dwóch diarystów i recenzent (Nowacki)

Dariusza Nowackiego cenię bardziej za to, że czyta, niż za to, co pisze. Był tu parę razy wspomniany, nie chce mi się szukać, ale bodaj za każdym razem dlatego, że coś w jakiejś recenzji palnął.

Tak i teraz, w łącznym opisaniu dwóch świeżo wydanych dzienników: Dehnela Dziennik roku chrystusowego i Twardocha Wieloryby i ćmy. O książkach (może) niżej lub później, na razie zajmijmy się Nowackim.

Najpierw drobiazgi, ale to z nich buduje główne tezy. Pisze:

Kondycja współczesnego pisarza ciągle jeszcze młodego pokolenia, jaka wyłania się z tych dzienników, budzi podziw i zazdrość, nie mówiąc o tym, że zwalnia stosowne instytucje od fundowania stypendiów. „Przy bulwarze Saint‐Germain piłem białe wino, jadłem sałatę i czytałem Eliota”; „nocą na placu Zbawiciela z dwójką znajomych carpaccio z ośmiornicy i wino” (Twardoch). „Jednego dnia trzy propozycje: wyjazdu na warsztaty z pisarzami Maghrebu w Tunisie (...), do Indii na festiwal literacki w lutym i upragnione potwierdzenie dwumiesięcznego stypendium w Wiedniu” (Dehnel).

Sprawdziłem. Zbawix, knajpa Rumburak, carpaccio z ośmiornicy – 23 złote (według Macieja Nowaka niedobre, no, ale to znany wybrzydzacz), ceny w kafejkach przy bulwarze Saint Germain – od 7,5 euro za prostą sałatkę. Do tego wino, ale nie przesadzajmy, nie może kosztować o rząd wielkości więcej, nie w takich lokalikach. Rzeczywiście, lukullus do potęgi.

Druga kwestia, że pisarze dostają stypendia twórcze. Ano, dostają, dr hab. Nowacki nie może być tym zaskoczony, m.in. rekomendował w 2011 właśnie Twardocha (stypendium NCK na napisanie „Morfiny”). Kiedy Twardoch był w Paryżu? Notatka o tym jest pod szyldem roku 2011, a więc niewykluczone, że zanim dostał owo stypendium; wygląda na to, że Nowacki post factum żałuje własnej rekomendacji. Trochę to małostkowe, nieprawdaż. Stypendia wyjazdowe to jeszcze co innego, ale jestem przekonany, że DN świetnie się orientuje w tych kwestiach, a pisze, co pisze, bo mu pasuje do z kciuka ssanej tezy:

Tak właśnie sprawy się mają: nasi pisarze jadają w wykwintnych restauracjach, piją szlachetne trunki, podróżują po całym świecie w sprawach zawodowych lub prywatnie, nigdy na nic nie narzekają, bo przecież nie ma najmniejszego powodu. Niezawodnie stylizują się na światowców, koneserów i uroczych w gruncie rzeczy sybarytów. Ano właśnie – stylizują się czy może po prostu nimi są? Za mało o ich życiu wiem, żeby odpowiedzieć na to pytanie, potrafię natomiast rozpoznać model tego typu autoprezentacji. Oczywiście, został zaczerpnięty z sieci.

Wykwintny Rumburak (czy tam Café la Dauphine), ha‐ha, opisy żarcia spożywanego przez Dehnela & Co. w Indiach mogą przyprawić o mdłości [Pośniadawszy w obskurnej budzie, gdzie wszystko – z zatkanym brudem keczupem na czele – wołało „ciężka choroba gastryczna” – wykwintne to tu jest słownictwo, w budzie, ale jednak śniadają!]. Albo Nowacki nieuważnie czyta, albo czyta z tezą z‑góry‐powziętą.

Główna jednak kwestia, czy panowie diaryści epatują sybarytyzmem, czy się, mówiąc wprost, chełpią szczegółami swego nadzwyczajnego życia? W modelu autolansu znanym z sieci?

Nie odniosłem takiego wrażenia. Twardoch epatuje (powiedziałbym: ciężko), ale zgoła czym innym. Dehnel zaś, jeśli czymś, to trudami (z „obskurną budą” w Indiach i „dwiema porcjami flaków” na dworcu Łódź Kaliska) życia promocyjnego, w co pierwszy chętnie uwierzę, bo cóż to za ponura i niewdzięczna orka jest.

Nowacki ciągnie dalej:

Zależności od poetyki blogowej i fejsowej są tu rozmaite. Zostawiam na boku proste transfery polegające na tym, że niektóre wpisy sieciowe zostały włączone do książki. Przede wszystkim trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że przemawiają do nas awatary, które manifestują bezgraniczne samozadowolenie.

Nie uzasadnia tego jednak czymkolwiek. Zaraz w następnym akapicie powiada:

Twardoch i Dehnel przedstawiają się jako ludzie sukcesu, a jeśli też ciężkiej pracy, to tej najszlachetniejszej. Dehnel skarży się, że mu „Matka Makryna” nie idzie. Twardoch pisze o skrajnym wyczerpaniu po ukończeniu „Wiecznego Grunwaldu”. Typowe to przecież dla netu sposoby kształtowania wizerunku; potocznie nazywamy je autolansem.

Na skargach ma zatem polegać samozadowolenie? Pisarz w dzienniku opowiada o pisaniu [niesłychane; pisarze w swoich dziennikach nigdy nie piszą o procesie twórczym; aż się zastanawiam: byłyby to dwa pierwsze w życiu przeczytane przez Nowackiego dzienniki pisarzy?] – autolans. Nie idzie mu – autolans. Idzie – tym bardziej.

Koniec końców: pisze diarysta cokolwiek – autolans. I chyba na tym polega krytyczny odbiór recenzenta. Łatwo przyszło.

Jedna zaledwie uwaga Nowackiego ma się jakoś do (literackiej) rzeczywistości. Uwaga, że oba dzieła są nudne. Ale uzasadnienie tej uwagi – kulą w płot:

Poza wszystkim oba dzienniki są potwornie nudne, a to dlatego, że są potwornie grzeczne. Żadnego ekshibicjonizmu czy niechby kontrowersyjnej myśli tutaj nie znajdziemy. Nie ma co liczyć na plotki środowiskowe lub inne niedyskrecje, oskarżenia czy samooskarżenia, brutalne rozrachunki z własną biografią, na szaleństwo w guście „Dzienników” Sławomira Mrożka, który na setkach stron rozważa, jak bardzo jest niefajny. Tutaj sprawy mają się dokładnie odwrotnie: Twardoch i Dehnel usilnie zapewniają, że są bardzo fajni, a nade wszystko, że mają cudowne życie. Kryzys, nawet w wersji light, nie ma do nich dostępu.

Twardoch wybiera diametralnie inną drogę (w tym pisaniu) niż Dehnel. Twardoch otóż bardzo się zajmuje własną niefajnością, oczywiście po to, żeby ją w tym autokreacyjnym pisaniu przekuć na fajność. Ale taką trudną, taką niepopularną, taką oto ze mnie wilk samotnik, taki tragiczny w gruncie rzeczy hemingway (śląski, rzecz jasna). Takich rzeczy nie robi się na fejsie (blogasku), bo publiczność umarłaby ze śmiechu. To działa (jeśli działa) jako skonstruowana, literacka całość. I Wieloryby i ćmy taką właśnie konstrukcją [Projekt Twardoch: ja] się okazują.

Inaczej Dehnel. To rzeczywiście dziennik, rzeczywiście zawierający morze nudy. Ale zapewnień, jawnych czy ukrytych, o superfajnym Dehnelowym życiu ja tam nie znajduję. Raczej współczuć niż zazdrościć.

Z tym wszystkim, czytanie Twardocha jest przykre. Rzecz skonstruowana, zredagowana, narracyjnie sprawna. I jedzie od niej fałszem na kilometr. A Dehnel to cwał przez rozległe stepy nudy. Nie mogłem się oderwać.

O czym (może) będzie w blogonotach oddzielnie zajmujących się tymi dwoma dziennikami.


ZOB. TEŻ
dwóch diarystów i recenzent (Twardoch)
dwóch diarystów i recenzent (Dehnel)

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *