realizm s. i nie tylko

Pomarli Waldemara Bawołka (Czarne 2020), czytam nieporządnie, a drugim okiem przeszperuję notki‐recenzje‐omówienia. W lutym 2019 Paulina Małochleb konstatowała:

Rację ma też Uniłowski, że w poetyce Bawołka nie chodzi ani o strumień świadomości, ani o oniryzm (odpadają zatem dwie wygodne szufladki). Właśnie ta proza trudna, udająca tylko przystępność, stawia opór krytyce, co powoduje, że o Bawołku pisze się rzadko, za to wyłącznie pozytywnie.

...a właściwie proroczyła; rzeczywiście, mejnstrim co napisze („GW”, „Polityka”, 2T itd.) o Bawołku, to (chwaląc) zaokrągli, ciągle te same klocki, Ciężkowice–Macondo–Yoknapatawpha; eksperyment + Schulz, oniryczne + kronikarskie, no i oczywiście zacytuje zasysane z wywiadów z W.B. frazy zamiast interpretacji ostatnio wydawanych dzieł (Echo słońca, La petite mort, Bimetal, Pomarli).

W Aktualniku magazynu „Wizje” dwa longiery popełnił Oskar Meller, pierwszy (rodzaj rozbiegu, przede wszystkim o Bimetalu; lipiec 2019) pominę, w drugim (marzec 2020), poświęconym głównie Pomarłym, zarzuca (słusznie, świecąc w oczy Bataille’em) stadku krytyków i krytyczek pruderię, wskutek której starannie przemilczają erotyczno‐pornograficzne wątki u Bawołka, a jest ich obfitość. Pisze:

Granice dobrego smaku przekraczały już sceny z Bimetalu, gdy bohater ejakulował na pościel córki czy też oglądał, jak jego matka uprawia seks oralny z młodym kochankiem. W Pomarłych niemal każda miniatura zawiera niezwykle śmiałe sceny erotyczne, momentami nawet jawnie pornograficzne. Po przejściu wzdłuż ogrodu pani Stępniowskiej Waldemar trafia do lokalnej apteki, gdzie za zamkniętymi drzwiami oddaje się zbliżeniu z piękną farmaceutką, odwiedziny u wujostwa kończą się „grą w doktora” z kuzynką, a innym razem – z ciotką, która nie potrafi sprzeciwić się chuci bohatera. Oczywiście, większość z tych wyuzdanych scen wydaje się dziać w onirycznych wizjach bohatera. [...] Zamiast poetyckiego uwznioślenia, masturbacja jest pokazana w sposób fizjologiczny i dosłowny, jak we fragmencie, w którym Waldemar onanizuje się, oglądając zmagania skąpo ubranych tenisistek. [...] Nie ten fragment pozostaje jednak najbardziej bulwersujący. Granicę pornograficzności przekracza Bawołek we wstrząsającej scenie seksualnej inicjacji bohatera. W czasie odwiedzin u rodziny kilkuletni Waldek zostaje wprowadzony w świat erotyzmu przez starszego kuzyna, który dopuszcza się gwałtu na nieuświadomionym chłopcu, obnażając się przed nim, a następnie zmuszając go, by ten „pomógł mu w robocie”. Inicjacja erotyczna bohatera ma zatem charakter jednoznacznie przemocowy. Również w tym miejscu Bawołek rezygnuje z jakiejkolwiek poetyzacji opisu na rzecz skrajnie fizycznego ukazania aktu, co wzmaga brutalizm przedstawienia. Uświadomienie łączy się zatem z krzywdą, seksualność – z plugawością.

[...] Na postawienie zarzutów o obsceniczność nie pozwala jednak wyjątkowa, w wypadku tak pojętej pornograficzności, poetyzacja i epifaniczność opisów z jednej strony, a zmaksymalizowana szczerość narracji z drugiej.

No ale to jednak trochę „przygania kocioł...”; użyte terminy: „bezwstydne ujęcie erotyzmu”, „dobry smak”, „wyuzdane sceny”, „obsceniczność”, zalatują zinternalizowanym pirożyńskim, a znowuż „wstrząsająca scena”, „nieuświadomiony” vs „uświadomienie [czyżby?] ... krzywda”, „plugawość” – to puste znaki całkiem współczesnego libleftowego oburzu. (Sam jednak, poza paroma uwagami o charakterze ogólnym, nie podejmuje trudu osadzenia tych Bawołkowych transgresji w jakiejś siatce interpretacyjnej.)

Tymczasem Bawołek – tak mi się zdaje, ale nie przesądzam, że dalsze badania etc. – pisze jak jest (było), jak bywa i się zdarza, również: jak się roi, przy tym różnice w rejestrach stylistycznych są (moim zdaniem) kontekstowe, a nie programowe. I pisze nie po to, aby „epatować burżuja”; może kiedyś tak bywało – w blogonocie kto dziś tak pokozaczy? (maj 2019) cytowałem z Tutti frutti (zbiór Delectatio morosa, 1996):

Wtedy udałem się do kościoła. Obnażony Chrystus wzbudził we mnie pożądanie i zanim zdążyłem rozpiąć rozporek, kościelny wyrzucił mnie przez zakrystię.

(Że zacytuję też Jacques’a Brela: „żuj, burżuju, żuj”. [1])

* * *

Najciekawszym tekstem o prozie Waldemara Bawołka pozostaje dla mnie Kuby Nowackiego Z myśli, z mowy, z uczynku i z wymysłu (marzec 2019); nie tylko się nie zestarzał, ale wręcz samozaktualizował. Chociaż odnosi się głównie do La petite mort, z echami wcześniej wydanego Echa słońca, poczynione tam obserwacje & uogólnienia pasują (prawie) jak ulał do Pomarli [2], tak jakby W.B. zechciał w ostatniej książce uwyraźnić opisany przez Nowackiego pęk tropów.

Stoi tam:

No właśnie, wydaje się, że w prozie Bawołka najciekawsze są owe przejścia: z rodzajowej scenki w metakomentarz, z realizmu w oniryzm, z dionizyjskości w patos, albo – jak chce polecająca go z czwartej strony okładki Dorota Masłowska – z „gorliwego uczniactwa w żulerską abnegację”. Przyjemność w obcowaniu z prozą Bawołka (podobnie jak z dobrą muzyką czy poezją) przynosi poszukiwanie napięć, zmian rejestru. To nie plot, koronkowo upleciona intryżka, ale właśnie przejścia z jednej tonacji w inną są tutaj istotne.

Narrator [...] pracuje z motyczką na polu, obrabia grządki, pieli, wyrywa chwasty, gdy nawiedza go listonosz upominający się o jakąś żółtą karteczkę, którą zostawił poprzedniego dnia wraz z listami. Co było na tej karteczce? Co było w „liście od Augustyna”, o którym przypomina sobie wtedy narrator? Było tam napisane, że „rozum nie powinien mocować się z obłędem, że powinny się pokazywać razem, bo ten świat to farsa i komedia”. Bum! Takie właśnie mądrości ojców pustyni wkradają się chyłkiem do prozy Bawołka, gdzieś pomiędzy chodzeniem z motyczką a sikaniem w krzakach.

Co prawda konkrety wyliczonych wyżej opozycyjnych par w przejściach nie wydają mi się adekwatne do Pomarłych, a „oniryczność”...

Sny, jak wiadomo, mogą być mniej lub bardziej realistyczne; bywa, że jawa wdziera się do nich tak sugestywnie, że wyznaczenie granicy między rzeczywistością a marą, myślą i mową, sobą i światem, staje się niemożliwe. Tak też jest w prozie Bawołka, dla którego podstawowym elementem warsztatu pisarskiego pozostaje trudna i, jak się zdaje, coraz rzadsza sztuka śnienia.

...którą Nowacki wystawia na plan pierwszy (może nie bez związku z wizytą u Berezy, od którego przy‐pisuje trop gombrowiczowski oraz pożycza frazę tytułową), mnie wydaje się zwiędłym wytrychem (no bo czy kapryśne i swobodne wędrówki autorskiej wyobraźni [obrazowania] naprawdę muszą być usprawiedliwiane przez alibi śnienia?!), ale troskę, wyrażoną w cytacie poniżej, podzielam:

Jeżeli mamy się Bawołkiem zajmować na poważnie, to musimy przyjrzeć się tym [3] zdaniom, zatrzymać na nich wzrok, w każdym razie: nie przechodzić obok nich obojętnie, nie zrażać się brakiem błyskotek dyskursu. Czy jesteśmy w ogóle na taką twórczość przygotowani? Czy będziemy potrafili o niej pisać, rozmawiać? Czy zechce ktoś oddać sprawiedliwość temu językowi?

Jak dotąd (z tego, co wiem) – niespecjalnie.

* * *

Wracam do mojej nieporządnej [4] lektury. Słabość recepcji twórczości WB polega chyba na tym, że recenzenci/krytycy nie zadają tej prozie pytań [może właśnie z wyjątkiem Kuby Nowackiego], poprzestając na zdawkowych [może z wyjątkiem Oskara Mellera] obłych, z góry gotowych odpowiedziach; standardowy zestaw klocków wskazano na początku niniejszej blogonoty.

Czemu pytać? Bo ta proza wsysa, a przy tym pstrzy się od dużych i małych zagadek, sprytnie maskowanych [Małochleb: „udaje tylko przystępność”]. Właściwie jest wobec niej obraźliwe – nie pytać. Nie pytać oznacza zlekceważyć trud & kunszt autora. Niech to będą nawet pytania naiwne, zgłupiafrantowe, ale niech jakieś się pojawią! Do roboty.

czy to proza plebejska?

Wcale. Pytanie jest chytre, bo nie brzmi: „czy WB jest autorem plebejskim”; na taką wersję pytania padłaby szybka (i wg mnie fałszywa) odpowiedź (że tak, jasne, „piwo kumple Ciężkowice” etc.). Owszem, narrator Bawołka chętnie pozuje na szekspirowskiego grabarza, a postacie sceniczne dobierane są ze znajdującego się pod reką ludu powszedniego, zajmującego się na pozór tylko byciem (na ile świat pozwala). Ale to tylko tworzywo.

Muszę w końcu przestać uciekać, uciekać jak przestępca. Przecież na mojej ulicy nie ma przeszłości, wszystko jest teraźniejszością, nic się nie zmienia. Po co ciągle kłamać, grać komedię, na poczekaniu wymyślać jakieś historie pośród starych drewnianych domów. Na ulicy, gdzie tłum halabardników bez ornamentalnych dekoracji, bruk i podjazdy, ogrodzenia, światło i zieleń, jest nadzieja, że wszystko się jednak jakoś wyjaśni. Takich rzeczy nie można ukrywać w nieskończoność. Ludzie zaczną mówić. Jeśli ja tego nie opowiem, zrobią to inni. Ale ja bywałem bliżej, po przyjacielsku, miałem wgląd.

[XI. Szczepan; s. 148]

„Nadzieja, że wszystko się wyjaśni” – „takich rzeczy nie można ukrywać w nieskończoność”. Bum! Sam tu mówi jak ojciec pustyni.

jaka jest materia tej prozy?

Dwojaka (albo nawet: dualna). Po pierwsze, ludzie i zdarzenia; nie rozdzielałbym ich specjalnie (znów się tu pojawia specyfika episteme, którą zdaje się uprawiać Bawołek); do ludzi niech dołączą różne wersje narratora, a do zdarzeń – także zdarzenia wyobrażone. Dobrą metaforą na te elementy byłaby, moim zdaniem, metafora atomu jako mikroukładu planetarnego. Ale nie w postaci „kulkowej”, a kwantowej: nie orbity, a orbitale; topologia obszarów podwyższonego prawdopodobieństwa wyznaczającego stany energetyczne i, koniecznie, możliwości kontaktu/przenikania. Złożony układ „molekularny”, podlegający fluktuacjom, wyposażony w fundamentalną dziwność (i nieoznaczoność). Jasne, że także w czasie.

Po drugie, język. A właściwie parole, mowa, żywioł nieustannie opadającego smogu, polatujące w przestrzeni frazesy (porzekadłowe, kościółkowe, zdroworozsądkowe, patryjotyczno‐subpolityczne, i tysiące innych „gotowców”, bez kantów i ostrości – jak otoczaki, dzieci erozji). Wyjęte z powyższego cytatu dwie frazy to szczególnie tłuste i smoliste przykłady takiego językowego dżdżu.

Proza Pomarłych jest naszpikowana tym parolopadem.

Daje to często efekty nieodparcie komiczne, zwłaszcza w dialogach.

– O, Waldek. – Żona Tadeusza uczepiła się jego koszuli. – W altanie wesoło, co, wracasz do nich? Nie posiedzisz z nami? Poczęstuj się babką.

– Nie, dziękuję, dobrze wiem, że mnie nie lubicie, to po co te ceregiele... te wszystkie słodkie napoje, ten cukier, tłuszcz!

– O, Waldek, gdzieś ty, kurwa był tyle czasu... ha, ha, chodź, napij się, masz już nalane, ha, ha... – zawołał Juliusz.

Wódka zapiekła go w przełyk ciepłem i wonią. Przegryzł kiszonym ogórkiem. Zaśmiał się nieśmiało. Czuł, że za jego plecami rozciąga się jakieś pole bitewne. Naprężył mięśnie ramion.

– Kurwa, nie ten chuj, co nie wypił, ale ten, co nie nalał, ha, ha...

– Następnym razem się poprawię – szepnął Waldek.

– A pamiętasz, jak byliśmy na Ukrainie? – Taksik podał Waldkowi paczkę papierosów. 

– Pewnie, że pamiętam, aczkolwiek ja nie dbałem o pieniądze, chciałem tylko ujrzeć rozległe Podole.

– Tylko jak się ma pieniądze, można robić, co się chce... i co myśmy w końcu stamtąd przywieźli?

– Kłykciny kończyste, dobrze pamiętam, bo nie mogłem się tego kalafiora przez kilka tygodni pozbyć. – Głos Waldka zabrzmiał błogo.

[XII. Emil; s. 169]

Inwazja smogu: „aczkolwiek”, „nie dbałem o pieniądze”, „ujrzeć rozległe Podole”. Ale i, gdy czytelnik wytrącony z czujności, znienacka wrzutka „kłykcin kończystych”/„kalafiora” [sprawdźcie!]. Zwracam też uwagę, że didaskalia wydają się kompletnie niezależne od mówionych kwestii (Waldek: nieśmiały, szepczący, brzmiący błogo; czemu?! razy 3!).

Zachowuje się tu pozory normalnej scenki z podlewaną rozmową, żaden tam Leopold Buczkowski. A jednak. Jeśli realizm – to co najwyżej stochastyczny.

Czasem ów realizm s. objawia się za pomocą chwytu przeciwstawnego; wytłuszczam frazy, by ich potem nie powtarzać:

Zrywać, zrywać, czereśnia za czereśnią, z jednej gałęzi, z drugiej. Żeby jak najwięcej, żeby jak najszybciej. Tylko ja ze Szczepanem jakoś niespiesznie zataczaliśmy się od jednego drzewa do drugiego, kosztując największych owoców, dobierając je pieczołowicie, oglądając pod słońce, smakując, cmokając. Żarłoczność Szczepana widoczna jak na dłoni. Pożerał miąższ wraz z pestkami, napychał żołądek, słodycz zalepia mu usta, sok rozlewa się po jelitach, brzuch wzdyma się, gazy uchodzą odbytem. Jest krzątanina, kołowrót, mijamy dziewczyny i chłopców – wszyscy zajęci są pracą. Czereśnie zrywa się do metalowych pojemników uwieszonych na szyjach i spoczywających na piersiach. Pod niektórymi drzewami siedzą pracownicy zajęci istotą bytu, sensem wszechświata i swego w nim posłannictwa. Jest też opiekun, ekonom, który na nasz widok chyli się pod ciężarem mojej i Szczepana nieprzystosowalności do sadu, do tego, co my w nim wyrabiamy. Szczepan poklepał się po brzuchu i powiedział, że zawsze jest gotów rozbić w sadzie pięć namiotów. Nie było to zbyt grzeczne, nie wiem, co nas spotka po tym afroncie, ale Szczepan ani myśli się tym przejmować [...]

[XI. Szczepan; s. 149]

Co to jest? przypowieść o winnicy? Niechby też ktoś się zajął zagadnieniem, czemu „pięć namiotów” [i akurat pięć?] to „afront”. Takich zagadek „dużych i małych” są w Pomarli setki.

czy WB jest złośliwą gąbką?

Oczywiście. Chłonie wszystko. Jest pełen, pękaty, wręcz przejedzony treścią. Ale czytelnika bierze na ostrą dietę, ćwiczy zagadkami; bawi się. OK, powiedzmy, że to jego metoda; czemu „złośliwość”?

Bo czasem pokaże rozległość sieci tych wewnętrznych cieków, i chichocze, patrząc na minę czytającego. (Dodam, że nie żałuję mu tego.)

Oto opisuje norę pomarłego alkoholika, Mateusza Matysa. Tytułem wprowadzenia:

Wstał, żeby zagasić papierosa w popielniczce wypełnionej po brzegi petami. Wtedy zauważyłem coś dziwnego.

– Skaleczyłeś się?

– Tak, duszę mam całą poranioną.

– Ale czy powinieneś tak sam tutaj mieszkać? Widać, że nie dajesz sobie rady. Źle ci było przy rodzinie?

– Czepiali się jeden drugiego o bzdury, stroili fochy.

– No ale miałeś posprzątane, miska pełna, było do kogo się odezwać.

– Zarzucali mi kłamstwa i najgorsze intencje. Knuli, podszywali się.

Patrzę na Mateusza i wydaje mi się, że jest jak góra, która trwa dla siebie samej. Ludzie nie chcą się na nią wspinać, ale to jej niczego nie ujmuje.

[X. Mateusz; s. 135]

Narrator rozgląda się po owej Mateuszowej norze:

Zastanawiające jest to, dlaczego Mateusz nie widzi brudu, błota, kurzu, śmieci. Nie przeszkadza mu smród niedopałków papierosów porozrzucanych po wszystkich kątach. W jednym miejscu jest ich więcej, w drugim mniej. Puszki po konserwach, słoiki po sałatkach zalegają to tu, to tam, że można się na nich przewrócić. Tylko skąd tutaj szabla Babla, menażka Haška, kanapka Čapka, berżera Flauberta, otomana Maupassanta, pianola Gogola, szczęka Maeterlincka, chlamida Gide’a, gonada Sade’a, gitara Eluarda, boa Poego i guma Dumasa. Niczego nie wrzuca do ognia. Niedbały, wytworny ruch ręki i zapałka ląduje byle gdzie, od popiołu zaczynając, na najodleglejszym kawałku węgla kończąc. Ale na półce widzę Machauta, Monteverdiego, Manfrediniego, Mendelssohna, Mahlera, Messiaena (litościwie pomijając drugi regał, na którym stoją Marley, Marillion, Megadeth i Joni Mitchell...). To wcale nie mizeria.

[X. Mateusz; s. 136]

Mini‐kuplety i muzyka jak „M”. Na sekundę zamierają molekuły, a smogowy parolopad znika. Czysta złośliwość.

czy do pomyślenia jest, by podjęto egezegezy, na wzór tych, które przenicowały np. Ulissesa Joyce’a, i badano, napotykając molekularny opór, możliwe wielorakie tropy, podszywające skrycie tekst np. Pomarłych; co by poznano po owocach?

Tak. Czytałbym.

W swojej nieporządnej lekturze co i raz mam ulotne, tyłogłowowe wrażenie, że za tym wszystkim, co ujęto w powyższych pytaniach (i poza nimi), kryją się struktury rozleglejsze, których odkrycie (lub nadanie) przyda światu satysfakcji, że ta cholerna cząstka W.B. da się nieco przyszpilić co do pędu lub położenia (bo przecież nie naraz).

Dla drobnego przykładu (skoro wyżej zdążyła się pojawić szabla Babla) – czy dwa fragmenty opisujące ciała pomarłych:

Straciłem z oczu jego profil, nos zgrzybiały, oczy mgliste, włosy śnieżnobiałe, usta sine, w których większość zębów zmarnowanych i gnijących. Czułem dotknięcie
jego zimnej dłoni, wchłaniałem w siebie jakieś nędzne skrawki zapachu starości, bez ładu i składu, mydło i powidło.

[VIII. Henryk; s. 119]
Mdła woń przepoconej pościeli. Na łóżku leży Szczepan, odwrócony twarzą do ściany. Jego ciało wygląda jak orientalny fresk w gotyckiej kaplicy. Przebite ręce, przebite nogi, kości policzone. Cały Ten człowiek w największym napięciu: jego szkielet, mięśnie, system nerwowy, każdy organ, każda komórka.

[XI. Szczepan; s. 163-164]

...rymują się, czy nie, z opisami starca i Chrystusa z opowiadania Babla U świętego WalentegoKonarmii?

* * *

Lista możliwych pytań jest.


PRZYPISY

[1] kongenialny przekład Wojciecha Młynarskiego jest bodaj w wydźwięku ostrzejszy niż oryginał

[2] tytuł Pomarli może być zarówno rzeczownikiem („ci, co już nie żyją”), jak i czasownikiem („co zrobili? ekhem, no, pomarli”), wobec czego odmieniam wg chwilowego widzimisia

[3] tym – o które chodzi, objaśniono wcześniej; pomijam tę specyfikację, by rozszerzyć postulat na zdania wszystkie w ogóle, a w szczególności te, które wystają ścichapęk z otoczenia; zaleca się czujność

[4] Paulina Małochleb w linkowanym tekście przywołuje słowa Krzysztofa Uniłowskiego, który

w 1996 recenzował debiutanckie opowiadania Bawołka i przyznawał się do lektury „zaledwie trzykrotnej” – czy dzisiaj możliwa jest taka uwaga krytyczna?

– pyta retorycznie


ZOB. TEŻ Pomarli – szczątki lektury

  1. nameste’s avatar

    W „Czasie Kultury” dociekliwy tekst Macieja Libicha Śmiertelna powaga literatury. Omawia się tam Furtkę przy dozorcy Waldemara Bawołka (Nisza 2021), ale też formułuje oceny całokształtu prozy WB:

    Pisarstwo Bawołka stanowi po prostu zagadkę wyjątkowego rodzaju, której nie da się rozwikłać ani w ciągu paru lat, ani przy pomocy kilku omówień krytycznoliterackich. Jego prozy to niespotykane w polskiej literaturze nagromadzenia sensów i znaczeń, które umykają i podczas pierwszej, i drugiej, i trzeciej lektury. Przedzieranie się przez gąszcz zdań jest wyzwaniem na miarę pracy Andrzeja Sobola‐Jurczykowskiego, tłumacza próz Borgesa, który stworzył encyklopedię składającą się z ponad czterech tysięcy haseł, by wyjaśnić zawiłość i meandryczność książek autora Fikcji. Nie od rzeczy wydają się więc propozycje, aby utwory Bawołka czytać tak, jak się czyta Ulissesa – z obszernym katalogiem przypisów, wyjaśnień, a nawet komentarzy. Nie zdziwiłbym się też wcale, gdybyśmy teksty Bawołka potrafili rozszyfrować i zrozumieć dopiero za parę dekad, tak jak, powiedzmy, dopiero dziś zaczynamy pojmować literaturę Leopolda Buczkowskiego. Zestawienie Buczkowskiego z Bawołkiem może się wydawać na pierwszy rzut oka nietrafione, mimo to obu pisarzy wiele łączy, choć oczywistszy byłby w tym kontekście patronat Witolda Gombrowicza. Wpływ autora Ferdydurke wytropił już prawie trzydzieści lat temu Henryk Bereza w swoich Wypiskach, gdy przyglądał się opowiadaniom z tomu Delectatio morosa, a do inspiracji Gombrowiczem przyznawał się tu i ówdzie nawet sam Bawołek.

    Furtki (jeszcze) nie czytałem, po lekturze recenzji Libicha tym chętniej sięgnę. Natomiast zestawienie jego ogólnych uwag do prozy Bawołka z treścią powyższej blogonoty pokazuje daleko idącą zbieżność.

    Nie żeby autorowi chciało się najdrobniejszą wzmianką wskazać źródło ew. inspiracji.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *