Szum

Tym razem odstąpiłem od zwyczaju, aby przed napisaniem o książce nie czytać cudzych recenzji. Ale też plon przeszukania nie był zbyt obfity. Szum Magdaleny Tulli dopiero co znalazł się w sprzedaży, wiemy jednak, że wydawcy rozsyłają egzemplarze próbne z potężnym wyprzedzeniem (który to mechanizm ma na celu włączenie „zawodowych” recenzentów w rynek producenta). Mimo to znalazłem zaledwie pozytywny (sądząc z tytułu i pierwszych paru akapitów) tekst w „Wyborczej” za paywallem, inteligentną, ale boleśnie krótką notkę na stronach Instytutu Kultury oraz żenujące, pisane na „odwal się” notateczki w „Magazynie Książki” i „Polityce”; wyjątkiem była „normalna” recenzja ze stron „Dziennika Opinii” Krytyki Politycznej, opublikowana jednak z miesięcznym (w stosunku do premiery książki) wyprzedzeniem, co wydaje mi się, mówiąc eufemistycznie, przesadnym lekceważeniem synchronizacji. No i zdanie podpatrzone wczoraj na fejsbuku:

Nowa Tulli bdb, ale bez zachwytu.

Zastanowiło mnie ono (dzień wcześniej ukończyłem lekturę). I sformułowałem hipotezę roboczą (jest ona zapewne nieco krzywdząca) głoszącą, że Tulli nie może zachwycać miłośników gonzo, tych, co cenią sobie barokowe meandry języka, w których rozperla się pawi ogon [ego] autorów, rodzaj nieskrywanego, ba, eksponowanego samozachwytu nad własną pisarską sprawnością (niech symbolicznym wykładnikiem tej autorskiej postawy będzie Pilch). Może brak im wewnętrznego pstryczka, przełączającego rejestry odbiorcze; ja – myślę – taki mam, co pozwala mi cenić różne zjawiska literackie (nie dotyczy wszakże wspomnianego Pilcha).

Tymczasem proza Tulli wydaje się kompletnie wyzuta z ego‐pawienia; nie ma tam wiele akcji, a język – jak naprawdę u mało kogo! – spełnia kryteria minimaxu: przynosi maksimum efektu z minimalnego zestawu słów; jest precyzyjny, celowy („każde słowo czemuś służy”), zwięzły. Nic dziwnego, że jednemu z wymienionych wyżej w kategorii „na odwal się” jawił się jako „zimny jak lód” [opis], błędnie, zapewniam (no ale tenże wymieniony jest wielorakim węzłem uwikłany w ego‐pawienie; zresztą, niech już znika z tej blogonoty).

Mimo to, a może [również] właśnie dlatego, mnie Szum jak najbardziej właśnie

zachwyca

To fantastycznie zrobiony kawałek prozy, pierwsza liga, mistrzostwo świata. Miałem mnóstwo przyjemności (w kilopilchach) śledząc, jak to zostało zrobione!

Tulli wynalazła nowy rodzaj [z braku lepszego określenia:] weryzmu. Bezbłędnie wycelowanym sztychem mija naskórkową powierzchnię faktu, kierując się w stronę jego realności: znaczenia. Gdy narratorka odkrywa pewien fakt dotyczący jej matki (ukrywaną, więcej: przez dekretującą „rzeczywistość” frakcję rodziny wypieraną chorobę), autorka nie pozwala sobie na przywołanie nazwy schorzenia. Zorientujemy się w swoim czasie, o co chodzi, na razie jednak musimy zmierzyć się – podobnie jak narratorka – z pewną nieoznaczonością; znaczeniem tego faktu [odkrycia] jest zagadka i poszukiwanie odpowiedzi. Nazwa choroby zaś nieuchronnie sprowadziłaby na narrację brzemię tysięcznych klisz‐skojarzeń; czytelnik wszedłby na manowce poczucia (fałszywego), że rozumie, co się stało i co się dzieje w danym powieściowym momencie. Wpadłby w pułapkę płytkiej kliszy, poruszałby się w orbicie stereotypowej odpowiedzi zamiast w orbicie jeszcze nie rozstrzygniętego pytania.

Moja matka znowu ukrywała tajemnicę. Pewnego razu, kiedy przyszłam pomóc w porządkach, znalazłam za talerzami w jej kredensie nierozpieczętowaną, lecz już od dawna przeterminowaną fiolkę z lekarstwem, którego nie znałam. W aptece powiedzieli mi, na co się je bierze, potem wydzwaniałam pod różne numery, szukając miejsca, w którym postawiono rozpoznanie i wypisano receptę. Znalazłam i ze skruchą pozwoliłam się zbesztać – nie przyszła na umówioną wizytę kontrolną, minęło tyle czasu, jak mogłam pozwolić jej tak zaniedbać leczenie!

Taki poziom kontroli nad tym, co i po co się pisze, jest obecny w każdym akapicie tej prozy. Ale jeśli ktoś pomyśli, że narracja Tulli, choć przemyślnie (a przecież: bez widocznego wysiłku) skonstruowana, nie wystaje ponad poziom suchych, hm, elementarnych oznajmień, będzie w grubym błędzie. Tulli pisze syntetycznymi obrazami, cały czas pozostając w strefie istoty faktów, istoty relacji międzyludzkich, istoty – również – „klimatu czasów”, tej najbardziej znaczącej socjologii i historii. (A jeśli chodzi o zdolność rysowania najbardziej subtelnych niuansów psychologii postaci, jest na poziomie Prousta, tyle że 1000 razy krócej.)

Czasem wystarczą dwa zdania:

Milcząc, zanurzyła się w goryczy tego zapomnienia. Trzymałam ją za rękę i gorycz przeszła na mnie.

Innym razem panoramiczny obraz [złożonego zjawiska kulturowego, socjologicznego i wreszcie politycznego, pn. „stosunek Polaków do NRF [RFN] w latach około sześćdziesiątych”] wymaga dwóch akapitów.

Jeśli natomiast chodzi o Wehrmacht, ubrany w mundury w kolorze szarawej zieleni pól, po prostu szarym na zdjęciach z epoki – Wehrmacht porzucił Hitlera i przeszedł na moją stronę. Z początku byłam tym zażenowana, nie życzyłam sobie mieć go za sojusznika. Ale potem przyzwyczaiłam się i już nie robię z tego problemu. Wszyscy wiedzieli, że przegrał wojnę, lecz niedobitki jeszcze przez długie lata wołały zza winkla „hendehoch!”. Po niemiecku umiały akurat to, nie więcej ode mnie. Wehrmacht walczył już tylko na podwórkach, ale bez entuzjazmu. Ostrzeliwał się z patyków i zbierał cięgi od wszystkich, raczej przymuszany do tej zabawy przez starszych i silniejszych, ktorzy chcieli być zwycięzcami. Główne siły wcześniej zdążyły w rozproszeniu wycofać się do albumów rodzinnych, przechowywwanych gdzie indziej – nie u nas. Od czasu do czasu lustruję szeregi, przewracając karty albumów – kiedy jestem tam, gdzie albumy stoją na etażerkach. Kiedyś miejsce to było dla mnie pustką obwiedzioną konturem obcej granicy państwowej. [...] W Mediolanie, w domu mojej babci, zetknęłam się z kimś, kto stamtąd przyjechał. Więc to miejsce istniało naprawdę i mieszkali w nim ludzie podobni do nas – byłam zdumiona. [...]

[...]

O tym, że wszyscy tam mają własne samochody, dowiadywaliśmy się z pokątnych źródeł. Przez radio nie można było o tym usłyszeć, już prędzej od ludzi z brakami w uzębieniu, których się spotykało w autobusach. Za to przez radio przy każdej uroczystej okazji przypominano nam, że wygraliśmy wojnę. Ale to my jeździliśmy autobusami, ściśnięci jak śledzie w beczce. Nawet nie próbowano nam tłumaczyć, jak to możliwe, że doszło do takiej niesprawiedliwości.

Książka jest chudziutka, ale z naddatkiem nadrabia to ciężarem właściwym; przybijam subiektywny stempel „najwyższa próba”. Więc nie ma to tamto, kupujcie (tania jest) i czytajcie.

  1. Telemach’s avatar

    Dobrze wiedzieć. Bo by się prze‐oczyło i uszyło.
    Tulli należy się pomnik za „Zamiast procesu”. Pozycja, znamienne, wyczerpana i konsekwentnie zupełnie‐nie‐wznawiana.
    Pamięć szybko porasta trawą.

  2. beatrix’s avatar

    Dobrze jest znowu Cię poczytać.

  3. Morgana’s avatar

    „Tulli nie może zachwycać miłośników gonzo, tych, co cenią sobie barokowe meandry języka, w których rozperla się pawi ogon [ego] autorów, rodzaj nieskrywanego, ba, eksponowanego samozachwytu nad własną pisarską sprawnością (niech symbolicznym wykładnikiem tej autorskiej postawy będzie Pilch)”

    Pięknie i w samo sedno.

  4. beatrix’s avatar

    No, dobrze. Wobec tego do rzeczy: na razie przeczytałam „Włoskie szpilki”, które zaczęłam czytać dwa lata temu. Wtedy nie mogłam ich skończyć, ale teraz wróciłam, po przeczytaniu tej blogonoty. Z wyjątków, które przytaczasz, wnioskuję, że „Szum” wszedł na wyższy jeszcze poziom (co wydawałoby się mało możliwe). Ładunek emocji zawarty w prostych słowach wstrząsnął mną i nie pozwala oderwać myśli. Nigdy i nigdzie nie przeczytałam tak doskonałego opisu objęcia własnej przeszłości, przyswojenia jej i otoczenia czułością (spotkanie narratorki z sobą‐dziewczynką w barze mlecznym, podczas ktorego daje ona sobie‐dziewczynce to, czego nie dostała).
    Ponieważ od jakiegoś czasu częściej przebywam w rejonach innojęzycznych, łatwiej mi powiedzieć: she embraced her past and made it her own.
    A teraz idę do księgarni po „Szum”.

    Do usłyszenia.

  5. nameste’s avatar

    @ beatrix:

    A mnie jakoś ominęły Włoskie szpilki. Jednak myślę sobie, że i one, i Szum mogą stać się kluczem do innego (ponownego) przeczytania również poprzednich ksiażek Tulli, kto wie.

  6. beatrix’s avatar

    Do Twojej blogonoty o „Szumie” nic dodać nie trzeba. Może tyle tylko, że ze „Szpilkami” tworzy on pewną całość. Historia obejmowania własnej przeszłości, przebaczenia i oswajania demonów stała się kompletna i myślę, że rzeczywiście zachęca do powrotu do poprzednich książek Tulli. Lektura zostawiła we mnie spokojny smutek.

    Czy będziesz czytał „Księgi Jakubowe”? Jakoś nigdy nie mogłam się „zaprzyjaźnić” z Tokarczuk, ale kusi tym razem.

  7. nameste’s avatar

    beatrix :

    Czy będziesz czytał „Księgi Jakubowe”? Jakoś nigdy nie mogłam się „zaprzyjaźnić” z Tokarczuk, ale kusi tym razem.

    Abssssolutnie będę. Z tego, co już wiem, to wielka książka. Skuś się koniecznie.

  8. beatrix’s avatar

    Skuś baba na dziada – przypomniało mi się. Ale na Tokarczuk wobec tego też się wezmę i skuszę.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *