Przy okazji Dracha napisałem, że Twardoch to facet jednocześnie i zamaszysty, i przylizany. Zamaszysty dezynwolturą publicznie składanych oświadczeń [jak zwrócić na siebie uwagę publiczności], przylizany staraniami, by się włączyć w mejnstrim [jak się publiczności spodobać]. Zatrzymam te dwie, przyznaję, rozmyte kategorie, przy ich pomocy można, jak sadzę, coś sensownego powiedzieć o rzekomych dziennikach Twardocha, o wydanych na dniach przez Wydawnictwo Literackie Wielorybach i ćmach.
Według mnie jest to [przepraszam za użycie przeterminowanego terminu] sylwiczna powieść z gatunku „późny bildung”, z autobiograficznym mono-motywem, zasygnalizowanym już w poprzedniej blogonocie – Projekt Twardoch: ja.
Powieść, moim zdaniem, sprawniejsza od Dracha (co nie znaczy: dobra). Na niecałych 300 stronach realizuje ona münchhausenowski gest samowyciągnięcia się za włosy z bagna zamaszystości prosto w komercyjne ostępy przylizania.
Fabuła jest prosta. Bohaterowi Twardocha, „Twardochowi”, w 2007 roku spada z kosmosu, bo przecież nie urodzony przez żonę (o której w całej książce dwie krótkie wzmianki, żadna nie dotyczy bycia matką), syn. „Twardoch” doznaje swego rodzaju wglądu:
[...] wydaje mi się, że mój synek nie uczy się jeszcze nowego świata, tylko na razie zapomina to, co wie jego dusza, stworzona u zarania czasu.
Wiem nawet, dlaczego nie umie jeszcze mówić — musi najpierw zapomnieć to, co wie, bo to rzeczy zbyt wielkie dla słów. [...]
Musi wszystko zapomnieć, zanim wypowie pierwsze słowo, zanim przejdzie tę pierwszą inicjację, najboleśniejszą ze wszystkich — próg świadomości własnego istnienia. Potem będzie mozolnie, jak my wszyscy, odsłaniać prawdę, ściągać zasłonę z tego, co od zawsze tkwi w jego duszy.
Po czym, po tej stroniczce sygnowanej „2007”, następuje parę lat zapisków poświadczających „mozolne odsłanianie prawdy” tkwiącej (od zawsze?) w duszy „Twardocha”.
Że śmierć. Że chtoniczna prawda, przed‐ i pozasłowna. Że rodzina‐korzenie. Że czas cykliczny, nie linearny. Że „Twardoch” wrażliwy i cierpi. Że siebie z przeszłości ma za niezbyt mądrego i niepotrzebnie zaangażowanego w rozmaite, hm, złudy ideologij. Że prawdziwa wolność w „sztuce powszedniego życia, tu‐i‐teraz”. Choć umrze (więc cierpi). Ale mądrze cierpi. Elegancko. To nic nadzwyczajnego, dziadek jego osobny, on osobny, i syn też osobny; oto dziedzictwo dracha. Drachtoniczny „Twardoch”.
Spojrzenie jego przenikliwe, opis zwięzły, proza rytmiczna. Patrzy. Widzi „piękną rowerzystkę”. Widzi grubego mężczyznę w dresie, z „opasłym karkiem” i kosą w dłoni. Widzi starą kobietę, chwiejnie posuwającą się za balkonikiem. Staruszka ma „odświętną letnią suknię”.
I chciałbym w tej trójce dostrzec jakiś porządek, jakiś sens, jakiś kosmos. Ale nie dostrzegam. W przypadek też nie wierzę. Bo ci ludzie, dziewczyna, grubas, staruszka, to po prostu życie i literatura, w tym nie ma ładu, sensu ani przypadku, bo życie i literatura są większe niż wszelki sens i wszelki przypadek.
Twardoch wyposaża „Twardocha” w dziesiątki podobnych mądrości. Proszę państwa, miałem plan, by podeprzeć swoje recenzenckie tezy stosownie dobranymi cytatami. Patrzcie, tu i tu stopniowo budowany portret „Twardocha”. Patrzcie, jak sprawnie. Tam i tam z kolei „Twardoch” wobec kobiet, przyjaciół, pisania. Tu karabin, tam rewolwer. (Śmierć.) Tam kumple, picie wina, gwar (ale śmierć). A tam dziadek, „śląski budda”. Ziemia pełna kości. Życie jest większe. Pisze o tym‐takim życiu, literatura jest większa. „Twardoch” jest większy. Przylizał się na głębokiego bohatera.
Tragiczny w gruncie rzeczy hemingway, ten „Twardoch”.
Ale poddałem się. Bo cytowałbym wszystko, jak leci! A przy każdym akapicie miałbym do wskazania palcem. Tu coelhizm, tam maraizm. Tu tani chwyt, tam jeszcze tańszy.
Wróżę tej ksiażce wielkie powodzenie. Krytyka będzie kwiczeć, nie bez zastrzeżeń, to jasne, ale jednak. Fanki będą piszczeć. Przyjaciele (zapewne szczerze) pogratulują. W wywiadach nowy, stonowany Twardoch przedstawi się z dystansem, ze zdjęć patrzeć będzie mrocznie i głęboko. Ożywi się tylko przy pytaniach o mercedesa. Wtedy każe spierdalać; gdy jest się większym, merc po prostu się należy: nie wasza sprawa.
ZOB. TEŻ
dwóch diarystów i recenzent (Nowacki)
dwóch diarystów i recenzent (Dehnel)
-
Jako skwapliwy listonosz i obserwator tumultu dorzucę jeszcze to:
Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony
3 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2015/11/dwoch-diarystow-i-recenzent-twardoch/trackback/