1
Patafizycy i oulipianie podgryzają korzonki bloga tego, niekiedy ze świadomego zamysłu autora (czyli: mnie), a niekiedy znienacka, jak choćby w tym komentarzu Marcelego. Błądzą zatem po blogu Queneau i Gondowicz (zob.), których afiliacji nie trzeba pokazywać palcem. Ale – post factum – muszę uznać, że zarówno przypadek litery p u Samuela Orgelbranda, jak i urojone wyrojenie Budyniów, via dzieło Józefata Bolesława Ostrowskiego, również są z ducha pata/ouli. A może i nie tylko. Nie da się ukryć: działa tu jakaś patafizyczna grawitacja.
2
Nie ma przypadków, albo – los nielosowo losuje. Odczuwając potrzebę zacytowania fragmentu Życia. Instrukcji obsługi Georges’a Pereca, wybieram poniższy:
Następnie zapalił reflektorek na suficie i w jego blasku otworzył kasetę: na jaskrawoczerwonej wyściółce spoczywał płaski, złoty brzeszczot w kształcie sierpa, osadzony w gładkiej, jesionowej rękojeści. „Czy pan wie, co to jest?” – zapytał. Valène uniósł pytająco brwi. „To jest złota ciosła, ktorej używali galijscy druidzi do ścinania jemioły”. Valène spojrzał na Grifalconiego pełen niedowierzania, ale stolarz nie wydawał się zbity z tropu: „Rękojeść oczywiście sam dorobiłem, ale brzeszczot jest autentyczny; znaleziono go w okolicach Aix; wszystko wskazuje na to, że to robota salicka”. Valène obejrzał rzecz z bliska: po jednej stronie ostrza wyryto siedem maleńkich przedstawień, ale niestety, nawet przy pomocy mocnego szkła powiększającego, nie udało mu się ich odczytać; dostrzegł tylko, że na niektórych powtarza się prawdopodobnie kobieta z bardzo długimi włosami.
[przeł. Wawrzyniec Bobrowski; w sprawie „roboty salickiej” zob.]
Wybieram dlatego, że grube tomiszcze otworzyło mi się właśnie na tej stronie. Ale przecież dlatego, że ciosła jest najgłówniejszym rekwizytem (prawie osobą!) w Przemianach Harry’ego Mathewsa, którą to wspaniałą historię czytałem jakieś 8321 dni* temu (to pierwsze chude wydanie, które potem ktoś pożyczył i – oczywiście; co, głupi ten ktoś? – nie oddał).
3
A zatem: jak to jest ze snami?
Sądzę, że wynalazek snu to fajna oulipiańska wewnątrzgłowna ruletka: nie ma co się podniecać (to znaczy, niezdrowo podniecać, zdrowe podniecenie jest w porządku). Sny przynależą do literatury; kto sądzi inaczej, nie ma czego szukać na tym blogu, a zwłaszcza u jego korzeni. (Bez urazy.)
Z tego punktu widzenia, tacy panowie jak Jung są po prostu nieświadomymi patafizykami. Zresztą, kto ich tam wie.
4
Polskich onirystów łączy tajemne porozumienie, jest ich też znacznie więcej, niż wynikałoby z oficjalnych komunikatów prasowych. Głównych onirystów ofiarnych (którzy odwracają uwagę opinii publicznej od rozmiarów zagrożenia) jest trzech: to Henryk Bereza, Adam Wiedemann i Maciej Gierszewski (zwany gierą). Nie trzeba dodawać, że tworzą układ dynastyczny, z ducha salicki.
Wszyscy trzej uprawiają oniryzm towarzyski: śnią się im głównie znajomi z małą domieszką nieznajomych. Wymaga (twierdzą niektórzy) wielu lat treningu takie stematyzowanie snów.
———
[*] mogę się mylić
1 comment
comments feed for this article
Trackback link: https://nameste.litglog.org/2010/02/p-sny/trackback/