wstępny raport a vista metodą losową

motto 1

Wybrane z losowo palcem strony w Pątnikach z Macierzyzny Mariana Pankowskiego (1985).

Noc opadła przede wszystkim na ogrody, na miasto bez wież kościelnych i ptaków. Z otwartych okien słone sapanie kobiet. Droga wzdłuż potoku. Zwolnić. Żeby żyć dłużej. O – na siwym od latarni kamieniu szczur z głową zadartą, jak w książce dla dzieci. Usłyszał mnie tuż po moim spojrzeniu. I hop! – w znaną sobie przepaść. I znowu noc przylega na płask do wody zapominającej coraz łatwiej o jego symulowanym samobójstwie.

W tej zwłaszcza, ale i w innych, powieści Pankowskiego zaczyna się z wolna, jeden z braci‐Europejczyków powraca do mać.-kraju, jedynego w tym sierpniu, co go słońce nie ogrzewa (bo może „skurwysyny węglarze, węgle palące” zmówili się tak dzień „na amen zakopcić, że słonko ich czarnymi praktykami zaćmione”), kraju: Cartoflania dolorosa. A potem ze strony na stronę coraz bardziej galopują: i akcja, i opis, albo odwrotnie, bo nie wiadomo, co pierwsze, aż do finałowych scen Pielgrzymczych.

Tak, Krzysztofowi Bartnickiemu parantela z Pankowskim znacznie lepsza niż z Myśliwskim.

A też ten wylosowany szczur (jak z książki dla dzieci) z jego symulowanym samobójstwem. Kto spędził lata, trudząc się nad Finneganów trenem, jakby zamknięty w odrębnym kosmosie, i kto znowu zamyka się w innym, ale też odrębnym kosmosie (tu nie pan‐uniwersalnie, ale „polskosąsiednio” [za nic ma się granice], i nie dżojsopodobnie, lecz jednak z dżojsoinspiracji [Jerzy Jarniewicz], z podobieństwa ościstego kręgosłupa), ten zdaje się popełniać samobójstwo; dobrze, że symulowane.

Praktyka wydawcy (Instytut Mikołowski) wygląda jak zamiar eutanazyjny z prawicowego łże‐moral‐oburzu (czyli bez zgody osoby) – nie‐promocja, trudna‐wysyłka, ogólne‐cichosza; na plus mu, że wydał. Ale jakby czekał tylko, aż znowu „noc przylgnie na płask do wody”.

zagadka

Pojawia się wraz z listą nominowanych do Gdyni za 2021, w czerwcu. Wszystkim wiadomy Bartnicki‐tłumacz, mało komu, że oto właśnie z debiutem prozatorskim. Mało kto ma szansę choćby po fragmencie polizać. Zagadka kulminuje parę dni temu, gdy żury daje gdyńską kostkę właśnie powieści [określenie umowne] Myśliwice, Myśliwice Bartnickiego.

Wrzuciwszy w odmęt mediów społecznościowych odpowiedni lament, zebrałem owoce cudzej dobrawoli (nie mówię czyjej, bo może sobie nie życzy); poczytałem. I moje rozwiązanie zagadki jest następujące (na prawach, asekuruję, hipotezy).

Że proza, to podział umowny, ale finanse umowne nie są (nie żeby o pieniądz szło, ale księgowa wymaga). To raz. Potem, proza Bartnickiego mogłaby iść dalej jedną z dwóch trajektorii. Mogłaby utkwić w niszy okołoautorskiej, gromadzącej też znane powszechnie osoby, blurbodawczych Andrzeja Sosnowskiego, Wawrzyńca Brzozowskiego, Tadeusza Sławka (przywykliśmy nie brać blurbów serio, a tymczasem); o Jerzym Jarniewiczu już wspomniałem; tym wikingom po latach podawałby rękę jakiś przyszły kolumb, odkrywszy na nowo amerykę (albo i nie).

Teoretycznie mogłoby być też inaczej. Jak wiadomo, różne osoby różnych rzeczy oczekują po literaturze (czy i co znajdują, to już inna sprawa); różnorodność to jedna z nieprzeczalnych wartości w kulturze. I mogłoby być tak, że przy każdym zestawie nominowanych próz literackich stałyby obok, milcząco, Myśliwice jako rodzaj kroczącego (z roku na rok) probierza, a potem, równie milcząco, ustepowałyby bardziej‐w‐czasie‐osadzonemu tytułowi. Sęk w tym, że tak się nie da, bo nagrody (podobnie jak budżety) rozgrywają się w czasie cyklicznym mierzącym jeden rok. Raz przedstawione żury Myśliwice (2021) wymagały podjęcia decyzji: teraz albo nigdy. Żury wybrało teraz.

jak się czyta

Najpierw jak się nieczyta. Na mój SM-lament odezwało się parę osób, pytałem, co sądzą. „Trudne, nie da się czytać”, usłyszałem między innymi.

Przyznaję, próg wejścia jest wysoko. Nie jest to też proza załatwiająca jakiekolwiek sprawy bieżące, umyka tym samym z pola zainteresowania czytelnika, który – dość dosłownie – żyje chwilą obecną. Wreszcie, czasy mamy z tendencją, by ułatwiać lekturę ile się da (jak w tym transkreatywnym przesunięciu w stronę „transferu przeżyć”); co głębiej w język, a nie w emocje & obraz, to ogólne-tl;dr.

Sam jestem gdzieś w połowie, dobry obyczaj nakazywałby milczenie, póki nie skończę. Ale (i to już wiem) to proza, której lektura [nigdy] się nie [s]kończy; czyta się wszerzem, by załapać kontekst wspomagający czytanie wgłąbem, i jeszcze raz, bardziej (może) powoli. Jest gęsto. Śledztwa wzywają. Język frapuje, leksyka zadziwi, składnia pracuje w bezbłędnych supłach. Gargantuiczne enumeracje, każdorazowo wycieczka po wielu światach naraz.

Powiem ponownie, tylko inaczej (ale lapidarnie). Język działa tu w perspektywie geologicznej, rozmaite (w czasie i przestrzeni) nawarstwienia pracują tu jednocześnie, w skruszeniu‐kondensacji. Co więcej, na wszystko (jak się zdaje) autor ma pokrycie (w faktach, etymologii, po‐kojarzeniu etc.), a gdzie nie ma, tam zmyśla brawurowo i wiarygodnie; trudno rozróżnić. (Dżojsoinspiracja się potwierdza.)

Losowo biorę atom ze strony 76 78, pokrycie znajduję w Kurjerze Polskim (18.04.1930), przeklikać na s. 4, dolna nota sądowa.

Są duże (narracyjne) koncepty, rodzaj gramatyczny i liczba pojedyncza vs. podwójna – wyznaczają inną epistemo‐onto‐logię zaistniewania i przedstawiania osób (czyli narracyj). Koncept Siczy i jego w‑dziejach‐rozegranie; tam gdzie Witkacy kończył, Bartnicki na nowo wnika. Miejsce (wsio‐miasto) jako soczewka całego kosmosu.

Jest to zatem może i trudna (na pewno: nie ułatwiająca), ale b. wciągająca przygoda czytelnicza. Można ją podejmować, przerywać, wznawiać; przepętlać się po tekście.

Żurowi przyznaję rację.

motto 2

Od początku chciałem zamknąć niniejszy minitekst w klamrę mott. Wiedziony nieomylnem instynktem autolans^, losowo w dalszą, jeszcze nie przeczytaną („linearnie”) część i ze strony 187 Myśliwic wyciągam poniższe:

Nie wiemy, czy na jakimś poziomie zdania nie przechodzą w książki, naszą kropkę zamieniwszy na okładki.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *