W 2023 – pięćdziesiąt blogonot [ta jast 51.], chronologiczna lista poniżej wymienia noty dotyczące książek, wierszy, przekładów, języka:

  1. Marta Kozłowska, Berdyczów
  2. Natalia Malek, Obręcze
  3. Anna Matysiak, zestaw pięciu wierszy na stronach Wydawnictwa J
  4. Tomasz Bąk, zestaw pięciu wierszy w magazynie Zakładu #4
  5. Dominika Filipowicz, wiersz z Kontentu #23 na tle zestawu pięciu wierszy z Tlenu Literackiego #8
  6. Joanna Łępicka, wiersz z magazynu Zakładu #4 jako wisienka do skrytej polemiki z komentarzem Przemysława Rojka do wiersza tejże autorki z Kontentu #23
  7. Adam Kaczanowski, performans/suspens w ogóle i szczególe
  8. Natalka Suszczyńska, Wygoda (fragmenty w Kontencie #23), ws. „języka prostego”, z odesłaniem do TBJ
  9. Aleksandra Kasprzak, zestaw czterech wierszy z Tlenu Literackiego #11
  10. MLB, Wiosna ludzi
  11. aranżowane minispotkanie Anny Matysiak, MLB i Agaty Jabłońskiej, przy okazji rozważania ws. chromodynamiki pauz i innych obiektów
  12. Darek Foks, wierszPatriotki
  13. Raymond Queneau, wypisy z dwóch powieści jako lekcja odmulania języka w prozie
  14. Renata Lis, Moja ukochana i ja, krótka wycieczka po [tej ważnej] książce oraz szyd z przedpremierowego marketingu wydawcy
  15. Piotr Sadzik, Regiony pojedynczych herezji, żartem oraz długo i na serio (ws. Buczkowskiego)
  16. Wit Szostak, Rumowiska [preforma], kryptyczna nota z przedwczesnej lektury
  17. Marta Podgórnik, wierszErwina i fatum
  18. Jerzy Stempowski, w kwestii zapisków intymnych i roli czasu wolnego
  19. Ewa Frączek, Jedyna taka rzeczywistość
  20. Krzysztof Bartnicki, Garutko sobotniej ropy
  21. Katarzyna Groniec, Kundle
  22. Magda Heydel i Aleksandra Ambros, dwa przekłady opowiadań Angeli Carter
  23. [kolejny] rant przeciwko prasowaniu polszczyzny, na przykładzie wspomnień Matyldy z Windisch–Graetzów Pawłowej Sapieżyny
  24. Marcin Czerkasow, Mountain View
  25. Mateusz Górniak, Dwie powieści ruchu, z wycieczką do Kerouaca
  26. Mateusz Żaboklicki, Letnisko
  27. Maciej Sieńczyk, Spotkanie po latach
  28. Ann Quin, Berg, w świetnym przekładzie Jerzego Jarniewicza
  29. Dashiell Hammett, Sokół maltański, w świetnym przekładzie Tomasza Gałązki
  30. Marcin Oskar Czarnik, Misterium
  31. Anna Matysiak, podwójna obecność w magazynie Zakładu #6
  32. Piotr Paziński, Przebierańcy w nicości
  33. Agnieszka Wolny‐Hamkało, Wiersze o pojęciach (diagramicznie)
  34. Jon Fosse, Drugie imię. Septologia I–II (o manierze)

Patrzę wstecz i wydaje mi się, że motywem przewodnim [lektur skłaniających do napisania o] byłaby tu różnorodność form, w jakich manifestuje się [w piśmie, performansie, rysunku] „ja” tworzących, w bezpośredniej ekspresji [7] czy jawniejszej [14] lub bardziej skrytej [30] obecności własnej autorek i autorów w pisanym. Nawet w formach powiedzmy eseistycznych [15, 32].

Zgodnie z tradycją powinienem tu wymienić jakieś naj-e minionego roku, ale im dlużej trwał, tym bardziej dokuczliwe stawało się przekonanie, że nie sposób ogarnąć nadmiaru wydawniczego, że pozycje nie przeczytane [kilkanaście mógłbym wskazać imiennie] albo przeczytane, ale nie omówione, kładłyby się jakimś wyrzutem czytelniczego sumienia na ewentualnych naj-wyborach.

Co mi pozostaje?

Naj-lepsze życzenia piszącym (i czytającym, oczywiście) na 2024.

Często w odniesieniu do praktyki czytelniczej, a zwłaszcza krytycznej, posługuję się metaforą śledztwa, jednak trudno byłoby mi zaprzeczyć, że obrazem ją podszywającym byłaby raczej działalność prywatnego detektywa w stylu angielskim, indywidualna, swoista. Tymczasem bardziej uporządkowane procedury policyjne również mogą dać wskazówki ws. prowadzenia śledztw, zwłaszcza gdy idzie o czynności wstępne, przygotowawcze: znajomość pola, specjalizacja w wybranym rewirze.

Jest, proszę państwa, bardzo do rzeczy uznanie, że twórca [dla ustalenia uwagi: literacki] jest złodziejem, zamachującym się na naszą uwagę!

Mam nadzieję, że poniższy przewodnik, interpretowany właśnie w duchu [zorganizowanej] praktyki krytycznej, da państwu do myślenia. Pozwoliłem sobie pogrubić niektóre wyrazy (por. automatyzm skojarzeń).

ROZDZIAŁ I. 
Znajomość stosunków miejscowych i osobowych.

Przy służbie śledczej mamy różne środki pomocnicze, któremi posługiwać się winno, lecz najważniejszą podstawą służby śledczej jest znajomość stosunków miejscowych i osobowych.

Do znajomości stosunków miejscowych należą:

1.	wielkość rejonu w klm. kw.
2.	jakość powierzchni ziemi, mianowicie czy równina czy przestrzeń górzysta, piasczysta i t. p.
2.	ilość i nazwy miejscowości z wyszczególnieniem miasteczek, wsi, przysiółków i t. p.
4.	podział rewiru posterunkowego na części, t. j. na patrole, czas trwania każdego patrolu, odległość jednej miejscowości od drugiej i t. d.
5.	granice rewiru służbowego;
6.	środki komunikacji, t. j. koleje, drogi wodne, gościeńce i ścieżki;
7.	wody stojące i płynące;
8.	lasy, krzaki, jary, kryjówki przestępców;
9.	większe zakłady przemysłowe, fabryki, kopalnie, cegielnie, młyny, tartaki i t. p.
10.	pojedyncze domy, jak karczmy, folwarki, zamki, klasztory, wille, leśniczówki, gajówki, ruiny i t. p.
11.	przedmioty, służące do orjentowania się w okolicy, jako to stare zamczyska, kaplice, skały, wieże kościelne, wysokie pojedyncze drzewa, polne studnie z żórawiami, pomniki, krzyże, słupy graniczne, linje telegraficzne i telefoniczne, kościoły i szkoły;
12.	zakłady kąpielowe, letniska i schroniska, miejsca wycieczkowe, górskie i t. d.
13.	miejscowości jarmarczne i odpustowe, dnie jarmarków i odpustów;
14.	mieszkania i kryjówki osób niebezpiecznych i podejrzanych.

Do znajomości stosunków osobowych należą:

1.	znajomość wszystkich osób, które na mocy swego urzędu albo służby wchodzą w częste stosunki z policją, np. urzędnicy publiczni: komornicy sądowi, wójtowie, sołtysi, oglądacze bydła, oglądacze zwłok, leśniczy, gajowi i t. d.
2.	osoby, zajmujące wybitne stanowiska społeczne, jak ministrowie, ambasadorowie, duchowieństwo, posłowie, słynni mistrze, artyści, powieściopisarze i t. d.;
3.	znajomość osób, mających z tytułu swego majątku wielki wpływ na osoby inne;
4.	osoby, mające w powiecie, względnie w gminie rozliczne z ludnością stosunki i jako takie, mogące dać różne wyjaśnienia, a więc: nauczyciele, adwokaci, rabini, inżynierowie, budowniczy, akuszerki, ekonomowie, kościelni, grabarze;
5.	osoby pod bezpośrednim dozorem policyjnym stojące, oraz osoby pośrednio dozorowane, jak mające wstręt do pracy, włóczęgi, żebracy, prostytutki, cyganie, wypuszczeni po odbyciu kary więźniowie za przestępstwa przeciw cudzej własności i karani za przestępstwa ciężkiem więzieniem lub domem poprawy, dezerterzy wojskowi, osoby, którym pobyt w pewnej miejscowości jest wzbroniony.

ROZDZIAŁ II.
Nadzór nad osobami podejrzanemi.

Do najważniejszych zadań Policji należy dokładne, ciągłe i rzeczowe nadzorowanie nad osobami niebezpiecznymi dla Państwa, porządku społecznego, cudzego życia lub mienia.

Nadzór ten jest dwojaki — bezpośredni i pośredni. Nadzór bezpośredni wykonywa Policja na zarządzenie Władz i stosuje go do osób sądownie pod dozór policyjny postawionych. Osoby takie podlegają różnym ograniczeniom, przestrzegania których musi Policja dozorować. Ważniejszym może jest dozór pośredni, gdyż tu mają być podciągnięte osoby, mające wstręt do pracy i inne, które nie są wprawdzie notorycznymi przestępcami, jednak stać się nimi mogą.

Nadzór ten musi być wykonywany oględnie i za pośrednictwem osób trzecich. Do wykonywania nadzoru pośredniego winien funkcjonariusz Policji Państwowej znać tryb życia takich osób, schadzki i sposoby porozumiewania się tych osobników, które są następujące:

1.	z pomocą znaków na ścianach, budynkach, drzwiach, krzyżach i t. p.
2.	używanie w pismach tajnych płynów chemicznych, mleka;
3.	robienie znaków rękami, ustami, oczami, pisma sylabowe, pisma za pomocą liczb i słów, szyfry złodziejskie;
4.	używanie przed popełnieniem lub po popełnieniu czynu masek, kremów i farb do zmiany wyglądu twarzy, do uchylenia zmarszczek, szramów, łysiny, golenie głowy, golenie lub przyprawianie wąsów, brody, brwi, smarowanie warg płynami celem wywołania sztucznie grubych i nadętych warg i t. p.;
5.	używanie fałszywych dokumentów podróżv;
6.	przybieranie fałszywych imion, tytułów rodowych;
7.	udawanie wad ułomności cielesnych jak głuchoty, ślepoty, padaczki, chromości, garbu, krzywizny rąk, głowy i t. p.;
8.	używanie mowy złodziejskiej (znajomość mowy złodziejskiej jest wskazana).

[z dzieła: Służba śledcza. Podręcznik dla użytku policji państwowej, Skład główny w księgarni F. Hoesicka, Warszawa – 1923]

Salceson [z wł. salsiccione od łac. salsiccia kiełbasa] pojawia się na przecięciu konserwowanianiemarnotrawienia (narażonych na szybkie zepsucie się) części zabitego zwierzęcia. Do jego produkcji używa się mięs (zwł. pochodzących z głowy) i podrobów, niekiedy tłuszczów; gotowane chrząstkowate części ciała i skóra dostarczają galarety wiążącej różnorakie składniki. Gotowy produkt, zamknięty w cylindrycznej powłoce, nadaje się do krojenia, dzięki czemu wpada [tanio] do klasy hm‐kiełbas; w wielu kuchniach etnicznych/narodowych występuje też produkt nieuformowany, czyli cośtam‐w‐galarecie, ze względu na skład często podobny do salcesonu, ale [zapewne] trudniejszy w transporcie czy przechowywaniu.

Ozorkowy polega na tym, że głównym składnikiem [czy jednym z głównych] są języki. Nic (szczególnie) wyróżniającego.

Jako się rzekło, salcesony znane są wielu kulturom, np. [podobno] Wietnamczycy tradycyjnie zakąszają salcesonem noworoczną wódkę.

Na skali [współczesnej] abominacji salceson zajmuje miejsce pośrednie: między kawałem mięśnia [szynka, polędwica], przy którym łatwo zapomnieć o zabijaniuanatomii, a podrobami w formie „czystej” [por. flaki, móżdżek, cynaderki, płucka itd.]; skala ta wydaje się skorelowana z ceną/dostepnością, zwł. w ujęciu historycznym, w którym ssaki pieczone w całości gościły wyłącznie [zob. jednak kłusownictwo, grodzenie lasów itd.] na stołach możnych, a dopiero (odjęte przed pieczeniem) podroby – jeśli nie służyły nadziewaniu – mogły trafiać, z rzadka, do misek plebsu.

Salceson jest więc pochodną konserwniczą w grupie funkcji ekonomicznych (z domeną klasową, w sensie socjologicznym).

* * *

Całkiem inaczej rzecz ma się z kaszanką. Z dwóch powodów.

Pierwszym jest krew. Jest ona podstawowym zasobem „imperium hydraulicznego”, jakim jest osobniczy [„układ homeostatyczny względnie odosobniony”] organizm, w szczególności ludzki; „przelanie krwi” oznacza naruszenie autonomii, w konsekwencji może prowadzić do podboju imperium albo nawet jego upadku [śmierci]. Powszechne [w historii powszechnej] jest przejście do konstruktów ideologicznych: „jesteśmy jednej krwi” (spójność rodu i – dalej – szerszych terytoriów), krew jako synonim dziedziczenia i dziedzictwa, itd., aż po (przykładowo) ustawę o „czystości krwi niemieckiej” z 1935 roku.

W wielu kulturach krew jest „nieczysta”; tak orzekają na przykład i kaszrut, i halal (uboje rytualne kończone wykrwawieniem zwierzęcia; krew ma „wrócić do ziemi”) – tu o spożyciu. Ale i krew miesięczna jest tabuizowana [np. nidda], staje się powodem uznania kobiety [tymczasowo, ale nie tylko] za nieczystą. Są religie zabraniające transfuzji. Itp.

Wobec czego potrawa zawierająca krew, zwł. „konstytutywnie” (jak kaszanka), może budzić abominację. (Echo tej abominacji widać w czerninie [zupie z krwi kaczej czy gęsiej; jest ona numerem 4 na współczesnej liście 100 najniżej ocenianych zup świata], podawanej w dawnej Polsce jako wyraz odrzucenia [rekuzy] kandydata na męża panny.) No i kaszanka jest [hm, do niedawna] jednym z najtańszych spożywczych produktów odzwierzęcych wymagających zabijania.

Drugim powodem jest kasza. Jako produkt spożywczy [nie mielony na mąkę] ograniczona jest właściwie do Europy środkowo‐wschodniej, taki jest też zasięg kaszanek. Hasło „kasza” przekierowane z polskiej do anglojęzycznej wikpedii ląduje w „porydżach” [pochodnych owsa, ostatnio także kukurydzy], sam wyraz kasha adresuje wąską grupę kasz gryczanych, lokalizowanych w Polsce czy Ukrainie. Azjatyckie imperia ryżowe wymykają się spod klucza kasz.

Kaszanka okazuje się zatem zjawiskiem ostro terytorialnym, i to w dwóch sensach.

* * *

Joanna Tokarska‐Bakir w (opasłej) książce Legendy o krwi. Antropologia przesądu [WAB 2008] pisze – w rozdziałku „Eucharystia jako trojaki polutant” – tak:

Z antropologicznego punktu widzenia dwupostaciowy chrześcijański sakrament, w którym znajduje się Ciało i Krew Chrystusa, brany literalnie, stanowi polutant w znaczeniu, jakie temu słowu nadaje Mary Douglas. Oznacza czynnik wysoce stabuizowany, który w drodze logiki konstruującej rytuały umyślnie zostaje wprowadzony do serca obrzędu po to, by za pomocą właściwej sobie ambiwalencji wyrażał istotne, w codziennej strukturze niewyrażalne idee grupy, związane z jej odnowieniem i oczyszczeniem. Z tego punktu widzenia eucharystia, w dosłownych interpretacjach będąca fizycznym ciałem i krwią Chrystusa, w kręgu kulturowym Morza Śródziemnego stanowi skandaliczny ekstrakt zmazy (pollution). Jego transgresywna moc odsyła do dwóch zakazów: zakazu jedzenia ludzkiego mięsa (kanibalizm) i picia krwi (wampiryzm) [...]

Widzę tu pewną symetrię: kaszanka (kasza, przez wieki poprzedzające dostępność chlebów podstawowy pokarm słowiański, oraz krew) może być potraktowana jako rodzaj antysakramentu, wiążacego spożywcę z ziemią (tak, tą samą, do której „krew zabitego zwierzęcia ma wrócić” – kaszrut, halal).

Czy to zwykła historyczna koincydencja, że terytorialny zasięg kaszanek pokrywa się [„kolebkowo”] z zasięgiem antysemityzmu w wydaniu pogromowym?

* * *

Salceson to same odpowiedzi. W kaszance kryją się pytania.

Do opublikowanego w Iglicy tekstu Jakuba Grabiaka podszedłem b. poważnie, choćby ze względu na jego objętość (co oznacza także wielką pracę autora, nakierowaną [przyjmijmy, co jednak niekonieczne] na komunikację), kaskadowe spiętrzenie wprowadzanych pojęć, czyli próbę piętrowej konstrukcji fundującej jakiś porządek, wreszcie odwołania do konkretów (utworów muzycznych i wierszy), same w sobie ciekawe.

Tekst Grabiaka kotwiczy się [próbuje kotwiczyć] między dwoma wirami (z których każdy może bezpowrotnie wciągnąć, zwłaszcza, co jasne, kogoś nie umiejącego pływać): Tysiąc plateau D&G (obszerny fragment z rozdziału 4 mottuje tekst) oraz aparatury pojęciowej spektralizmu w muzyce XX‐wiecznej (i później). Jest zatem dla przeciętnego czytelnika podwójnie trudny (stąd m.in. tytuł blogonoty).

Z jednej strony, co prawda,

Tylko muzyka jest na miarę sztuki jako kosmosu, zdolna wytyczyć wirtualne linie nieskończonej zmienności

z drugiej wszakże

Pora na językoznawstwo chromatyczne, czyniące zadość pragmatyce z jej intensywnościami i wartościami

[oba zdania z Tysiąc plateau]; napięcie między [tą] konstatacją a [tym] postulatem jest tonem podstawowym w tekście JG.

* * *

Muzyka istnieje w domenie drgań [ośrodka], zjawisko fizyczne znajduje opis w postaci zmiennego w czasie przebiegu rozkładu częstotliwości [fal dźwiękowych] i ich amplitud, inaczej mówiąc, muzyka jest zmiennym kompleksem ilości, [matematycznie] traktowanych jako ciągłe. Przejście od „fizyczności” jednostek (herców i decybeli) do stosunków (np. pierwsza harmoniczna to dźwięk o częstotliwości podwojonej itd.) jeszcze bardziej podkreśla „czysto” ilościowy charakter muzyki, oczywiście dopóty, dopóki nie pojawi się Obserwator, czyli [jakoś tam] skalibrowane uszy, przekazujące wrażenia dźwiękowe do aparatu interpretacji, odkrywającego wzorce (głośności; periodyczności – rytmu i jego załamań, pauz; dynamiki, chromatyki – współbrzmień itd.); jasne jest, że „ucho” wytrenowane (nie mówiąc już o kalibracji zbliżonej do ideału, por. słuch absolutny) „słyszy” więcej – cudzysłowy denotują fakt, że to raczej mózg słyszy; jakoż i nierzadkie są przypadki osob zdolnych percypować muzykę poprzez „lekturę” partytur.

Tymczasem utwór językowy [np. wiersz] składa się z elementów dyskretnych [nie‐ciągłych, wyraźnie wyodrębnionych: słów], z których każdy stoi w [jakościowej, nie ilościowej] opozycji do wszystkich pozostałych, „koń” jest „koniem”, bo nie jest „płetwą”, „wiadrem” itd. aż do wyczerpania słownika. Jednak za każdym wyrazem [czy związkiem frazeologicznym] stoją potencjalne nieskończoności, kategoryzowalne na iluś planach [por. heterogeniczny gmach językoznawstwa]; każdy wyraz ma też „brzmienie własne” [akcent, dynamika (punktowe vs. złożone), miejsce na skali np. twarde–miękkie – co oczywiście zależy od zestrojów „chromatycznych” właściwych dla danego języka etnicznego, por. „koń”, „Pferd”, „horse”, „at”, „cheval” „лошадь”, „caballo” itd.]. We frazie ujawniają się stosunki składniowe (intonacja), rytm, asonans/aliteracja, czasem rym etc. W sąsiedztwach fraz [np. wersów] dostrzegamy „powtórzenia i różnice” (znowu: to możliwe na wielu planach). A dalej – sprawy się tylko komplikują.

* * *

Z braku lepszego terminu nazwę tekst Grabiaka wizyjnym. Polega na międzydomenowym transferze [aparatu] pojęć. Znaczenie jest fałdą na planie immanencji [czy jakoś tak^], z fałdy – fala, a gdy fala, to częstotliwość, więc harmoniczne itd. Równolegle pojawia się „kształt znaczenia” (jako całości), więc i wzrok, patrzenie. Możliwość dwóch wymiarów [podobnie do „czas, częstotliwość × amplituda”] powołują odstęp między figurą a tłem, dalej subtelniejący w „pionowo usytuowane warstwy znaczenia” [i jeszcze dalej: „pion znaczenia jest pionem, ponieważ zaczyna na jakieś wysokości oglądać się na bok, tworzyć chmurę, kapelusz – rwać się, toczyć w sobie tunele”; tu już „wizyjność mocna”], oraz pochodne przebiegu utworu językowego w czasie [poziomym].

Nie podejmuję się zreferowania dalszej części tekstu JG; jako istota nie wyposażona w synergetyczny (i synkretyczny) zmysł słuchowzroku, operującego w rozedrganym rezonansami obszarze „obrazów mentalnych” (z którego można już wyrugować czas linearny jako jedyny model przebiegu), odpadam wcześnie, mimo ponawianej lektury.

Być może ma tu zastosowanie [ze sporym zapewne „na wyrost”] bonmot [„około‐šalamunistyczny”] pochodzący z opublikowanej na dniach rozmowy DKRW: „reguła zabawy jest nie do pojęcia, jeśli czujesz, że to nie twoja zabawa”, nawet jeśli u nich szło o materię [wierszy], a nie [jak tu] o konceptualizację materii.

* * *

Czy z JG‐manifestu dot. „poezji spektralnej” wracam z pustymi rękami? Niekoniecznie.

Po pierwsze, tekst ten kazał mi zdjąć z półki zakurzony już nieco egzemplarz książki Jana Topolskiego Widma i czasy. Muzyka Gérarda Griseya (KP 2012), do której Grabiak odwołuje się parokrotnie (raz – jawnie). Świetna rzecz, opisująca ścieżkami przecinających się, wielorakich tropów samą (fascynującą) postać kompozytora (i jego muzykę), ale też dająca solidny wgląd w terminologię (i stojące za nią zjawiska fizyczno‐matematyczno‐konceptualne) muzyki spektralnej. I chociaż – słuchając np. Vortex temporum GG – widzę, że dociera do mojego niewytrenowanego „ucha” drobny ułamek tego, co w książce opisano, wewnętrzne bogactwo i swoista interdyscyplinarność [muzyki i nie tylko] Griseya pozostają – jak obraz uchylonych drzwi do obiecujących „żyznych krain”. A przyswojenie terminologii przydaje się do [kolejnych] prób docieczenia, o co może chodzić w tekście JG (nawet jeśli ostatecznie nieudanych).

Po drugie, na sam koniec tekstu JG przywołuje konkret wierszowy, zatrzymam się przy wierszu Piotra Janickiego [z Psiej książki]:

*** [Słowo, pachnące...]

Słowo, brzozowa koro, pachnące liście stylu i dzwonku poranny trwogi;
kopeć twoich pracowitych dni wdziera się do moich nozdrzy.
Co tam nucisz, ty nieposłuszny wobec rodziców dzieciaku, co nucisz znad rzeczy:                                                      
					znad kolby kukurydzy, znad kamienia i drogowego pyłu.
Natomiast ty, pyle, moknij, bądź pełen miąższu, soczysty i zwinny w upadaniu 
																na trawę.

Jak może wyglądać hm, akademicka interpretacja, można poczytać w tekście Katarzyny Sawickiej‐Mierzyńskiej [w całości osnutym wokół tego wiersza: „Słowo, brzozowa koro” – czy [Psiej książce] Piotra Janickiego potrzebna jest ekokrytyka (i odwrotnie)?, „Wielogłos” 4(50) 2021]; mówi się tam:

Kluczowa jest tu oczywiście inicjalna metafora słowa jako brzozowej kory, która odsyła nas do słynnego eseju Georges’a Didi‐Hubermana [...]

natura relacji kory, pnia i świata zewnętrznego, cechująca się ścisłą łącznością wszystkich tych elementów – kora jest determinowana/definiowana zarówno przez substancję drzewa, które okrywa/współtworzy, jak i przez środowisko – świetnie oddaje stosunek słowa do rzeczywistości, zobrazowany przez Janickiego [...]

aby stać się słowem jako dostępnym człowiekowi środkiem wyrazu, „kora” musi zostać spalona. Sadza to pozostałość po tym procesie, substancjalnie inna, ale jednak wykazująca ścisłą łączność z korą, uwarunkowana jej uprzednią obecnością, od niej pochodząca. To [...] wciąż ta sama materia, choć przybrała inną postać substancjalną. To nie podmiot „daje rzeczy słowo” [...], ale ono samo się do niego „wdziera” (po raz kolejny odbywa się w tych wierszach transgresywne „wchłanianie” tego, co na zewnątrz). Słowa „nucą znad rzeczy”, a ich „rodzicami” są, jak się zdaje, zarówno rzeczy właśnie, jak i wchodzący z nimi w relacje ludzie.

Czytanie [wg] Jakuba Grabiaka jest radykalnie odmienne, przytoczę w całości:

Świat wyrażony poprzez scenerię, która porusza się wraz z supłem: supeł – kora, liście, dzwonek (podwojony), sterczący daszek, płot i dziecko, które zza płotu nuci. Linia, która wychodzi z tamtej obok, osobna gałąź lub zarośnięte torowisko. Rozjazd współmożliwych światów. Ale to wypalony knot, który nie zostawia śladu na końcu nozdrzy. Kora rośnie dalej i nuci, a rodzice mienią się jak liście. Kolejne alikwoty modulują masę według ich częstotliwości, części działki: przy żółtej ścianie domu, przez którą nie widać słońca, pod wieszakiem zawiązanym na drzewie, za płotem z opadającymi jak języki wszystkimi koszulkami, które je odziewały. Kwartety Scelsiego w rozkroku! Ton podstawowy podłożony, jak krowa, na samym początku i pachną nim wszystkie koszulki, bo nie zostały wyprane... Też ta, w którą chłopiec jest obleczony... Nie, jedna poskręcana pościel, zawinięte w nie dziecko. Płaszczyzna na płaszczyźnie, dźwięk rośnie i nagle spada, intensywność tworzy się pomiędzy runięciem, a osobliwościami, które przyjął, kiedy rosnął, robił się coraz wyższy, aż zgubił korę, liście, dzwonki i czuliśmy tylko zapach, w końcu wąską dróżkę do niego, wszak z pogrubieniami, załomami, które świadczy także o torze spadania!

Od „sterczącego daszku, płotu i dziecka” poczynając, pojawiają się w tym odbiorze elementy jakby spoza [oryginalnego] tekstu. U Janickiego „kopeć twoich pracowitych dni wdziera się do moich nozdrzy”, u Grabiaka „to wypalony knot, który nie zostawia śladu na końcu nozdrzy” (być może dlatego, że „soczysty i zwinny [jako pył] upada na trawę”). Nie kwestionuję „prawomocności” takiego [jak u JG] odbioru, jest on niewątpliwe stwarzający. Sam wiersz jednak jawi się jako dawka opium, przenosząca czytającego w dynamiczny i płynnie zmieniający się wieloświat [skojarzeń]; zapewne dla każdego z obecnych w fajczarni – odmienny.

Żegnam się zatem pytaniem: czy JG‐manifest istotnie dotyczy „poezji spektralnej”, czy raczej „spektralnej lektury” (choć słowo „lektura” brzmi dość zawężająco wobec nieokiełznanej widmowości tego tu procesu), i to dającej niejasne szanse na spotkania w jakiejś [węższej] przestrzeni interpersonalnej.

Jeszcze odmienną kwestią jest JG‐spektralizm jako koncepcja tworzenia; tu nie da się powiedzieć nic.

Z Fossem [Jon Fosse, Drugie imię. Septologia I–II, ArtRage 2023] wcale nie chodzi o brak kropek. I o to, że (jakoby) każda z dwóch początkowych części jest pojedynczym zdaniem. Nie jest.

W zdaniu nie pojawia się znienacka przejście do nowego akapitu, rozpoczynającego się wielką literą (a tak sygnalizowana jest zmiana z narracji głównej na mowę prawdziwie niezależną, w rodzaju „Pamiętasz, że na imię mi Guro? mówi ona”; powrót do narracji głównej z łatwością rozpoznajemy po nowym akapicie, który nie zaczyna się wielką literą). Takich przejść, tam, jeszcze raz tam..., z powrotem, w książce [czyli w Drugim imieniu] jest około 7700 [EDIT] 1800; autor dobrze wie, że gdyby nie zastosował [1] tego zabiegu, gdyby naprawdę były to tylko dwa [jeden na część] gęste ciurki, nadwyrężyłby wyporność czytelnika.

Anatomia książki polega na czymś innym. Fosse zamyślił sobie narrację jako jednolity ciąg perceptów [przepraszam za bagaż skojarzeń związanych z tym terminem], składających się [przyrastająco] na „obraz wewnętrzny” narratora; określenie pada wprost:

bo mam swój własny wewnętrzny obraz, z którego wszystkie inne obrazy pochodzą

czy

następny obraz, jaki zacznę, to będzie obraz tych dwojga, wymaluję ich, wmaluję w mój własny wewnętrzny obraz

Narrację niosą trzy czasowniki „modalne”: myślę/myśli/myślą, mówię/mówi/mówią i widzę/widzi/widzą, obok nich radykalnie mniej liczne „słyszę” czy „czuję” (z odp. wariantami). Stanowią one prawie dokładnie 5% wszystkich słów tekstu (po odliczeniu spójników: a, i, o, u, w/we, z/ze) [2]. Widać to na obrazku, na losowo wybranych stronach książki (z okolic środka) zaczerwieniono owe trzy czasowniki modalne:

Najważniejszy z nich (o najmniejszej skądinąd liczności) to „widzę”. Tego czasownika używa narrator zarówno wtedy, gdy coś widzi w świecie teraźniejszym [realnym, czyli „teraz postrzeganym poza sobą”], jak i wtedy, gdy rozpoczyna sekwencję przypomnień [z „obrazu wewnętrznego”]. To właśnie zatarcie różnicy między jednym a drugim, sprowadzenie (formalne i odczuwane, może nieświadomie, przez czytelnika) dwóch zwykle przeciwstawianych sobie „realności” do jednej spójnej płaszczyzny [ciągu] perceptów, stanowi sedno tej metody (neutralnie), maniery (sarkną niektórzy), medytacji (zachłysną się inni), hipnotycznego szeregu obrazów/słów (poddadzą się jeszcze jacyś).

Przypuszczam, że nawet bez użycia [zaawansowanej na dzisiejszym poziomie] AI, czyli za pomocą względnie prostej procedury [algorytmicznej], przekształcającej tekst, można Fossego z Septologii przerobić na narrację tradycyjną. Tak, żeby niezmiennikiem transformacji pozostała „warstwa fabularna” (wliczając w to podnarracje wspomnieniowe i refleksyjne [nie nazbyt oryginalne] podmonologi wewnętrzne).

Czy straciłaby na takim przekształceniu „wartość artystyczna”? Zapewne, w końcu [wiemy] medium jest przekazem.

Sam jednak należę do tych [nielicznych?], co widzą w tym najbardziej manierę, i to ostentacyjną, a „warstwa fabularna” niespecjalnie mnie kręci, jest z gatunku „znacie? znamy” („moment metafizyczny” zaś, pojawiający się ostinato, tylko nudzi).

Z drugiej jednak strony, czy wypada oceniać dzieło po ułamku 2/7, a nie całości?


PRZYPISY

[1] co prawda nic nie wiem o oryginale norweskim/nynorsk, ale zarówno przekład polski [wyrazy uznania, robota nie była łatwa], jak i angielski zachowują tę strukturę

[2] myślę/myśli/myślą 870/250/12 = 1132, mówię/mówi/mówią 576/2141/25 = 2742, widzę/widzi/widzą 237/74/10 = 321, razem 4195; w mianowniku mamy 84521 (po odliczeniu wymienionych spójników)

Nie jestem pewien, czy w książce Wiersze o pojęciach Agnieszki Wolny‐Hamkało (Convivo 2023) wiersze są w istocie o pojęciach (czy może – z pojęć? do pojęć? naprzeciw? itd.), postanowiłem zatem podejść do kwestii estetyczniediagramicznie zarazem.

31 wierszy z książki układa się w naturalną strukturę sześcio‐pentagramiczną z jawnym środkiem. Na płaszczyźnie najwygodniej ją przedstawić jako trzy koncentryczne kręgi, a to: centralny, zredukowany do pojedynczego wiersza (oczywiście musi to być wiersz otwierający tom, pytania otwarte), wewnętrzny, złożony z dziesięciu wierszy, i zewnętrzny – z dwudziestu.

Umiejscowienie danego wiersza w schemacie jest wynikiem namysłu dot. pokrewieństw, opozycji, tropów, no i – koniec końców – intuicji.

Ruch odśrodkowy prowadzi z centrum przez pojedynczy wiersz z kręgu wewnętrznego aż do pary wierszy z kręgu zewnętrznego. Można też chodzić po wierszach koliście, w obiegu ujemnym lub dodatnim. Przeskakując (lub nie) z kręgu na krąg. Możliwości jest wiele.

Po otwarciu obrazka w nowym tab powiększy się on dwukrotnie. A gdyby wydrukować go w odpowiednio dużym formacie, mógłby też służyć jako tarcza do rzutków. Rzucasz... i w co też trafiłaś?!


[dopisane 19 listopada]
Przykładowe pożytki z diagramu:

  • niebieski – „stożek storczyka” (albo: błękitna wieża)
  • brązowawe – „psia kosa”
  • cieliste – „powiaty skóry”

« older entries · newer entries »