Do książki Jerzego Sosnowskiego Co Bóg zrobił szympansom? podchodziłem z kapitałem dobrej woli. Autor, potrafiący rozmawiać z każdym (czego podobno – sam nie słucham – dowodzi w radiowej Trójce), człowiek dialogu, którego młodzieńczy radykalizm i (mówiąc delikatnie) wybryki podszytego patriarchatem konserwatyzmu stonował czas. Którego religijność jest nieortodoksyjna, daleka od dogmatyzmu i frazesu, nacechowana refleksją, nie skrywa wątpliwości. Zdawało się – dobry kandydat do wysłuchania w sprawie wiary i religii, zwłaszcza że zadaje sobie niepowszedni trud, zawierając w książce przemyślenia o i do niewierzących skierowane.
To one składają się na część pierwszą; nie dziwi mnie wszakże jej krótkość. W drugiej oddaje się refleksji formacyjnej; tu wymiar osobisty jego credo. Trzecia zawiera rozmaite teksty, których zawartość dobrze oddaje tytuł Kult i kultura. Ta interesuje mnie tutaj najmniej, choć – to nie paradoks – teksty tam pomieszczone uważam za najwartościowsze.
niewierzący
Opisawszy [1] kwieciście, na czym polegają niebezpieczeństwa i przedsądy towarzyszące wysoce ryzykownemu spotkaniu wierzącego z niewierzącym, Sosnowski przedstawia pod rozwagę typologię niewiary. W skrócie [2] ją tu przytoczę.
- niewiara anestezjologiczna – czyli wynikająca z bezmyślności, ze znieczulenia; bliska wierze formalnej, inercyjnej, beztreściowej;
- niewiara nihilistyczna – zacytuję: oparta na konkretnym projekcie antropologicznym,
zakładającym, że nie tylko religia, ale i świeckie formy kultury, afirmujące jakiekolwiek „wartości wyższe”, są jedynie społecznym wmówieniem, które odrzuca człowiek świadomy. Perwersyjną satysfakcję odczuwa się tutaj na myśl o tym, że nic, co ludzie są gotowi afirmować, czemu są gotowi się poświęcić, nie jest prawdą – i że zatem ktoś, kto to odkrył, jest przynajmniej szczery, nurzając się w złu. Za ilustrację służy Sosnowskiemu film Pasoliniego Salo, czyli 120 dni Sodomy; - niewiara epistemologiczna – wyrosła ze scjentyzmu, odrzucająca hipotezę boga jako zbędną; Sosnowski przedstawia ją jako postawę „protekcjonalnie, ironicznie życzliwą” wobec religii, która była pomocna w „przekształceniu hordy w społeczeństwo”, ale obecnie „koszty utrzymywania tego złudzenia” przeważają nad zyskami;
- niewiara etyczna – wynikająca ze sprzeciwu wobec religii jako opresyjnej formy władzy nad ludźmi; motywowana emancypacyjnie; szczególnie rozpowszechniona, według Sosnowskiego, „wśród wartościowej młodzieży”;
- niewiara tragiczna – znów zacytuję: dostrzegająca w religii nie tyle formę władzy nad ludźmi, ile formę nieuczciwego pocieszania ludzi, przesłaniania im tragizmu przenikającego ludzki los; taka niewiara, powiedzmy, egzystencjalistów;
- niewiara metafizyczna – cytat: dostrzegająca w religii, podobnie jak w sztuce i filozofii, reakcję na podstawowe doznanie istoty świadomej, a mianowicie na doświadczenie dziwności faktu, że się istnieje. Ten rodzaj niewiary nie kwestionuje zatem prawdziwości źródeł religii; uznaje jedynie, że stanowi ona ludzką odpowiedź na nieosobową Tajemnicę, leżącą u podstaw bytu. Sosnowski dodaje: Wszystkie poprzednie formy niewiary odrzuca się tutaj, wraz z religią, jako formy świadomości fałszywej [wytłuszczenia w kursywie – Sosnowskiego]
W praktyce, zastrzega autor, spotyka się przede wszystkim formy mieszane.
Powiedzmy teraz, że odpuszczamy dwie pierwsze kategorie: znieczulonych (to pominięcie odsiewa również większość wierzących, zauważę przy okazji) i „szatanistów” (że sobie pozwolę na taką etykietę; tym razem – odsiewamy nielicznych).
Czy w czterech pozostałych kategoriach rozpoznajecie się, siostry i bracia niewierzący?
zastrzeżenia
Przyznam, że lektura rozdziału z powyższą typologią spowodowała u mnie wyparowanie prawie całego, wspomnianego na początku blogonoty kapitału dobrej woli.
Nie bez wpływu na to była również wprost wyrażona postawa Sosnowskiego, na przykład otwierające rozdział:
Chciałbym zacząć od deklaracji, że moim zdaniem niewiara jest tajemnicą. Skoro bowiem uznajemy, że wiara jest łaską, to niewiara dla wierzącego musi być skandalem poznawczym.
Być może właśnie to spowodowało taką heteronomiczność powyższej typologii. Do jednego wora pn. „niewiara” wrzuca się tu na przykład zaangażowane postawy prosekularyzacyjne, antyklerykalne (stanowisko, które zająć może również, i bywa że zajmuje, wierzący). Ta tak zwana niewiara etyczna podzielana jest także przez wierzących motywowanych emancypacyjnie, którzy nie porzucając wiary, domagają się jednak zniesienia rozmaitych form opresji, od braku sakramentów dla rozwodników, przez postulat niepotępiania homoseksualizmu, po zniesienie celibatu.
Sosnowski skonstruował tę hierarchię niewiar – kolejność nie jest przypadkowa – „pod zamiar”. Dwie pierwsze łatwo pominąć (co też zrobiliśmy), dwóm środkowym mówi: rozumiem was, ale pomijacie ważny wymiar ludzkiego przebywania na tym świecie, a z dwoma ostatnim chce rozmawiać, zwłaszcza, co niedziwne, z niewierzącymi metafizycznie; tu przecież o krok do ewangelizacyjnego sukcesu. Pisze:
Wiara współczesna oznacza przeświadczenie, że poza murem [ograniczającym pole nauki, empirii itd.] rozciąga się druga przestrzeń, gdzie przebywa Osoba, względem ktorej winniśmy wdzięczność za istnienie i w której – wobec skażenia empirycznego świata grzechem i śmiercią – warto lokować nadzieje na uleczenie [...] Dla tak pojętej wiary najbardziej naturalnym partnerem jest niewiara metafizyczna [...] blisko spokrewniona z najbardziej podstawowym doznaniem religijnym: doświadczeniem mysterium tremendum et fascinans [za Rudolfem Otto: „misterium zgrozy i urzeczenia” – przyp. n.]
Tak, owo mysterium tremendum et fascinans pasuje do Sosnowskiego ujęcia „niewiary metafizycznej”, w którym wymyka mu się stwierdzenie o „prawdziwości źródeł religii”. Jak mogłoby nie pasować; to przemyślana konstrukcja. Nie widać tu, co prawda, konieczności przejścia do przeświadczenia o istnieniu Osoby, której winniśmy wdzięczność za istnienie itd. Ten brak rozmywa autor w perlących się finezją stylu, obszernych akapitach wieńczących rozdział.
My jednak możemy już teraz podsumować typologię: dwa chochoły do bicia, dwa stanowiska niewiele de facto mające wspólnego z niewiarą, którym mówi się „aleście niepełne, biedactwa” (co dziwnego: scjentyści i młodzież, jako „nosiciele” owych „niewiar”), i dwójka kandydatów do „twórczego” dialogu, z którego jednak nie da się usunąć stanowiska, że niewierzący jest osobliwością, pomyłką, skandalem; stanem podstawowym jest bowiem łaska wiary. No i nie mamy o czym rozmawiać, jeśli odmawiamy uznania tego stanu za podstawowy, dokładnie tak samo, jak z polskim episkopatem (tyle że nierozmowa z Sosnowskim przybiera bardziej wyrafinowaną formę).
credo
Lukę, o której mowa wokół wytłuszczonego rzeczownika konieczność, Sosnowski wypełnia (lub raczej: tak mu się zdaje) dopiero w części drugiej. Tak pisze:
Oto królestwo niebieskie: świadomość, że jest coś, a nie raczej nic. Że istniejemy naprawdę, w porządku wyznaczonym przez Słowo Przedwieczne, pod okiem Stwórcy zadziwiająco zainteresowanego nami, choć jest potężniejszy niż wszystko [...]. Tak rodzi się poczucie wdzięczności, żeśmy zaistnieli. [...] Dane jest nam zobaczenie ram obrazu, trudnego nieraz do zniesienia, wewnątrz którego miotają się nasi bliźni, a i my sami, jeśli się nie zdołaliśmy akurat na chwilę zatrzymać. Te ramy to boskie: Stań się, bądź. Ty, siedemnasty od lewej w dwieście trzydziestym czwartym rzędzie. Widzę cię, chcę, żebyś był.
Ładnie napisane. Ale też rozumiemy, czemu angielskie wishful thinking tłumaczy się na polskie pobożne życzenia.
Sam nie byłem przedmiotem prowadzonego od dzieciństwa wdruku kulturowego, tresowania do religii. I stąd zapewne pomysł, że istnieje osoba, stwórcza i wiedząca na miarę Wszechświata, ale zarazem „zadziwiająco zainteresowana nami”, świadomymi egzemplarzami życia organicznego, które się pojawiło na ułamek skali kosmicznej wcześniej, na pyłku materii zaniedbywalnie małym wobec miliardów galaktyk, i które równie szybko przeminie – ten pomysł jest dla mnie, rzeczywiście, tak zadziwiający, że wytrzymuje sekundę, nie dłużej, konfrontacji z moim krytycznym namysłem i intuicją. Choć oczywiście rozumiem psychologiczną potrzebę bycia przedmiotem opiekuństwa; nic nadzwyczajnego.
religia
Sosnowski w pewnym momencie cytuje wiersz Miłosza:
Jeżeli Boga nie ma,
to nie wszystko człowiekowi wolno.
Jest stróżem brata swego
i nie wolno mu brata swego zasmucać,
opowiadając, że Boga nie ma.
OK, nie chcę nikogo zasmucać, nie pcham się ze swoim ateizmem i kompletnym désintéressement w kwestii istnienia boga osobowego. Żeby nie przedłużać tej i tak już nazbyt rozrośniętej blogonoty, powiem tak:
Bracia. Uwolnijcie mnie w zamian od łaski religii. Wam potrzebna, mnie (nam) – nie. Nie mówcie mi, jak mam żyć. Odpieprzcie się od instytucji państwa i regulacji prawnych: to nie jest wasza wyłączna własność.
A potem możemy sobie pogadać o kulturze ze szczególnym uwzględnieniem jej jakże bogatych wątków chrześcijańskich (i, oby, również innych wyznań); może być ciekawie.
PRZYPISY
[1] Imiesłów sugeruje ciągłość, w rzeczywistości książka jest zbiorem tekstów powstałych w różnym czasie i rozmaicie (zapewne) adresowanych.
[2] Pełna wersja typologii mieści się w bezpłatnym fragmencie, dostępnym jako e‑book na przyklad tutaj; zainteresowani mogą sobie pobrać.
-
Łaska wiary oraz tragizm przenikający ludzki los to bardzo charyzmatyczne zwroty i osobę je używającą czynią charyzmatykiem. Co charyzma znaczy może pojąć tylko ktoś obdarzony łaską wiary i odczuwający tragizm przenikający ludzki los.
Teoretycznie podchodząc, jest możliwym, by łaską wiary (uzasadniającą działania i dodającą im blasku) był obdarzony kat, skracający ludzki los nosicieli niemiłych mu przekonań. I to bardzo utrudnia próby powiązania pojęć łaski i dobra.
Przyrównanie wiary w łaskę wiary do wiary w duchowość nożnego piłkarstwa nie wyjdzie ode mnie, bowiem rozumiem jak potworna to by była trywializacja, a trywializator nie zasługuje na miejsce przy dyskusyjnym stole, może tylko jako niższy byt siedzieć pod stołem i obgryzać dyskusyjne kości. I wiem także, że łaska wiary jest nieporównanie bardziej subtelna, nie ma jęku lub euforii tłumu tylko dlatego, że nastąpił gol, po którym Dobrzy i Sprawiedliwi mają trzy do jednego. Ponadto takie porównanie mogło by prowadzić do szokującego pytania czy FIFA to taki Watykan albo czy Watykan to FIFA. A to już by była socjologia, niegodna do mieszania się z ontologią.
Więc z bojaźnią metafizyczną oddalając się od takich niegodnych skojarzeń wyrażę tylko satysfakcję, że choć nie dla mojego organizmu takie metafizyczne specjały, to wiem, że są ludzie, którzy tam są w stanie oddzielić plewy duże od plew małych.
-
nameste :
Sosnowski (o ile typologia jest kompletna) zgrabnie przeoczył (jak sądzę) najbardziej powabny intelektualnie model/rodzaj ateizmu, pokrewny w jakiś sposób sortowi epistomologicznemu, aczkolwiek niekoniecznie z nim identyczny. W 2010 Hawking przedstawił ów i poświęcił mu sporo miejsca w „The Grand Design”. Hawking – wobec zaistnienia wiarygodnego naukowego modelu powstania wszechświata nie może się doszukać dla religii żadnego uzasadnienia ponieważ religia bez aktu stworzenia staje się konstrukcją niemożliwą.
Reakcje i krytyka zdają się potwierdzać: na zarzut, że „nauka nigdy nie zdoła udowodnić nieistnienia boga” Hawking odpowiada zupełnie poważnie, że nie jest / nie powinno być to ani jej celem ani intencją. Nie ma potrzeby szukania dowodów na istnienie bytów zbytecznych.
Ładnie to podsumował Deepak Chopra stwierdzając że nawet jeśli bóg istnieje (a niech sobie) to nie zmienia to faktu że z perspektywy nauki nadal pozostaje (jako kandydat do roli stwórcy) całkowicie zbyteczny.
Na marginesie (wiem że trochę od rzeczy):
Nożne piłkarstwo jest modelem wojny
W przeciwieństwie do kultu wokół produktów przedsiębiorstwa Apple. To już jest wyznanie, wraz z całą metafizyczną otoczką, zeszłym już mesjaszem, świątyniami, synodami i peregrynacjami. And above all: z rzeszą zaciętych wyznawców, kto nie wierzy niech spyta Orlińskiego.
-
nameste :
A poza tym uciąłeś mi cytat, co wypacza znaczenie
Mea culpa. Sorry.
Powstanie wszechświata mogło zawierać w sobie również akt stworzenia boga
Bardzo interesująca teza – ale nader rzadko znajdująca odzwierciedlenie w światopoglądach religijnych. A w zasadzie to nigdy. Spróbuj proszę odnaleźć wierzącego, że Bóg (rozumiany jako instancja wszechmogąca) został stworzony.
Chętnie poznam. -
nameste :
Niemniej, ja sam nie mam trudności z zawieszeniem pytania o „początek boga”, a do wypełnienia roli „duchowej substancji wszechświata”, wyposażonej dodatkowo w słabszą (choć równie niemożliwą) wersję wszechmocy (czyli wszechwiedzę), a zatem Obserwującego Pocieszyciela, odpowiedź na to pytanie jest właściwie zbędna.
Jesteś pewien że Ci nie umknął jakiś czasownik w tym pięknym konstrukcie?
-
Być może właśnie to spowodowało taką heteronomiczność powyższej typologii.
Czy nie chodziło ci o heterogeniczność? :)
Sam nie byłem przedmiotem prowadzonego od dzieciństwa wdruku kulturowego, tresowania do religii”; ” Choć oczywiście rozumiem psychologiczną potrzebę bycia przedmiotem opiekuństwa; nic nadzwyczajnego”.
Tak jak tobie nie przypadł do gustu opis ateisty Sosnowskiego, tak pewnie osobie wierzącej nie przypadną do gustu stwierdzenia o tresowaniu i psychologicznej potrzebie. On ustawia niewiarę z góry jako pogląd gorszy niż wiara, a ty na odwrót. Nie ma w tym niczego dziwnego, w tym sensie, że zawsze uważmy, że nasz pogląd jest lepszy od przeciwnego (w przeciwnym razie po co byśmy go wyznawali?). Ale czy w takim razie czepianie się Sosnowskiego o to, że opisuje ateistów „z góry” nie jest tak naprawdę czepianiem się, że on nie jest ateistą? Tym bardziej, że – przynajmnie na podstawie cytowanych przez ciebie fragmentów – nie idzie on tak daleko, aby optować za państwem wyznaniowym (czy jednak idzie? – w takim przypadku czepianie się jest jak najbardziej na miejscu).
-
Natomiast jego próby głoszenia, że taka postawa jest jedynie właściwa, cóż, to wg mnie przejaw jakiegoś defektu.
Ok, jeśli on to głosi, to oczywiście zgoda z tobą. Jak napisałem wcześniej, z tych cytatów nie wynikało, że idzie on tak daleko, stąd moje wątpliwości. Po prostu sądziłem, że Sosnowski ogranicza się do stwierdzenia w rodzaju „mnie bliższa jest postawa wiary i staram się przekonać niewierzących” + ewentalnie „uważam, że niewierzący się mylą” (co dla mnie nie jest żadnym wykroczeniem, bo jak napisałem wcześniej, jeśli uważasz, że A to w oczywisty sposób sądzisz, że osoby mówiące nie‑A są w błędzie – inaczej po co wierzyłbyś w A?). Jeśli jednak posuwa się do „jedynie właściwa” – to wchodzi na inny poziom.
Co do Sosnowskiego, zgoda, rzeczywiście tak robi. Ale gdzie robię to ja?
Przez „gorszość” jakiegoś poglądu rozumiałem po prostu przekonanie, że „mój pogląd uważam za lepszy niż twój pogląd”. I w tym sensie twierdziłem, że ty w sposób nieunikniony też musisz stosowac ten sam schemat wobec wierzących, co wierzący wobec ateisty. Ale – znowu – jeśli Sosnowski wchodzi na poziom „mój pogląd jest jedynie właściwy” to symetrii tu rzecz jasna między wami nie ma.
12 comments
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2015/12/tajemnica-wiary/trackback/