proporcji. Działa też coś, o czego przykładach u Sołtysa nie mogłem wiedzieć przed lekturą:
Mowa bechta, prowodyruje
I rzeczywiście, akty przemocy u Sołtysa poprzedzane są z reguły aktem słownym, bechtającym.
Nagle Olgierd wstał.
– I to ma być, kurwa, powód do dumy?! Chuja tam zmacaliście, dała wam po pyskach i cała historia.
[Lato]Rechot z podłogi zaskoczył ich oboje. Rechoczący musiał się przysłuchiwać już przez chwilę, może muzyka go ocuciła.
– Będziesz ruchał tę maszkarę?!
[Ćwierć]
...a potem już tylko (reaktywna) goła siła, ból, upokorzenie. Nie żeby Paweł Sołtys coś tu szczególnego odkrywał: tak działa testosteron, dobijanie się (dosłowne) uznania itd., i nie żebym ja był taki w ciemno przenikliwy; ot, stała ludzkiego, męskiego stada. Te fragmenty, te opowiadania brzmią autentycznie (kto chce, może dodać: niestety).
Ale głuchym fałszem wybija się na ich tle to jedyne opowiadanie, które znałem wcześniej: Jurek. Odsyłam wyżej, do cytatu Gdybym miał pisac o tej książce więcej....
Milczący (a)grecki chór pijących, ta komunia bez mała, jedność z facetem, któremu sąd odebrał prawo widzenia z córką („naszemu krzywda”), długie, na miesiące rozłożone posiedzenie, męskie kolegium. Odpowiednio też podlane sentymentalizmem: śmierć kota. My, faceci, też mamy uczucia. I grzecznie, w zamyśleniu i oparach, patrzy się na piękną barmankę‐studentkę, cicha adoracja. Nostalgia. Dla mnie przykład, jak z (powiedzmy: prawdziwych, prawdopodobnych, wydobywanych z pamięci) klocków można ułożyć mit jadący fałszem na kilometr.
Tu już nie Babel, tu jakieś ugłaskane na grzecznie Hłasko‐Nowakowskie. Te klimaty. Gdybym chciał być złośliwy (wywiad sieciowo‐środowiskowy przyniósł fakt taki, że Pablopavo, a może Paweł Sołtys, może obaj, to najwierniejsi z wiernych fani Legii Warszawa), powiedziałbym: och, jakże pozytywny mit kibica‐po‐przejściach.
Jednak lektura całości (no, dwóch trzecich) wynagradza ten (przykrzejszy) moment. A na koniec jeszcze słowo na (kto wie, może ważny?) temat:
czytani
Po jakich autorów siega(ją) narrator(zy) Pawła Sotysa. Otóż są to: Płatonow (w tle Lew Tołstoj), Aleksiej Tołstoj, Leskow (narrator chce się „domądrzyć”). W planie poniekąd młodzieńczym – Kerouac. Kibicowsko‐ludycznym – Hrabal (ale nietypowy: Drybling Hidegkutiego kupiony na straganie zdeklasowanego antykwariusza). Wygląda mi to na lekką nadreprezentację literatury rosyjskiej (a Leskow to już w ogóle: kto dziś Leskowa!)
Oczywiście kwestię, czy zna Babla, odsuwam na bok jako nieistotną.
PRZYPIS
Z tym cięciem trochę sobie żartuję, np. opowiadanie Ćwierć było w „Helikopterze”, nie widać po wersji książkowej śladów cięcia wykraczającego poza normalny poziom redakcji.
-
nameste :
Więc takie podobieństwo‐pokrewieństwo, znak pewnej wspólnoty, należy (moim zdaniem) pokwitować wysokim uznaniem. Takie pisanie uwodzi, takie pisanie się podoba.
Mnie podoba się odwaga i desperacja związana z tym by zacząć pisać opowiadania wówczas gdy wszyscy przestali je czytać. O publikacji takowych nie wspomnę. Bo po co.
Na spore uznanie zasługuje również fakt, że wydał pod nazwiskiem, w tym przypadku rezygnując z artystycznej ksywy pod którą jest/był dotąd przeważnie znany.
Przyzwoity człowiek. -
To tylko dla porządku donoszę, że na krakowskim spotkaniu Sołtys przyznawał się do swojego podziwu dla Babla. Choć przecież nie można wykluczyć, że najpierw był Twój tekst, a potem ten podziw.
7 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2017/10/mikrotyki/trackback/