W latach peerelowskich oficjalny obieg kultury podlegał stałemu ciśnieniu na rzecz biurokratyzacji. Władza lubiła mieć dobrze rozgraniczone rubryki, choćby po to, żeby wiedzieć, na jaki odcinek rzucić jakiego funkcjonariusza. Jeśli było pismo „Poezja”, to poezją nie zajmowało się pismo „Literatura”, a jeśli „Literatura” zajmowała się zagranicznym autorem, to w wymiarze naparstkowym, bo przecież była „Literatura na Świecie”. I tak dalej. Również tytuły nie‐wąsko‐rubryczkowe, takie jak „Polityka” czy „Kultura”, początkowo miszmaszowate (trochę na wzór przedwojennych „Wiadomości Literackich”), poddawały się ciśnieniu, krzepnąc w stałe zestawy działów, nazywających się – no jakże inaczej – literatura, poezja, teatr. Krótko mówiąc, „najweselszy barak Układu Warszawskiego” obstawiony był dziesiątkiem branżowych kurników, z których piano i gdakano po porządku, a nie byle jak.
Co jednak
nie znaczyło, że część drobiu nie mogła się wybić na samodzielną grzędę. Umiejętnie strosząc barwne upierzenie czy zaklepując specyficzny sposób tokowania. Na przykład Zygmunt Kałużyński epatował swobodą na piśmie („Faja Durnowaja” czy „Marlon Brandzlo” – śmiało przekręcał nazwiska gwiazd światowego kina) i niesforną gestykulacją na wizji (stękał, czochrał się, krzywił, robił miny); stawiał też „tezy w poprzek”, co w połączeniu z opisanym behawiorem zapewniło mu nieformalny tytuł ważnego krytyka filmowego. Innym wychodziło lepiej lub gorzej, ale starało się wielu: w końcu własna stała grzęda dawała regularne środki i jeśli nie uznanie, to przynajmniej rozgłos. A że był to rozgłos po części położony obok merytorycznego poletka, wystroszony czy wygdakany? Nieważne; w szarym, przygnębiającym pejzażu real‐socu ludność cieszyła się z każdego wyraźniejszego przebłysku koloru.
Jakoż i
Jerzy Waldorff herbu‐srerbu, człowiek dwóch grzęd (okołomuzycznych felietonów i cmentarniczego zbierania datków na renowację starych grobów) oraz dwóch tajemnic (przedwojenny endek i najdłuższy stażem powojenny homoseksualista), tak naprawdę znany był z dwóch zupełnie innych powodów. Pierwszy to słówko „aliści”, pod którego wydźwięk ten z pochodzenia ziemianin (herbu‐srerbu) wystrzygł się po szlagońsku, a wydatny nos podparł wąsem. Drugi to jamnik zwany Puzonem (a tu nie odmówię autorowi miana nazewniczej klasy i dowcipu).
Mnie to „aliści” otrząsało. Miałem w klasie kolegów – drobnomieszczanina dziedziczącego rodzinne aspiracje („tak, z tych ‑szów”) czy syna właściciela warsztatu z wulkanizacją, co to obnosił się ze złotawym sygnetem – których inne walory (czy raczej ich brak) pozwoliły mi zrozumieć związek między pojęciem „pretensje” a rdzeniem terminu „pretensjonalny”. Słowo „aliści” dawało się znieść na kartach Sienkiewicza (po Pasku czy Rzewuskim), ale poza takim stylistycznym kontekstem wyło jakąś łganą pretensją. Choć przyznam, że w latach szkolnych doświadczałem ledwie zadatku obrzydzenia, jakie dziś (już w pełni) zdejmuje mnie na tę całą szlagońską purchawę, i behawioralną, i językową.
I nie inaczej
wyje mi słówko „acz”, które w ostatnich paru latach rozprzestrzeniło się jak kurze łajno na gumnie (zob. gumno#3). Czytam [pewną powieść], zapowiada się (jestem koło strony setnej) na naprawdę świetną książkę. Aż tu, raz na kilkanaście stron acz, raz na kilkadziesiąt – tedy. Bez sensu, bez wyczucia stylu, kontekstu historycznego, jakby szlachcące sarmacje, które jakiś czas temu (kaczyzm językowy! ten ponury paradoks!) opanowały wąskie umysły sieciowej prawicy, waściującej bez umiaru, dziś niepostrzeżenie zarażały umysł wspólny, jakby podsrano szlachciurą mejnstrim i nikt nawet nie zauważa groźnej śmieszności czy śmiesznej grozy tego zjawiska.
Albo czytam żwawe (choć niespieszne) zgiersko‐łódzkie impresje, pełne inwencji literackiej i celnych obserwacji, nie ustępujące co do szwungu czy języka wspomnianej książce (a jeśli nawet niekiedy gonzo wymyka się spod kontroli, to przecież od czego są redakcje; autor wie o tym najlepiej, z zerowej, jeśli tak można powiedzieć, ręki). I co? I znienacka: acz jak w sracz!
Mam
swoją hipotezę. „Ale” nie zawsze chce się czy można użyć, a „choć”, najkrótszy zamiennik, ma o literę więcej i przebrzydły diakrytyk. Pokolenie smyrofonowców nade wszystko ceni krótkość. Może stąd ta bezkrytyczna popularność „acza”. Niemniej apeluję (i wolno mi, gdy idzie o literaturę): Ludzie! Ogarnijcie się!
Bo jak nie, to będę wam mówił per „waść”!
-
W moich uszach ‘acz’ jest słówkiem piwotalnym, dzięki krótkości i ‘cz’ podpiera zdanie, obraca i kieruje w żądaną stronę. Byle rzadko, z umiarem.
-
Również tytuły nie‐wąsko‐rubryczkowe, takie jak „Polityka” czy „Kultura”, (...) poddawały się ciśnieniu, krzepnąc w stałe zestawy działów, nazywających się – no jakże inaczej – literatura, poezja, teatr.
Hehehe, przypomniało mi się jak to w Polityce były działy krótkich wiadomości „W kraju”, „Za granicą” i „Na lewicy” i jak było coś o Dalaj Lamie to lądowało „Na lewicy”.
-
Aczzaliktozaczwżdyaliści.
(W ogóle był jeszcze Feri Acz.) -
nameste :
Sięgam do kościelnej staromowy, żeby powiedzieć, że kościelna nowomowa sięga po archaizmy (aczowi podobne) z premedytacją. W celu odpowszednienia języka, nadania mu (pozoru) dostojeństwa; nie musi [ba, wręcz nie powinno!] być zrozumiale, musi brzmieć dostojnie i trochę jak nie‐z‐tego‐świata. „Sarmacka” motywacja podściela acza pochodzeniową [jakoby] wyższością.
I odwrotnie. Jeśli, cny młodziku migdaliku, aczujesz nie czujesz, że twoje współczesne zdanie zaczyna nagle pachnieć naftaliną, kruchtą i podgolonym łbem, to [jest to moja subiektywna opinia] masz niejaką lukę w kwestii słuchu językowego.
You forgot Kazik Staszewski ;-)
-
Graniczące z podejrzeniem przeczucie jest takie: archaizacja jest pochodną językowej nieporadności w przypadku gdy zadrży ego.
Uzasadnienie anegdotyczne: jakieś 20 lat temu rzuciło piszącego na wieś polską. Co było pod wieloma względami interesującym doświadczeniem, pozostańmy jednak przy języku. Piszący, próbując komunikować się z tubylcami, zauważył, że artykulacja odbywała się mozolnie i w jakimś dziwnym języku, a gdy się odbywała, nasiąknięta była wyskakującym co chwila słówkiem „bynajmniej”.
Przebiegało to mniej więcej tak:
‑był, bynajmniej, w mieście?
-????
‑Bo, bynajmniej, znów, bynajmniej, pada. tak że, bynajmniej, nie zwieziemy, bo, bynajmniej jak?Piszący nie pojmował. Dopiero zastąpienie słówka „bynajmniej” swojską kurwą pozwoliło doznać olśnienia. Tok wypowiedzi był ten sam, rytm, szyk wyrazów. Ale wobec miastowego nie wypadało mówić jak cham, a jakoś przecież trzeba było.
-
Cóż, mnie się wydaje, że ‘acz’ wyewoluował z ‘aczkolwiek’, którym parę ładnych lat temu czułam się wręcz bombardowana (nie wiem, czy przedpiścy i przedpiśczynie również).
Osobiście lubię ‘li tylko’ i ‘tudzież’.
Na jakimś kursie translatorsko‐redakcyjnym dowiedziałam się, że nieładnie jest zaczynać zdanie od ‘ale’ tudzież ‘jednak’, poprawnie i gładko jest ‘jednakże’. I teraz pisząc lub redagując, mam dylemat: ‘ale’ i ‘jednak’ brzmią mi licho, zaś ‘jednakże’ pretensjonalnie.
19 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2013/06/acz/trackback/