szaleństwo

Powieściowy debiut Aleksandry Zielińskiej (Przypadek Alicjirecenzja, niedawne przypomnienie) pamiętam; sam temat jechał wbrew (na plus), wykonanie sprawne (też plus); byłem „na tak”, trochę tylko zdawała mi się ta proza przegmatwaną, jakby autorka chciała za dużo naraz, zwłaszcza gdy idzie o rozmnożenie postaci (uwaga, że to typowe dla debiutów, zabrzmiałaby protekcjonalnie). Sama Zielińska jednak wyznała:

Gdy się za nią [Alicję] zabierałam, nie umiałam pisać powieści – nie mówię, że dzisiaj potrafię, ale na pewno idzie mi to o niebo lepiej niż te parę lat temu.

Potwierdzam. Choć bardziej wskazane byłoby powiedzenie o piekło lepiej; pisanie Zielińskiej nie odbywa się pod patronatem nieb.

ZielinskaBuraiSzal

Gościł tu Skoruń Płazy, niedawno były Guguły Grzegorzewskiej, Bura i szał jest trzecią w krótkim czasie ksiażką osadzoną (zakorzenioną) we wsi. Najwspółcześniejszą, najokrutniejszą. Skoruń bronił się wymiarem „nadświadomości” i rysem nostalgii, Guguły nadobecnością autorki w narratorce (która, mimo wszystkie zło dzieciństwa/rodziny była z ducha prymuską, więc w końcu, wiemy to już podczas lektury, wyrwała się na inne, szersze wody).

Wydawca (jego dział marketingu) reklamuje Burą jako „mroczną i piękną opowieść o szaleństwie”. Nawet przed lekturą od frazy tej zajeżdża fałszem estetyzacji; po skończeniu ksiażki ostrzegam – akurat.

Gdybym miał szukać najkrótszego streszczenia, poszedłbym w „foucaultowską z ducha opowieść o mrocznej – ale normalności; o skutkach jej przedawkowania i o tym, jak społeczeństwo psychiatryzuje to, co niewygodne i uwierające”. Kto by to kupił po takiej zajawie? (Kto jeszcze wierzy w sprawczą moc jakichkolwiek zajaw, no doprawdy.)

bohaterowie

Bura to bezimienna dziewczyna (przylgnęła do niej na zawsze rodzinna ksywa, podkreślająca nietakość), która w pierwszosobowej narracji opowiada o swoim, no tak, „szaleństwie”. Wiemy, jakie (i w jakim trybie) brała leki, wiemy, jakie instytucje psychiatryczne (i w jakim trybie) zwiedziła, wiemy, że cyklofrenia (= depresja + tzw. epizody psychotyczne), wiemy, że głosy w głowie i lęk, wiemy o jej niedostosowaniu, niedopasowaniu. Wiemy o cierpieniu. Wreszcie, wiemy o różnych rodzajach piekiełek i piekieł, przez które przechodziła. Wiemy, krótko mówiąc, że niewiele wiemy, bo to nie są sprawy, o których się „wie”, to są sprawy, w których nawet maksymalna empatia zawodzi – jeśli we własnym środku nie masz jakiejś odmiany swoich porównywalnych piekieł. (Ale że prawie wszyscy z nas jakieś mają, to rzecz tylko w tym, aby nie dać się stereotypom, myśleniu inercyjnemu, publicystyce i polityce; słowem – nie dać się normalności. Z jej medykalizującym, psychiatryzującym i podobnymi strychulcami.)

Pozostałymi bohaterami tej książki są wieś i miasto – dwa rodzaje więzień, oraz klawisze (rodzinni, wsiowi i miastowi, prywatni i zinstytucjonalizowani). Wieś jest powszednią rzeźnią, okrucieństwo i śmierć są dodatkowymi Elementami.

Woda, powietrze, ziemia, ogień, okrucieństwo i śmierć.

Rodzina (Bury) też grzęźnie w zazdrości, braku uwagi, w osobności, w ambicjach, w okrucieństwie; wreszcie i śmierci. Jeśli „piekło to inni”, to najmniejszym piekłem, na które cię przedustawnie skazano, jest rodzina. (Bywają miłe piekła, ale nie w tym przypadku.)

Miasto (Kraków; narratorka bezwględnie negliżuje jego „magię”: to lipa dla mieszczan i turystów) jest skondensowaną maszyną obojętności i przemocy. O tym, dlaczego klawisze (klawisze normalności), poczytajcie sami.

fabuła, język, konstrukcja

Fabuły nie ma co streszczać. Raz, że książka świeża, lepiej z pierwszej ręki, dwa, że właściwie fabuły nie ma; to, co najważniejsze, zostało opisane pod szyldem „wiemy, że” w akapicie powyżej. Owszem, autorka składa drobną ofiarę (taką, powiedzmy, à la Stephen King) na rzecz kasty Głodnego Wyjaśnień Fabularnych Czytelnika, ale umówmy się: to nie jest aż tak istotne; dobrze będzie wyglądało w ekranizacji, która nie nastąpi. Wtrącona hm, „baśń” o różnych złych wiatrach, sprowadzających szał, zabójstwa i samobójstwa to nie jedyny symptom, że wbrew wszelkim pozorom rzecz jast bardzo zrobiona; to nie reportaż stylizowany na autentyk, to Literatura.

Powieść stoi przede wszystkim konstrukcją. Pierwszoosobowa narracja zawraca w rozmaite retropętle, symbolicznego interludium dostarczają test Rorschacha i liczba siedemnaście. I to jest dobre.

Język na początku czytania miałem za zbyt lekki, ale wyszło na to, że to pozór, że ta lekkość jest naskórkiem wysiłku przypominania i wysiłku znajdowania właściwych słów. To jezyk kogoś, kto nie ma wprawy w języku, bo mówi tylko sama ze sobą. Przeważnie. Dlatego niby lekki, dlatego rytmizowany swoistym natręctwem powtórzeń. I to też jest dobre.

Ze słów toksycznych i drażniących, naliczyłem 13 „wszaków” i 2 „acze”. Aczy nie przebaczę, ale część wszaków odpuszczę za jedno słówko: „lękarstwo”.

I tu (znowu) pozostaje tylko wezwać: idźcie a czytajcie.


Przypis. Miał być do tej blogonoty aneks, o depresji, cyklofrenii itp., zatytułowany komunikacja, konwencja, kurwa, kontrola, ale przygnębił mnie już po szóstym napisanym zdaniu, więc może innym razem. A poza tym chyba przesadzam ostatnio z tymi aneksami.


ALE JEDNAK. ZOB. komunikacja, konwencja, kurwa, kontrola

  1. nameste’s avatar

    Podobno z „Wyborczej” (kradnę od wydawcy).
     
    zielinska-grzesiczak

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *