Zasadą pisarstwa Dehnela jest imitacja. Bez punktu odbicia nie istnieje; czy to jest własna babcia, Balzac, obraz Goi, Bernhard, stare fotografie (ekfraza to nie tylko jeden z gatunków uprawianych przez tego autora, ale i wyczerpująca metonimia całej twórczości), zapiski łże‐mniszki, czy wreszcie – on sam (ale inaczej). W tym swoim konsekwentnym braku oryginalności jest Dehnel nawet wcale oryginalny (w Polsce).
Dziennik roku chrystusowego (WAB 2015) uznany został przez większą część krytyki za nowy wzorzec nudy (ja miałem trochę inne zdanie). Poniżej parę wycinków z tego dziennika:
18 czerwca [2013], Londyn
Ranem lot do Londynu, tuż po lądowaniu pańcia wyjmuje telefon, włącza i mówi: „Grażynka, dotkłam płyty”. Wieczorem kanasta – rodzinna gra Pietii, którą zdołałem przeszczepić mojej rodzinie (gdzie zdetronizowała garibaldkę, zwaną również „gapą”).
20 czerwca
[...] Nie chodziliśmy po moich ukochanych salach, nie widziałem nawet Botticellego ani Dyptyku Wiltońskiego, bo to znamy (ale na ile można znać dzieło? Za każdym razem nowe i zachwycające!), i poszliśmy za róg do National Portrait Gallery, na doroczną wystawę portretów.
16 sierpnia
Mam trochę wolnego czasu – przeglądam rozmaite obiekty w Sopockim Domu Aukcyjnym, szepczę do pani cicho, że trochę wstyd mieć na karteczce „szafa machoniowa”; zachodzę do Dworku Sierakowskich, gdzie wszystko przebudowano na miejsce znacznie bardziej eleganckie niż w czasach, kiedy miałem tam wystawę; herbatę zamawiam u kelnera, do którego uparcie mówię „proszę pana”, a on uparcie do mnie per „ty”. Jest to forma uładzonej walki.
I te ustępy, proszę państwa, zakreślają horyzont intelektualny najnowszej powieści Dehnela, Ale z naszymi umarłymi (WL 2019), a zarazem potwierdzają ten ostatni z wymienionych wyżej punktów odbicia, autoreferencyjny. Dla przykładu początek rozdziału XIV:
Brydża znali tylko Włodek i ponoć Lola, ale ona była teraz rekonwalescentką i nie wolno jej było narażać na emocje związane z rozdaniami, a reszta nie miała ochoty zgłębiać reguł; u Kuby w domu grywało się w gapę, czyli garibaldkę, u Tomka w kanastę i teraz, mając do dyspozycji dwie talie, które znaleźli w szufladzie biurka w pokoju pielęgniarek, nauczyli wszystkich i jednej, i drugiej gry, więc w zależności od tego, czy wolne były dwie, czy cztery osoby, rozgrywali albo to, albo tamto.
Pominę cały, jakoby główny, wątek zombiacko‐apokaliptyczny. Można o nim dowiedzieć się w wielu innych miejscach; według mnie to pretekst. W części pierwszej zombi milczą pasywnie, Dehnelowa krytyka hm‐polityczno‐społeczna koncentruje się na przekazie medialnym. W części drugiej zombi milczą aktywnie (czasem rycząc lub charcząc), i już mordując (à rebours przeanielając świat). To tylko tło, na którym mają rozkwitnąć dwa kwiaty.
Satyra (typu fejsbukowego, choć rozdęta do monstrualnych rozmiarów, przez to z rozdziału na rozdział bardziej niestrawna). Oraz autoportret. Wielkomiejskiego, zacnego, pozostającego w związkach otwartych, ale czułego i lojalnego, zdolnego do empatycznych kontaktów ze starszą kobietą, ale i młodą, zagubioną (okoliczności są ostateczne) dziewczyną – geja indywidualnego i zbiorowego (z życzliwie traktowanymi okolicami, innymi mieszkańcami symbolicznej Kamienicy).
I te kwiaty kwitną, na każdej stronie, w każdym bez mała zdaniu: tego nie da się czytać (próbowałem). Dehnel z ostentującą swadą pisze o alter‐ego‐Dehnelu erudycie, zbieraczu, kolekcjonerze wrażeń z muzeów świata itd. Jacy oni w sumie fajni, mądrzy, słuszni. A pańcia, co dotkła płyty, czy kelner, wyposażony przez złą korpo w niewłaściwy behavior code – cóż, „zombiaki, zdechlaki, truposze, zgniłki” (w końcu nas, wielkomiejskich i kulturalnych, zaleją i zeżrą; wiadomo, walka tu już niczym nie uładzana).
Styl, owa „swada”, jest przeciążony wewnętrznym przymusem nieustającej prezentacji zalet WGiK (wielkomiejskiego geja i sąsiadów z Kamienicy). Nie da się tego znieść w większych dawkach. Pożegnam się zatem z państwem, cytatem ze schyłkowej parti powieści:
– O, no proszę – pani Lola podniosła się ze swojego miejsca i drobnymi, acz prędkimi krokami podeszła do torby i zaczęła ją przetrząsać – a ja tam nawet szukałam. I przeoczyłam.
– Bo to było w jakimś składziku, wycofane, chyba na makulaturę. W bibliotece to same jakieś książki religijne, dzienniczki siostry Faustyny, charyzmaty paulinów – Elżunia machnęła ręką – nie do czytania. A to leżało w takim bocznym pokoiku, w kartonie, na kartonie były jakieś teczki papierowe z dokumentacją stołówki, na nich stała paprotka, trochę chybotliwie, a książki pod tym wszystkim. Dobre rzeczy.
– O, czarna PIW‐owska, ile ja dobrych rzeczy z tego czytałam!
– I iberoamerykańska!
– Ta w kolorowych okładkach, takich z hieroglifami?
– Tak. I dużo Nike, po boczkach dosypałam.
Od strony refektarza wszedł Tomek, energicznie walnął pałeczką w dzwonki ołtarzowe, które parę dni wcześniej zakosił z kościoła, żeby mieć jak wzywać wszystkich na obiad, po czym zapuścił żurawia.
– Książki przyszły! Bardzo ładnie. Zrobimy Kamili kurs wybrakowanej literatury światowej. Some Great Books Project.
To jest cywilizacja, której bronimy. Co do powieści, lepiej jednak (gdy ktoś zainteresowany) sięgnąć po oryginał (Dziennik roku chrystusowego) niż po odbicie.
(Zwracam też uwagę, że kryterium obecności „acz” działa. Znajdziesz acz‑a, patrz podejrzliwie!)
-
Jak nie ma nic o altance to nie czytam
-
nameste :
Odradzam tak czy owak.
W ostatniej chwili zaoszczędziłem 22 złote i kilka godzin życia. To jest skądinąd miła zabawa – pisanie książek, które mają przede wszystkim bawić autora (autorów) w trakcie pisania (tak odebrałem serię o profesorowej Szczupaczyńskiej) – ale postronny czytelnik bywa tutaj zupełnie przypadkową ofiarą.
4 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2019/06/ale-z-naszymi-umarlymi/trackback/