W 2022 przytłaczającą większość czytających po polsku ominęła przytłaczająca większość wydanych [w tym roku] książek [w tym języku]; dotyczy to szczególnie tzw. poezji. Albo z drugiego krańca: te nieliczne jednostki, które zapoznały się z większością książek [poetyckich] z 2022 (zgarbieni odbiorcy gratisów, liczności nie większej niż palczastość sapiensa, członkowie żury konkursów poetyckich, zajadli kolekcjonerzy), są ułamkiem błędu statystycznego, a więc w zasadzie nie istnieją.

Mnie też ominęła przytłaczająca większość (jak co roku). W szczególności ominęło mnie Mountain View Marcina Czerkasowa (WBPiCAK Poznań 2022), które pojawia się teraz na liście nominowanych do nagrody gdyńskiej, a wcześniej, ku rozczarowaniu wydawcy, nie pojawiło się na liście nominowanych do nagrody Szymborskiej (wydawca był publicznie zdziwiony, „zdumienie przechodzi płynnie w zadumę” [1 marca 2023], a przecież selektywność samych lektur, o werdyktach nie wspominając, żurorskiego grona Szymborskiej jest powszechnie znana).

* * *

Jeśli teraz [trochę] nadrabiam to ominięcie, to nie z poczucia jakiegoś obowiązku, a raczej dla przyjemności. Zwłaszcza że obszerne omówienie poetyki [= metody] Czerkasowa, które dał Jakub Skurtys przy okazji poprzedniej książki (Przede wszystkim zniszczenia, 2014), mogłoby, po wymianie cytatów, spokojnie obsłużyć również Mountain View, choć, jak się zdaje, sam M.Cz. przeszedł pewną ewolucję, polegajacą na uznaniu samousprawiedliwień i autokomentarzy wplatanych w wiersze – za zbędne; mniej aparatu, więcej tworzywa. (Napisano też kilkanaście innych tekstów.)

* * *

Jednym z prawzorów relacji z podróży jest Opisanie świata Marco Polo. Otwieram w losowym miejscu [XLVI Tu opowiada się o górze soli]:

[...] gród zwany Tajkan [Afganistan]. Leży on w pięknej okolicy, od południa są tam góry bardzo wysokie, całe z soli [...] która jest najlepsza na świecie. [...] Gdy z tego miasta jedzie się dalej [...] podróżuje sie przez trzy dni krajem pięknym, dobrze zaludnionym, bogatym w owoce, zboże i winnice. Ludność czci Mahometa. Jest ona krwiożercza i zła. Oddają się stale pijaństwu [...] Są doskonałymi myśliwymi i łowią wiele zwierzyny.

Ostro kategoryzowane, nieprawdaż. A właściwie szufladowane według wzorca [ówczesnego] bedekera: zasoby naturalne, ludność – co wyznaje, jaka jest, czym się trudni. Ewentualne osobliwości. Relacja Marco Polo jest słabo uczestnicząca, nie ukrywa on swojej obecności, ale woli schemat obiektywizacji, kiepsko wszelako uzasadnionej (kraj bogaty, rolniczy, obfity w zwierza i wino [czy pije się tu go więcej niż w średniowiecznych Włoszech?], czemu zatem ludność jest krwiożercza i zła?).

Zgoła inaczej wygląda ponad pięćset lat późniejsza relacja Balzaca, warto poświęcić parędziesiąt minut i przeczytać w całości Podróż do Polski (z przodu opatrzoną wstępem Boya, z tyłu listami HB z Wierzchowni do Francji). Balzac uprawia tu radykalne naduczestniczenie, a jego egotyczna swada, brzuchata, kamieniczna, upajająca się własną ostrością, jest ciężka jak esprit Portosa; nawet nas nie dziwią przerysowane opisy Żydów (z Brodów czy Berdyczowa), bo wali po wszystkim, po czym może, na przykład:

[...] że wieczną pretensją Niemców jest, aby w niczem nie być podobnymi do Francuzów; że wściekają się, skoro im ktoś mówi o Francji; [...] że pozatem Niemcy to jest kraj najbardziej dziadowski, najbardziej pozbawiony wszystkiego w świecie; że jest sześćdziesiąt tysięcy Niemców w dzielnicy Saint‐Antoine w Paryżu, którzy tam żyją nie mogąc wyżyć w Niemczech; że od czasu jak Paryż istnieje, ani jedna Niemka nie przyjechała do Paryża w innym celu niż aby sprzedawać szczoteczki albo samą siebie, co można robić bez żadnej nauki.

* * *

Przywołuję dawne przykłady relacyj, bo wydaje mi się, że dobrze się czyta Mountain View jako odcinkowany opis podróży. Samo Mountain View jest nazwą kilkunastu miejscowości w USA (zwłaszcza tej w Dolinie Krzemowej), ale może być czytane jako „widok górski” czy nawet „widok z góry” (z innej, powiedzmy, perspektywy). Jeden z wierszy nosi tytuł Poetry, Tx, i rzeczywiście jest taka mieścina w Teksasie, ale, jak łatwo się przekonać, w wierszu nie chodzi o wycieczkę na amerykańskie zadupie, choć trochę tu się mówi o przemieszczaniu, a nawet jawnie występuje słowo „wycieczka” [nieco jednak, no właśnie, przemieszczona].

Poetry, Tx

Samoloty lądują według planu
spisanego na mokrej serwetce.
„Pieprzone sarkofagi”. To prawda,
że od pewnego czasu
żyjemy niemal zupełnie
pozbawieni wyobraźni. Silnik stanął.
Ktoś upuścił kluczyki na dno kanału, po którym
przesuwa się zdezorientowana wycieczka. W gruncie rzeczy
niewiele zostało tu „do zobaczenia”. Zatem
									w następnym ujęciu grzebiesz 
kijem w stercie globalnego złomu. Niezrozumiałe napisy odwożą 
mieszkańców w nieznane miejsca. Zasłony dymne w oknie z widokiem 
na placyk, po którym cień drzewa przesuwa się jak niedyskretna ręka, 
sięgająca po kolejne anorektyczne imperium. Kieliszki, klucze,

karty cyfrowych banków. A kiedy opowiedział jeszcze
o swoim najnowszym zainteresowaniu łodziami, mieliśmy go już 
w garści. To spojrzenie pełne wystudiowanego napięcia nie opłaci 
twoich rachunków, człowieku, nie otworzy już żadnych drzwi. Co 
za bęcwał finalizuje w ten sposób transakcje, kiedy każdej nocy 
budzi go niedźwiedź przebrany za barmana? Czasem
i bez tego jest wystarczająco dziwnie. Mówiłeś, że gdzie się 
zatrzymaliście? Powiedziałem — lepiej zapnij pasy.

Po czym więc odbywa się ta podróż? Nie po geografii (nazwy własne to oczywista ściema [vel alegoria]). Nie po czasie (płoży się tu nieostre, ogólne „teraz”). Nie po ludziach, ci występują zdawkowo, z jednej strony jako bezpodmiotowy zbiorowy nosiciel jakiejś nie‐/nad‐/obok‐świadomości, z drugiej jako epizodyczne sztafaże typów (jak ten chwytany w pułapkę amator łodzi powyżej), wreszcie jako sam pierwszoosobowy podmiot mówiący, który pojawia się niepewnie, na przykład gdzieś w puencie deklarując Uogólnioną Trudność [Poznawczo‐Opisową].

Gdybyśmy chcieli przypisać podróży ośrodek zjawisk czy procesów (np. społecznych; w nieostrym „teraz” są one wszystkie nad wspólnym mianownikiem kapitalizmu), też będziemy w kłopocie, bo, owszem, są tu „klucze, karty cyfrowych banków”, „transakcje” – w innych wierszach „zysk”, „dywidendy”, „raporty i memoranda”, a nawet „wchodzenie w zaawansowaną technologicznie rzeczywistość spóźnionego społeczeństwa”, ale te leksykalne sygnały lokują się na przeciwległym biegunie do zabójczo precyzyjnych opisów np. z Bailoutu Tomasza Bąka: są u Czerkasowa jakby wyzuwane z realności poprzez zanurzenie ich w językowe („wrażeniowe”) obszary nieoczekiwanych proweniencji.

Technologiczna rzeczywistość późnego [naznaczonego kapitałocenem] społeczeństwa... Nie, wróć, spóźnionego społeczeństwa. Transakcja [wyżej] tak, ktoś myśli o jej finalizacji, ale, bęcwał jeden, źle się do tego zabiera, bo przecież „każdej nocy / budzi go niedźwiedź przebrany za barmana”.

Nie mnożąc dalszych przykładów, przejdę do własnej metafory odbioru wierszy M.Cz. Otóż wydaje mi się, że ta odcinkowana podróż odbywa się po terytoriach pól siłowych, czyli wieloaspektowych zagęszczeń znaczenia, mających zdolność oddziaływania na losy (pojedyncze i zbiorowe) i na pryzmatowanie tych oddziaływań w ludzkiej (pojedynczej i zbiorowej) percepcji („naszych czasów”, wypada dodać). Czerkasow dokonuje swoistej unifikacji: realne (losy) i percepowane (sympleksy wrażeń/doświadczań) stają się jednym. „Transakcja” i „barman przebrany za niedźwiedzia” okazują się z tej samej rodziny kwarków; mają swoje odrębne „spin”, „powab”, „dziwność” itd., ale to równoprawne składowe świata.

Pole siłowe zdolne jest do wywoływania naprężeń (w ośrodkach niesztywnych można dodać turbulencje etc.) i może skutkować przemieszczeniem. Można też ująć tę odbiorczą metaforę w terminy bardziej tradycyjne i patrzeć na wspomniane „zgęstki znaczenia” jak na wizualizacje złożonych, wieloczynnikowych konceptów albo jak na konceptualizacje nakładających się na siebie obrazów („wrażeń”).

* * *

Czerkasow czasem sięga po [parodię?] jakby Marco Polowe[go] szufladowanie[-a], natychmiast wywracając je na nice:

Dom pełen kart

„Rzeźba terenu jest tu czasem do rzeczy,
choć jak wskazuje jej status, oderwany od świata

niczym kawał mięsa nad poszarpaną równiną, 
równie dobrze może oznaczać żart, jak i tę część

wypchniętą zawsze za horyzont: bezkresny ekran 
wypełniony igliwiem”. Mówiąc to,

chichoczące wzgórze koloryzuje dalej 
jak szalone, a cała okolica trwa w najlepsze

jedynie na szkolnych rycinach, kiedy niedźwiedzie 
szczają w mroku i niemal zawsze trafiają do rzeki.

Gdy idzie o ciężkobrzuchate, prowadzące do nieempirycznych uogólnień, kategorie stereotypogenne à la Balzac, w wierszach M.Cz. odbywa się robota przeciwna: destabilizacji utartych/obiegowych znaczeń. (Polecam taki klucz obserwacji, gdyby ktoś sięgnął po więcej wierszy Czerkasowa.)

* * *

Wizualną metaforą mojej metafory odbiorczej (czyli metametaforą) mogłyby być kompozycje unistyczne; na użytek niniejszej prezentacji wystarczy sam Strzemiński [zob.]. Oleje [np. Powidok słońca. Kobieta w oknie, 1948] jak ulał obrazują „złożony system / niedomówień, infiltrowany przez nieznaną / architekturę” (cyt. z wiersza M.Cz. Jakiś napis); odrębność pól [„siłowych”] i ich wzajemne relacje, napięcia i przylegania. Linearne rysunki unistyczne przedstawiają meandrujące trajektorie, na całym swoim przebiegu jednak jednorodne: jak narracja wierszy Czerkasowa [vel „strzałka czasu”^], której jakby obojętne jest przez jakie terytoria realności/wrażeń przebiega: zachowuje tożsamość.

Stąd też tytuł blogonoty.

* * *

Jak już mówiłem, piszę niniejszą blogonoć dla przyjemności; niemałą jej częścią jest śledzenie wędrujących motywów–znaków.

Niech to będą: niedźwiedź, sikanie, woda (rzeka, śnieg). Dyscypliny dodatkowe: pewien kolor, winda.

Niedźwiedzia już spotkaliśmy:

każdej nocy 
budzi go niedźwiedź przebrany za barmana
Poetry, Tx
jedynie na szkolnych rycinach, kiedy niedźwiedzie 
szczają w mroku i niemal zawsze trafiają do rzeki
Dom pełen kart

Zaraz też pojawia się drugi motyw, sikanie.

Dzień, w którym chciałem wysikać swoje inicjały 
na śniegu, był ostatnim dniem lata, początkiem 
astrologicznego długu. W sumie nic dziwnego, 
że nigdzie nie znalazłem śniegu.
Śnieg

(W tym wierszu, rozpoczętym od nieudanej proby indywidualnego oznaczenia terenu, dalej [tymczasem] pojawia się „życie codzienne” w „centralnej części kontynentu”, kulminujące w takim obrazie:

[...] a w głębi ulicy,
na oczach znudzonego tłumu, protestowali stróże prawa
poprzebierani za duchy: „Parę litrów benzyny później
wzrokiem rozgarniali już ściany i układali swoje puzzle
w ogromnych płomieniach". Wreszcie na koniec
spadło również trochę różowego śniegu. Cała różnica.

...kolor różowy zestawiany tu jest ze wcześniejszym niebieskim [wrócimy do niego] i pobrzmiewa złowróżbnie: coś między akcją gaśniczą a tłumieniem zamieszek. Mnie automatycznie przypominają się kobiece głównie protesty po wyroku pseudotrybunału; tajniacy w tłumie itd.)

Niedźwiedzie szczają, trafiając w mroku do rzeki, a gdzie indziej podmiot mówiący zeznaje:

Pisałem sztuki o lotach w kosmos, powieści
o nazistach eksplorujących ponure sekrety, a także
rymowane kryminały dla dzieci. Wszystko na nic.
Każda kariera najwyraźniej wlecze nas w końcu za jaja
w stronę oceanu, gdzie grają naprawdę duże ryby, a na brzegu
czeka tablica z napisem: „Nie trafiłbyś w wodę,
nawet gdybyś wypadł z łodzi”. [...]
Wstrzasające

Porażka, do tego – prekonfigurowana, gra z ustawionym z góry wynikiem. Sikanie do wody/rzeki jako znak poświadczonego uczestnictwa w kulturze/Znaczeniu. Jedynie „na szkolnych rycinach” jeszcze figury poświadczone (niedźwiedzie), mające licencję na dostarczycieli ekscesu [„barman przebrany za niedźwiedzia”], zaiste, postacie z matecznika.

Porozrzucane po różnych wierszach fragmenty trajektorii ostatecznie składają się w pewną znaczącą całość.

* * *

Znaki nie poskrywane za ekstensywnym szyfrowaniem. Proste, regularne, niby‐sprawozdawcze zdania.

[...] a jednak pozostawia nam w spadku Czerkasow jakiś rodzaj zdziwienia, grozy czy niesamowitości (unheimlich), stricte poetycki naddatek, który wymyka się logice akumulacji [Skurtys, link wyżej]

* * *

Na zasadzie aneksu: kolor niebieski.

„Więc kiedy dotarłem na miejsce,
okazało się, że ów słynny budynek przemalowano
na jeden z tych kolorów, które widzi się we śnie,
lecz później zupełnie ich nie pamięta”. Zapomniałem
dodać, że te zdania nie należą do nikogo. Ale zdaje się,
że był niebieski, ten konkretny budynek,
który widzieliśmy niemal całe życie.
Śnieg

Różowy – kobiecy [łagodzona krwawość], niebieski – męski, kolor policji i [cholernych, urajanych] katedr.

* * *

Na zasadzie aneksu: winda.

jak ktoś, kto obudził się po niewłaściwej stronie miasta,
powiedzmy otwarcie, że w tym budynku
winda jeździ wyłącznie w poprzek, a każda kariera, no cóż,
zawsze już będzie wisieć na włosku.
Wstrząsające

Nominalnie winda jest wehikułem zdolnym do przekraczania granicy sufitów (w tym: szklanych, a nawet, poniekąd szyderczo się uśmiewam, niebieskich). No ale dziś społeczeństwo jest spóźnione.

Winda nie jest (na przestrzeni pierwszych 9 wierszy z Mountain View) motywem wędrującym, ale mam z nią skojarzenie prywatne.

W 2009 w rozbiegu do obnocenia Związku Żydowskich Policjantów Chabona, cytowałem Chandlera (z Wysokich okien, w przekł. Wacława Niepokólczyckiego):

Były tu dwie okratowane windy, ale tylko jedna, jak się zdaje, czynna, a i to niezbyt przeciążona. Wewnątrz, na drewnianym stołku, wymoszczonym workiem, siedział staruszek o zapadłych policzkach i wodnistych oczach. Wyglądał, jakby się stąd nie ruszał od Wojny Domowej, z której w dodatku wyszedł dość poturbowany. Wchodząc do windy powiedziałem: „Ósme”, a on pomocował się z drzwiami, rączką dźwigni wprowadził klatkę w ruch i powlekliśmy się chwiejnie w górę. Staruszek dyszał ciężko, jakby dźwigał tę windę na własnym grzbiecie.

Obraz ten skłonił mnie do zakończenia rozbiegu zdaniem następującym:

I takim powolnym zygzakiem, jak winda, która w swojej posuwisto‐zwrotnej służbie uznała, że większą przyjemność sprawi budynkowi, próbując lekko bocznej korekty ruchu, docieram wreszcie do właściwego tematu.

Były to czasy tuż przed spóźnieniem.

Matylda z Windisch‐Graetzów Pawłowa Sapieżyna (1873–1968) pochodziła z arystokracji austriacko‐węgierskiej, wydana w 1892 za Pawła Sapiehę wmężyła się w polskość (tę z nieusuwalnym odcieniem k.u.k. Galicji), zaraz po ślubie weflancowana w Siedliska [majątek Sapiehów, „ludność polsko‐ruska, bardzo prymitywna, ale poczciwa i spokojna”; dziś wieś na granicy polsko‐ukraińskiej], weszła też w polszczyznę; z domownikami, dziećmi, służbą itd. rozmawiała po polsku, od nich się uczyła.

Możecie sobie wystawić, jak byłam oszołomiona tym wszystkim, niełatwo mi jeszcze było z językiem polskim, co potęgowało moją zwykłą nieśmiałość, miłe uśmieszki i moja młodość musiały wynadgrodzić te braki.

Powyższy fragent pochodzi ze wspomnień M. z W.-G.P.S., My i nasze Siedliska, pisanych [zwraca się tu bezpośrednio do dzieci i wnucząt] po drugiej światowej na podstawie listów, zapisków etc.; miała już wtedy ponad sześćdziesięcioletni staż w języku. Obszerne tomiszcze (800+ stron słusznego formatu) wydało w 2003 WL, przypisami opatrzyła je Maria Osterwa‐Czekajowa, wnuczka, opracowanie tekstu jest autorstwa Marii Rydlowej, na IV okładki „blurby” profesorów [głównie UJ] przepleciono osobistymi wyznaniami Czartoryskiej i Zamoyskiego, wiecie zatem, jakiego typu to relikt [jedno słowo: Kraków].

Mniej mnie obchodzi światobraz M.S., choć sam w sobie ciekawy, za to język w tym tomie – bardzo. W nocie edytorskiej M. Rydlowa skrupulatnie wylicza zabiegi normalizacyjno‐modernizacyjne, którym poddano tekst, zastrzega jednak, że:

Starano się zachować możliwie autentyczny język wspomnień, zwłaszcza słownictwo, starsze formy gramatyczne, wyrazy i zwroty obce, częściowo spolszczone, zapis charakterystyczny dla danej warstwy społecznej i epoki [...].

...i na całe szczęście [wdzięczniśmy edytorce i wydawnictwu!], bo w ten sposób ocalono jeden z dokumentów babelizacji minionej wielokulturowej Polski. Polszczyzna jest tu niemal współczesna, nie stawia czytelnikowi żadnych przeszkód, a jednak zachowuje [co najmniej] dwojaką swoistość. Więc, po pierwsze, dziwność niektórych zwrotów, naruszających np. związki rządu czy zgody nakazane dzisiejszą normą.

W lipcu tegoż roku odwiedził nas w Siedliskach późniejszy mój szwagier Edgar Henckel von Donnersmarck, równocześnie bawili w Siedliskach moja Matka i siostra, dla której się pragnęło zbliżenia do Edgara, który już od kilku lat o jej rękę się starał. Był także u nas ks. Bratkowski, taki wierny przyjaciel. Sprawa Karli i Edgara zupełnie nie postępowała, nawet na dłuższym spacerze w bukowym lesie odmówiła go. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy kilka dni później dowiedziałam się, że się zaręczyła!

Choćby wyżej, siostra Karla nie przyjmuje oświadczyn, co M.S. kwituje krótko: odmówiła go, dobitny dowód, że sprawa nie postępowała. Albo niżej zwrot sławnie wybredny (w znaczeniu „znany z wybredności”); wspomnienia M.S. to istna kopalnia takiej nieco przesuniętej polszczyzny.

Do noty edytorskiej dołączony przypis stwierdza, że wnuczka Matyldy (w chwili śmierci M.S. dwudziestoczterolatka) nie zauważała w mówionej polszczyźnie babki żadnych błędów, co może wszakże świadczyć o [dziedziczonym] przesunięciu polszczyzny samej wnuczki. Rydlowa sugeruje, że dopiero w pisaniu M.S. ujawniały się kalki z języków obcych (zwł. niemieckiego i francuskiego); we wspomnieniach frazy w tych językach często pojawiają się verbatim. Ale gdzie indziej edytorka odnotowuje obecność w języku M.S. naleciałości z Podola/Roztocza [dawnych] i inne odstępstwa [od współczesnej nienegocjowalnej polszczyzny].

Przyjmowaliśmy czasem gości w naszych apartamentach, poza ścisłą rodziną bywał często mój kuzyn, młody Erni Windisch-Graetz, który służył w artylerii (zmarł w Ajaccio w roku 1896); raz był na śniadaniu Józef Potocki, struchlałam w troskach pani domu, bo on był sławnie wybredny! Bywała także Wanda Badenianka z Miss Dickinson, która sporządzała z nami potrawę indyjską z curry i ryżem.

Druga składowa swoistości języka M.S. to postać zdania, zdanie jest tu całością, powiedzmy, epicką, chce zawrzeć w sobie całość anegdoty, myśli, obrazu mentalnego wraz z niezbędnymi, zdaniem autorki, rozwidleniami, konstrukcja zdań nie stosuje się do reguł opowiadania [o czymś] wedle „logiki składni”, zdania są więc pękate, kończą się dopiero wtedy, gdy obraz jest domknięty, a zdania podrzędne często poprzestają na związku „sąsiedztwa”, nie szafuje się tutaj spójnikami dopowiadającymi zależności kauzalne.

Mój mąż często powtarzał, że lud nasz na tym ustroniu leśnym był lepszy i szczęśliwszy, póki dworu z służbą i wszystkim, co za tym idzie, nie było, i także z innych tzw. dobrodziejstw cywilizacji nie korzystał. Muszę powiedzieć, że istotnie ta służba, ten rodzaj „klanu”, który ona wraz z rodzinami swymi tworzy, nie ma dobrego wpływu, jest to warstwa pośrednia między dworem i wieśniakami i ponieważ mają swoje wady, jak plotkarstwo, zazdrość, posądzenia itd., działa często demoralizująco, jak każda półinteligencja!

Co ciekawe, takie zdanie „kompartmentowe”, rzadko we współczesnym języku literackim spotykane [m.in. dzięki kompulsywnym staraniam biurokrato językowego], czasem się jednak zdarza; por. np. zdanie Berezy, o którym pisałem:

W swoim zdanio‐akapicie Bereza osiąga jedność składni i semantyki, u Berezy zdanie jest całostką myśli, a myśl musi dotoczyć się do końca, zanim zażąda kropki‐konkluzji.

Przypomina mi się także moja młodość, gdy nadmieniam, że nasze dzieci były tak zamknięte w sobie i trudne do wyrażania swoich uczuć. Ta osobliwość mnie również charakteryzowała i mój Ojciec ją zwalczał, jak mógł, naturalnie, że to na razie nie na wiele się przydało, ale później zrozumiałam szkodliwość takiego usposobienia i sama starałam się je zmienić, czyni nas ono nieużytecznymi w życiu rodzinnym zwłaszcza, gdzie tyle zależy na serdeczności, na wzajemnym zaufaniu, łatwości wchodzenia w usposobienia, pragnienia, uczucia otoczenia i zyskanie ich zaufania!

* * *

Wystarczy pobieżnie przejrzeć spisy treści branżowo‐specjalistycznego pisma Sztuka Edycjii. Studia Tekstologiczne i Edytorskie, by stwierdzić, że ścierają się tam różne szkoły, między innymi w bardzo mnie interesującej kwestii czy/jak modernizować‐normalizować dawne teksty. Zacytuję fragment rozmowy:

Modernizować? Wydaje mi się, że wielu rzeczy, które my chcemy uwspółcześniać na siłę, modernizować nie trzeba. Każdy czytelnik polski, średnio inteligentny, jakoś tam wykształcony, powiedzmy, po maturze, potrafi zrozumieć archaizmy typu „zawżdy”, „jeno”. One są zrozumiałe. Nie trzeba ich modernizować i mówić „zawżdy to znaczy zawsze”. Wystarczy może komentować. To znaczy napisać: „kobieta była prawie cnotliwa” i dodać w przypisie: „prawie, to znaczy prawdziwie”. Jeżeli gdzieś na przykład są końcówki typu „-emi” zamiast „-ymi”,
„-imi”, na przykład „zielonemi listeczkami” – czy to modernizować? Czy to przeszkadza komukolwiek w zrozumieniu tekstu? Nikomu. Ale ta modernizacja na siłę obejmuje także takie rzeczy, które są zrozumiałe, ale dają pewną aurę dawnej polszczyzny. A niechby ona była! Dlaczego nie?

„Aura dawnej polszczyzny”, przebogatej, rozchełstanej niekiedy, zarazem często oszczędnej, zwięzłej, błyskawicznej! To tracimy wskutek [pardon my French] na chuj komu potrzebnej „modernizacji na siłę”! Czytelnik współczesny, zwł. młodszy, nie ma gdzie opatrzyć się z dawną mową czy dawniejszą pisownią; gdy z rzadka spotka w piśmie „zielonemi listeczkami” czy coś podobnego, kwiczy rozzłoszczony i zgłasza, że błąd. Boją się tego biurojęzy, więc wygładzają, czyszczą, zacierają ślady, wskutek czego jeszcze rzadziej bogactwo dawniejszej mowy ma się gdzie pojawić.

Modernizację taką wspierają instytucje normatywne, choćby RJP, likwidujące wariantywność w języku. Przy czym nie chodzi tylko o kwestie dydaktyczno‐estetyczne; język spłaszczają nam również funkcjonalnie; komu posłużyło zatarcie różnicy między liczbą pojedynczą a mnogą („tej religii” vs. „wiele religij”) albo zlikwidowanie oddającej znaczenie pisowni „nie” z imiesłowami („nieskończona przestrzeń” vs. „nie skończona rozmowa”), Wściekam się, gdy proza z przedwczoraj poddawana jest w nowych wydaniach liftingowi zacierającemu lepszy, funkcjonalnie pełniejszy język oryginalnych wydań; wybaczcie, to moje ceterum censeo. (Może posłużyło uczniom i trochę ich nauczycielom, jaki to powód, by rezygnować z tylu skarbów?!)

* * *

Mottem do tej części blogonoty mogłoby być zdanie cytowane w Aneksie blogonoty poprzedniej, o tłumaczeniach:

Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.

Ten zaśniedziały zwrot [„przegrać do”] pojawia się wśród innych, fundujących rozpiętość stylistyczną tłumaczenia opowiadań Angeli Carter, jako właśnie „skarb z przeszłości”.

Więc temat stylizacji [użytej] w przekładzie.

Wytykałem na blogu stylizacje kompletnie nietrafne, jak XIX‐wieczni Amerykanie u Saundersa, perlący się obficie (całkiem od czapy) jak Szczęsny Potocki, albo Murzyn‐wykidajło w knajpie dla kolorowych w Los Angeles w 1940, który znienacka gada chłopem z Reymonta, w zaiste żałosnym „przekładzie” Chandlera.

Ale są też przykłady stylizacyj mistrzowskich, działających krecio, pod powierzchnią. Językową obcość [bawarsko‐alzackiej angielszczyzny] tłumacz, Tomasz Gałązka, oddaje dziwnością na poziomie składni, trochę właśnie w duchu polszczyzny Matyldy Sapieżyny; jest to tak zrobione, że aż ciarki przechodzą! A subtelne relacje językowe w dialogach białego [kapitana Kidda] z co prawda [już] wolnym, ale nadal czarnym [Brittem Johnsonem], odwzorowuje bez jakiegokolwiek sięgania do archaicznej leksykalnej „sztampy” [bo nadużywanej przez tylu złych tłumaczów] powiedzmy gwarowo‐reymontowskiej, jednak bezbłędnie, w jakimś sensie „podprogowo”, niemniej – jakże skutecznie [zob.].

I teraz moje [retoryczne] pytanie: do jakich zasobów językowych ma się [edukacyjnie] odwołać narybek przekładowczy, by w ogóle pomyśleć o stylizacji „przez przesuniętą polszczyznę”, która – jak się okazuje – jest matrycą środków potencjalnie potężnych, jeśli cała armia ludzi [i instytucyj] niweluje bogactwo języka polskiego, ugładzając je praktyką normalizacyjno‐modernizującą w polszczyznę nijaką, nudnawą, wszędzie podobną itd.?

Przeglądam sobie opowiadania Angeli Carter w przekładzie Magdy Heydel [Piękna córka kata, Czarne 2023], drugim okiem popatrując na ich wcześniejsze przekłady, Aleksandry Ambros [Czarna Wenus, Czytelnik 2000], a trzecim zaglądając niekiedy do angielskich oryginałów.

Ambros przyznano za ten przekład Nagrodę „Literatury na Świecie”, a Jerzy Jarniewicz w klasycznym już dziele Tłumacz między innymi [Ossolineum 2018] poświęca dokonaniu tłumaczki oddzielny rozdział (Oto przekład albo czy tłumacz to ten, kto tłumi?), skąd poniższy fragment omawiający przekład opowiadania Kot w butach:

Czy tylko przypadkiem Aleksandra Ambros tak ustawiła składnię w zdaniu: „To się ma we krwi, Kot potrafi, trzymając pionowo kieliszek wina w prawej łapie, wywinąć koziołka do tyłu i nie rozlać ani kropli” (s. 147), że podmiot z orzeczeniem zostają wyizolowane, odcięte od reszty zdania dwoma przecinkami i dodatkowo długim zdaniem okolicznikowym, skutkiem czego brzmią jak znany slogan z epoki propagandy sukcesu? „Kot potrafi”! A potrafi nie tylko to, bo na przykład umie jeszcze przywołać staropolską pieśń myśliwską: „Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój” (s. 166), jako odpowiednik angielskiego a‑hunting we shall go. Ambros mogła oczywiście zakończyć cytat w połowie, nie wywołując „polskich” skojarzeń, tymczasem dorzucając niewinne „towarzyszu mój”, jednoznacznie zaprosiła czytelnika do gry w literaturę, podkreślając pleniącą się w tekście aluzyjność i jego nieposkromioną, konstytutywną intertekstualność.

W przekładzie innego tekstu Carter, Oblubienica Tygrysa, Ambros jednak urywa onże cytat ze staropolskiej pieśni. I zdanie oryginału:

He briskly mimicked the action of a gallop and, to my amazement, tunelessly croaked: „Tantivy! tantivy! a‑hunting we will go!”

odpiera tak:

Żywo odegrał scenkę galopowania i ku mojemu zdumieniu wykrakał raczej niż zaśpiewał: – Pojedziemy na łów, na łów!

Trzeba dodać, że również w Kocie w butach Aleksandra Ambros poprzestaje na wersji skróconej:

- Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie! Zagłusz muzykę Wenery bitewnym zgiełkiem Diany!

Na łów, na łów, towarzyszu mój! Lojalny do końca, bawię się w kotka i myszkę ze zdechłymi szczurami Kiciuni [...]

...i dopiero konkatenacja obu użyć przyniesie pełen tytuł/incipit w postaci przytoczonej przez Jarniewicza. Słowem – owo „przywoływanie ‘polskich’ skojarzeń” nie jest u AA dociągane do ściany.

Inaczej u Magdy Heydel. Obie tłumaczki z sensem przenoszą angielską piosnkę myśliwych z końca XVIII wieku w polszczyznę, tym bardziej że powtórzone tantivy, naśladujące rytm galopującego konia, ma swój odpowiednik w powtórzonym „na łów” (co z kolei pasuje do dziarskiego wezwania trąbki czy tam rogu, niemniej i kontekstowo, i brzmieniowo jest na miejscu), Heydel jednak daje pełną frazę:

Zwinnie pokazał ruch galopu i ku memu zdumieniu zaskrzeczał bez melodii:

– Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój!

...w Kocie w butach zaś, owszem, skraca:

– Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie! Zagłusz muzykę Venus szczękiem oręża Diany!

Pojedziemy na łów! Lojalny do końca, bawię się w polowanie na całego z trupami szczurów przywleczonymi przez Prążkę [...]

...ale opowiadanie to umieszczone jest w książce tuż po Oblubienicy Tygrysa; czytelnik pamięta (ten sam względny układ jest i w Czarnej Wenus). Zresztą wymaga tego konsekwencja, odp. frazy z oryginału również zawierają powtórzenie – ale skrócone (czytelnik angielskiej Carter też pamięta):

„Mimic the murder of the rats, Puss! Mask the music of Venus with the clamour of Diana!”

A‑hunting we shall go! Loyal to the last, I play catch as catch can with Tab’s dead rats [...]

* * *

Zaczynam od tego przykładu nie dlatego, że jest najwyrazistszy [dla mojego szkicowego wywodu, który nastapi], a raczej by przybić do drzwi cytat z Jerzego Jarniewicza, zwłaszcza ten passus z „przywoływaniem ‘polskich’ skojarzeń”. I czy to nie JJ chwalił Macieja Świerkockiego za chytre pomieszczenie w przekładzie Ulissesa aluzyjnej frazy z Tuwima? Tak, chodzi o „polskość”.

Rozumiem argumenty z „odwzorowania intertekstualności” (w Tekst innej kultury), ale nie przekonują mnie do końca. Sięgnę po inny przykład z tłumaczeń Oblubienicy Tygrysa Carter:

Carter: Old wives’ tales, nursery fears!
Ambros: Babskie gadanie, strachy z dziecinnego pokoju.
Heydel: Opowieści dziwnej treści, strachy na lachy!

Widać, co tu się stało. Tygrys [Bestia] jest mediolański, arystokratyczny, utrzymany w klimacie orientalnym (czy: orientalizującym), oblubienica [dziewczyna – podmiot mówiąca] jest z Rosji mocno niewspółczesnej, przełamanej przez „angielską bonę/nianię” i jej hm, edukacyjny wpływ na dziecko, aż tu nagle Lachy!. Jasne, to jest wydajne, bo [w wystarczającym stopniu?] oddaje sens, choć „opowieści dziwnej treści” nieco [albo i mocno!] się z nim rozmijają. Ale dla mnie to potykacz, na którym lektura staje (zdjęta fundamentalną wątpliwością). Heydel wchodzi tu na pełnej z polskim „uswojeniem”, z pop‐polskością i arche‐polskością.

Potrafią mnie zatrzymać tak mocno sleksykalizowane frazeologizmy, że inny czytelnik (zapewne) nawet ich nie zauważa. Powiedzmy, we francuskim thrillerze ma się rozstrzygnąć kwestia życia i śmierci, zbrodzień zdecyduje przez rzut monetą. „Orzeł czy reszka?” – pyta więzionego. A mnie włącza się tryb kwestionujący: czy francuskie monety mają „orła”? Za cholerę, nie! (Żeby było zabawniej, tak reszka jak orzeł mają korzenie rosyjskie, choć „orzeł” był dwugłowy.) I znowu: wydajne, ale fałszujące.

W pełni popieram Annę Bańkowską, która we wstępie do nowych przekładów Anne from Green Gables oznajmia:

[...] razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim [...] bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona [...]

To zresztą rudymentarny przykład strategii przeciw uswojaniu literackich światów (aby „brzmiały po polsku”), najprostszy.

* * *

W linkowanej wyżej blogonocie dotyczącej stylizowanego na starochińskie traktaty Fu wojny Krzysztofa Bartnickiego (w którym przybliża swoją robotę translatorską przy przekładzie Fineganns Wake Joyce’a) pada kluczowy cytat (z KB):

Źródło i przekład to dwie armie. Źródło umacnia kulturę. Tłumaczenie przejmuje lub pomniejsza obcość. Tym lepiej, im więcej w kraju [dzieł] własnych, a przekłady zaradzają najazdom.

FW jest wszakże dziełem specyficznym; jeśli potraktujemy je jako babelizację opartą na języku angielskim, to zgodzimy się z tłumaczem, że przekład na FT winien walczyć z oryginałem babelizacją jakoś opartą na polszczyźnie.

Mnie jednak w zetknięciu z obcą, odmienną kulturą (obyczajem, ścieżkami językowymi) mocno interesuje właśnie obcość. W odniesieniu do obcojęzycznej literatury bardziej [niż FW, czyli praktycznie każdej^] użytkowej – interesuje mnie odmienność, potwierdzająca różnorodność świata. Burzę się przeciwko tłumaczeniom „pomniejszającym obcość”, przeciw uswojaniu.

* * *

Oba przekłady Carter czyta się dobrze. Odnoszę wrażenie, że tłumaczenie Ambros ma większą rozpiętość (leksykalną i stylistyczną), że potrafi zaskoczyć [= ożywić] czytelnika zwrotem przebrzmiałym, myszowatym, przywołującym czas‐mnożony‐przez‐język nie tak „gładko współczesny”. Ale to tylko wrażenie, nie poparte b. wnikliwą lekturą obu tekstów. Natomiast w przekładzie Heydel czasem się potykam – o czym wyżej.

* * *

Na zakończenie – angdotycznie. W Oblubienicy Tygrysa jest taki passus:

Yet, as to the true nature of the being of this clawed magus who rode his pale horse in a style that made me recall how Kublai Khan’s leopards went out hunting on horseback, of that I had no notion.

U Aleksandry Ambros:

Jednak co do prawdziwej natury maga z pazurami, dosiadającego jasnej klaczy w stylu, który przypominał mi lamparty Kubla Khana wyruszające konno na polowanie – nie miałam o niej pojęcia.

U Magdy Heydel:

A jaka była istota tego maga o ostrych pazurach, który jechał teraz na swym płowym rumaku, w stylu przywodzącym na myśl gepardy Kubilaj‐chana, które na łowy wyruszały konno – o tym nie miałam pojęcia.

Tytuł wielkiej powieści di Lampedusy Il gattopardo brzmiał przez długie lata Lampart [ang. leopard], dopiero przekład z 2008 zmienił gattopardo [dużego drapieżnego kota; Gattopardo – nome raro del ghepardo, powiada włoska wiki] w Geparda; przez jakiś czas dyskutowano o tej zmianie. No i proszę, jest ślad.

Nie ma natomiast w obu polskich odpowiednikach możliwości takiej interpretacji, w której lampart/gepard ruszał na polowanie, siedząc na grzbiecie/zadzie konia [horseback] za ludzkim myśliwym, a nie samodzielnie.


ANEKS

Wspomniałem wyżej o „większej rozpiętości” (leksykalnej i stylistycznej) tłumaczenia Aleksandry Ambros. To wrażenie pojawia się już od pierwszego zdania Oblubienicy Tygrysa.

AC: My father lost me to The Beast at cards.
AA: Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.
MH: Ojciec przegrał mnie w karty z Bestią.

Przegrać co[/kogo!] w co [grę] do kogo [innego gracza]. Formę tę notuje Doroszewski (podając kilka przykładów, m.in. „Właśnie jest ów Wokulski, który do jej ojca przegrywa w karty”), jest doskonale „logiczna”, ale „trąci myszką” [i dobrze]. Zdanie [MH] współcześniejsze, po bliższym zbadaniu traci na „logice”, „z Bestią” pobrzmiewa możliwością, że ojciec i Bestia grali wspólniczo, jako jeden dwój‐gracz, że Bestia nie jest beneficjentem rozgrywki, a współprzegranym. Można by sytuację doprecyzować, ujednoznacznić, ale kosztem zwięzłości; to zdanie jest otwierającym tekst, samodzielnym akapitem, powinno być ostrym jak sztylet oznajmieniem faktu kładącego podwaliny pod całą konstrukcję; jak to? córkę w karty? Niesłychane!

AC: The chill damp of this place creeps into the stones, into your bones, into the spongy pith of the lungs; it insinuated itself with a shiver into our parlour, where Milord came to play in the privacy essential to him.

AA: Chłodna wilgoć tego miasta wsącza się w kamienie, w kości, w gąbczasty miąższ płuc; wkradła się, przenikając dreszczem, do naszego saloniku, dokąd przybył Jaśnie Pan zagrać w koniecznej dla niego prywatności.

MH: Chłodna wilgoć tego miejsca wpełzła w kamienne mury, w ludzkie kości, w gąbczastą materię płuc; drżeniem wprosiła się do saloniku, gdzie Milord grywał w odosobnieniu, tak przez niego cenionym.

Ponownie, fraza [MH] „[wilgoć] drżeniem wprosiła się do saloniku” każe pytać, kto/co jest „nosicielem”, ośrodkiem „drżenia”: czyżby wilgoć sama? Rozwiązanie Ambros nie nasuwa wątpliwości. Również „konieczna dla niego prywatność” lepiej oddaje warunki gry stawiane przez Bestię niż „odosobnienie, tak cenione”; co cenione, nie musi być aż wymagane (a jest, domniemujemy).

AC: My father, of course, believed in miracles; what gambler does not?
AA: Ojciec oczywiście wierzył w cuda, który gracz nie wierzy?
MH: Ojciec wierzył, rzecz jasna, w cuda; który gracz w nie nie wierzy?

Tutaj AA osiąga zwięzłość w rytmie–składni, przypominających frazy Mickiewicza; wersja MH jest niezręczna, niepotrzebnie dopowiadająca owym „w nie”. (Ale współczesna redakcja stawia „kompletność” – nieraz zbędnych – dopowiedzeń wysoko na liście priorytetów; nie wierzy się zasadniczo w inteligencję czytelnika; pisałem o tym niejednokrotnie.)

Oczywiście, Heydel, jako tłumaczka chronologicznie druga, ma trudniej. Niemniej, jest Uznaną Firmą, ani nam się śni podejrzewać, że działa tu translatorsko pętana koniecznością odróżnienia swojego przekładu od poprzednich. Przeciwnie, zakładamy, że na czele celów stoi u niej sprostanie oryginałowi.

Powyższe uwagi mógłbym kontynunować (do dziesięciokrotnej, powiedzmy, objętości), ich zamiarem nie jest wytykanie błędów Magdzie Heydel, a docenienie jakości roboty Aleksandry Ambros.

Najpierw pojawia się okładka, nie śledzę wnikliwie list zapowiedzi wydawniczych, więc takie jest moje najpierw. Nazwisko autorki nic mi nie mówi, wydawnictwo (Nisza) – trochę. Potem ruszają recenzje, dziwnie – jak na debiut – tłumnie. Każda z nich uznaje za konieczne i stosowne przypomnienie na wstępie, że autorka znana jest jako piosenkarka (nie znam się wcale na piosenkarki polskie, zapewne dlatego, że ich nie słucham, piosenkarzy [są tacy? jeszcze?] tym bardziej); zaczynam rozumieć, jak w tym przypadku działa pole siłowe marketingu.

A więc Kundle Katarzyny Groniec. Z tłumu recenzji wybieram poważniejsze (pseudo‐recenzje, paczuszki frazesów na 5 zdań, formy gadane, rozbudowane podpisy do zdjęć piosenkarki w magazynach muzyczych, kobiecych i katolickich – to wszystko do pominięcia). Zaczął bodaj ArtPapier w pierwszomajowym numerze, i to od razu dwugłosem: naczelnej i vice‐naczelnego; to nie dziwne, bo dwutygodnik ten jest śląsko‐korzeniony.

Kamila Czaja w tekście Śląska mister(yj)ność podchodzi do Kundli szkicowo, zajmuje się głównie formą literacką tej prozy. Chwali za język, konstrukcję, misterność wiązań. Ale są i zastrzeżenia:

Właśnie narracyjna instancja stanowi dla mnie jedyny nieprzekonujący element tego wyśmienitego debiutu. [...] Niepotrzebnie [...] ten momentami elegancko sygnalizowany wyższy porządek w innych fragmentach zostaje dookreślony. Frazy z gatunku: „Odwieczna Cisza” (s. 5) czy „(...) Sophie nosi w sobie Przenajświętszą Ciszę Żywą albo Cisza nosi w sobie Sophie” (s. 49), jakkolwiek mieszczą się pewnie w „duchowych” założeniach tej prozy, kiczowatą dosłownością wybijają ze śledzenia losów postaci i imponująco złożonego, zwłaszcza jak na tak krótki tekst, świata, w jakim przyszło tym ludziom funkcjonować. Skuteczniej niż dosadny New Age działa w „Kundlach” inna rama – legenda o św. Jerzym, najpierw opowiadana dzieciom przez księdza, potem powracająca w wariancie stopniowo absorbującym elementy losów postaci.

„Skuteczniej” pozostaje w pustce, bo recenzentka nie wskazała kryterium celu (ani sposobu), wiemy tylko, że ta druga, świętojerzowa rama narracyjna „działa”, w jakiej sprawie? po co? – pytania otwarte. Choćby dlatego piszę o recenzji KCz – „szkic”.

Z kolei Wojciecha Rusinka w tekście Mała wielka śląska powieść bardziej zajmuje „śląskość” pod kątem „tożsamości”; pisze: „zadanie [literatury] pozostaje niezmienne od tysięcy lat: wytwarzać mity, demaskować mity, pytać o mity, ustanawiać na ich bazie tożsamości indywidualne i zbiorowe, przekształcać te tożsamości. Być narzędziem tożsamościowego samorozumienia”, ale – jak dotąd – „tożsamość Ślązaków nie wydaje [...] się jeszcze tworem gotowym”, w domyśle: jakoś jednolicącym. Zaraz się jednak wycofuje z owego [niejawnie stawianego] postulatu, zastrzegając: „Śląsk nie potrzebuje identyfikacji narodowej, nie potrzebuje cofnięcia do wzorców z XIX wieku, lecz ma szansę pionierskiego wychylenia ku jakimś nowym formom zbiorowej samowiedzy”. To najciekawszy temat recenzji.

Podobny jak u KCz sąd w sprawie narracji:

[...] nieco dziwi mnie, że Groniec wprowadziła do „Kundli” aż dwie instancje metanarracyjne: stylizowaną na baśń, nieco absurdalną „Legendę o świętym Jerzym według księdza Dysorza” i Ciszę, która co jakiś czas zwraca się do nas i mówi nam kilka słów o bohaterach. „Legenda...” [...] nie wzbogaca spojrzenia na losy bohaterów, wydaje się tylko literacką grą. Niestety jako stylistyczny „ozdobnik” odciąga nieco od literacko lepszych głównych fragmentów powieści. [...] Cisza z kolei zbyt przypomina Twardochowego, nihilistycznego dracha i niepotrzebnie stawia „kropkę nad i” przesłania powieści, które wyczytać możemy już na poziomie kompozycji: los bohaterów jest na tyle nieważny z punktu widzenia wielkiej historii, że pozostaje po nich tylko cisza, cisza pochłania też wszystko, co z ich biografii nie trafiło do tej opowieści.

Karolina Felberg w niedawnym tekście Metafizyka Ciszy („Kultura Liberalna”) uderza w inne tony; jej recenzja wzbudza we mnie – z tych trzech – najżywszą gotowość polemiczną.

Można kwestionować pogląd, że dopiero w „toku XX wieku wieku procesy historyczne zaczynają wypierać z Toszka swoiste dlań energie oraz logiki, atmosfera w miasteczku ulega zgęstnieniu oraz zmąceniu” (przedtem bowiem, wg Felberg, śląski genius loci trwał sobie poczciwie pod władaniem Wszechmocnej Ciszy, chociaż „od zawsze kotłują się [tam] wewnętrznie sprzeczne idee, pragnienia, doświadczenia oraz zdarzenia o nierozstrzygalnym statusie”, cokolwiek miałby znaczyć ostatni człon tej enumeracji), a już zwłaszcza za Gierka, wskutek „patogennych dyskursów narodowo‐modernizacyjnych”, „zgęstnienie i zmącenie” kulminuje w „skundlenie” (miejsca; literalnie miasteczka Toszek, ale to przecież metonimia śląskości w ogóle), „bo tak właśnie czują się bohaterowie” [skundleni].

Z ogólną tezą „historiozoficzną” (czy „historiograficzną”) niech ew. polemizują śląskolodzy, ja tylko zauważę, że trudno traktować dobór bohaterów Groniec jako reprezentatywny. Owszem, nie są to postacie rażące niemożnością czy nikłym prawdopodobieństwem zaistnienia (przeciwnie, na tle historii XX wieku oraz biologicznego rozrzutu sapiensa można by powiedzieć, że mieliśmy, mamy, ich legiony na ziemiach polskich (plus polskosąsiednich) [czy wszelkich rejonach pogranicz], niemniej sytuują się bliżej krańców społecznego bytowania niż szerokiego środka, jako punkty pod pewnymi względami charakterystyczne, uwyraźniające: po to przecież tak właśnie są skonstruowane przez autorkę. Obok żyją inni nauczyciele w szkole Adama, mniej interesujący dla prozy^, dzieci bliżej imaginowanej „normy” niż Goryl, ci, co przeżyli, w odróżnieniu od ojca Goryla, robotę na grubie, kobiety o życiorysie mniej pochemranym niż „głucha Cecylka, która za pięć miesięcy urodzi dziecko stojącego właśnie przy drzwiach, coraz bardziej przypominającego krzew gorejący wikarego” [s. 64], itd. Mówiąc krócej, skoro są kundle, są też psy mniej „nierasowe”, mniej mieszańcze (i nie tylko „ras drobnych”, dodam nawiasowo) – bo tak podpowiada logika społecznego uwarstwienia.

Przekonujący wydaje się ustęp o znaczeniu wody, jednak tylko do momentu, w kórym pojawia się u Felberg koan: z jednej strony „starcie z żywiołem posiada moc chrztu świętego”, z drugiej – „woda czyni więc z mieszkańców Toszka kundli – społeczność funkcjonującą odtąd w upłynnionych granicach. Pomiędzy zdrowiem a chorobą, normą oraz jej brakiem, realnością i nierealnością, językiem polskim a śląską godką”; wynikanie dość paradne. Woda [u Groniec], pisze KF, „albo pochłania życie, albo unicestwia silną tożsamość (narodową, etniczną, kulturową)” – przecież chrzest miał być [czas zaprzeszły^] symbolem akcesu do uniwersalizmu („nie masz ani Żyda, ani Greka” etc.), a tu – prowadzi do skundlenia; co się stało?! A może woda jest czymś bardziej codziennym: znakiem wynurzenia się w (przyjętej) mimikrze? No i pytanie, na ile grupka wyrazistych, tytułowych „kundli” istotnie jest „społecznością” [domyślnie: całą]. Mam wrażenie, że wywód KF stoi tu na chciejstwie, na swoistej projekcji.

Nie tylko tu zresztą. Bo przecież, i przede wszystkim, w rozpoznaniu Kundli jako powieści „metafizycznej”, budowanym od tytułu recenzji, przez drobne, „szmuglowane” przesunięcia w stronę hm, sacrum (jak ta powyższa „moc chrztu”, koniecznie „świętego”), awans postaci ze snu Fatimy na plan ontologicznie pewny, po przemyt grubszy, jak obszerne przywołanie starożytnego kultu Aszery (Izraelitów). Wszystko może po to, aby dojść do konkluzji takiej:

Gdyby nie cierpliwość kobiet, które ofiarnie mierzą się dzień w dzień ze skutkami męskocentrycznych projektów, ludzkość nie przetrwałaby – nie miałaby bowiem szansy na społeczną reprodukcję.

...która jest dość uniwersalnym truizmem, wątpię jednak, aby wymagał on koniecznie podżyrowania przez matkę boską.

* * *

A co sam sądzę o Kundlach? Dobrze się to czyta, językowo b. sprawne (choć wrzutka pociachanej świętojerzowej legendy odstaje: narracja archaizowana głównie zbyt mechaniczną i zbyt częstą inwersją; słaba podróbka). Nie mam też nic przeciwko Ciszy jako wehikułu wspierającego opowieść [poprzeplatane wątki, w czasie, miejscach i osobach]: Groniec wyraźnie celuje w klimat „realizmu magicznego” i taka instancja narracyjna w pewnym sensie uspójnia całą (faktycznie, dość misterną) plecionkę, odwracając uwagę czytelnika od szczegółów owej konstrukcji. W odróżnieniu od ArtPapierowych recenzentów uważam, że nie cierpi na tym specjalnie „śledzenie losów postaci”. Jeśli jednak – jak Felberg – odczytywałoby się Ciszę jako byt metafizyczny, to istotnie raziłaby „kiczowatą dosłownością” [KCz].

Napisałem wyżej klimat [„realizmu magicznego”; klimat, nie sam r.m.], bo raczej włożyłbym Kundle w szufladę „gęsta proza nie stroniąca od nadrealizmu”, por. np. świetny ustęp o zakonnicach na rowerach, których plastycznie opisany gęsiościeg odrywa się w pewnym momencie od ziemi i sunie nad miasteczkiem (jak u Chagalla), dając przy tym okazję do zaznajomienia czytelnika z topografią i istotnymi budynkami; cóż stąd, że lotna część jazdy odbywa się w wyobraźni Aszer [s. 9–10].

Do takiego ujęcia bardzie pasuje narratologiczne rozumienie Ciszy: cisza to zaprzeczenie dźwięku, głosu, opowieści; co pozostaje w ciszy, dla słuchającego (czytającej) nie istnieje. A tu, u Groniec, nadrealnie Cisza gada, nawet z dramatis personae. Oto gra z Nie[dość]istniejącym (dotąd, obok, za chwilę), gdy przemówi.

Dodać trzeba, że cisza – jako zjawisko neg‐akustyczne – da się rozpatrywać wyłącznie w relacji do ośrodka [przewodzenia dźwięku]. Czy idzie o „przewodzenie” relacyj historycznych, dużych i małych (zob. wielkie narrracje kontra mikrohistoria), czy literackie.

Jeśli miałbym coś do zarzucenia Kundlom, to chęć autorki, by zadowolić wszystkich. Jest na przykład zacny, opiekuńczy ksiądz, co od wtłaczania dzieciom katechezy woli poprowadzić je na trawę, do drzew itd. Ale obok wspomniany wyżej wikary, przez którego zaciążyła głucha Cecylka. Jest żołnierz wyklęty, od „wysadzania pociągów” i bycia katowanym przez UB, ale na starość okazuje się „zagorzałym filosemitą”. Podobnych „uników przez dopełnienie” zauważyć można więcej; proszę poszukać samemu.

Książkę Piotra Sadzika Regiony pojedynczych herezji. Marańskie wyjścia w prozie polskiej XX wieku (Austeria 2022) przywitałem już z perspektywy bardzo zewnętrznej (na prawach, powiedzmy, żartu), pora zajrzeć do środka.

Rozdział o Buczkowskim (o podtytule „Babeliczne montaże LB”) przedstawia, w bardzo gęstym pisaniu, parę najbardziej kluczowych [dla mnie także; stąd szczególne zainteresowanie materią tego rozdziału] problemów języka, kultury, historii, literatury kilku ostatnich dekad, wymieńmy je pokrótce:

  1. ochrona polietniczności [każdego] języka
  2. sprzeciw wobec zrealizowanego „snu endeków” o monoetniczności [„czystości rasowej”] Polski; od stalinowskiego przesunięcia granic po dopełnienienie w 1968, i tego skutków
  3. zwłaszcza uniformizowania polszczyzny, przez centralistycznie wdrażane w normie i praktyce rugowanie dialektalności, regionalizmu, gwary; ten proces trwa inercyjnie do dziś, objawiając się wzmożeniem walki norm z wszelką wariantywnością
  4. niemożność literatury po Zagładzie [1]

Są to wszakże jedynie/aż „słupki milowe” na trajektorii wywodu Piotra Sadzika, w głównej mierze skoncentrowanego na marańskości Buczkowskiego, poświadczanej na ileś sposobów. A więc biograficznie, wspomnieniowo [konfabulacyjnie?] – nie da się potwierdzić wielu zdań LB co do faktografii, zwłaszcza ze względu na istotowo wkorzenioną w niego potrzebę konspirowania, ale, fikcyjne czy nie, wpisują się w punkt następny, czyli postawę [nazwijmy:] filozoficzną czy też bloki intuicji, dające się zrekonstruować [co też PS z powodzeniem, moim zdaniem, czyni] na podstawie rozmaitych oznajmień pisarza. Wreszcie – przez samą twórczość.

Przez dłuższy czas zastanawiałem się, czy nie podjąć próby zaprezentowania tutaj obszarów, przez które przechodzi trajektoria PS; są tam rzeczy fascynujące. Ale byłaby to próba [dalszego] streszczania już istniejącego streszczenia: gęsto pisanej (jako się rzekło) wędrówki po złożonym kompleksie spraw. Nie mam aż tyle czasu (za Talleyrandem), by rzecz ująć krótko, a ujęcie obszerne dał sam autor. Może więc tylko kilka haseł:

  • wielojęzyczność, miejsca dialogu kultur, przenikanie się języków, zwłaszcza w codziennej praktyce plebejskiej
  • „pochodzeniowe”, rodzinne, sąsiedzkie, okupacyjne doświadczenia Buczkowskiego, z których wyrasta jego stanowczy pogląd o nadrzędnej, fundamentalnej wartości przenikania się kultur i języków [2]
  • miasto Brody [„najliczniejsza gmina żydowska na ziemiach polskich”] i jego okolice, gdzie dorastał LB, jako model wieloetnicznego mikrokosmosu, a zarazem tygiel, w którym kotłowały się najrozmaitsze nurty judaistycznej ortodoksji i herezyj (czy: reformacji) wobec niej [3]; historia sama w sobie; PS podkreśla: „absolutnie formacyjna rola, jaką przyznawał [Buczkowski] w swojej biografii” Brodom
  • a także, przywoływana przez samego LB, formacyjna rola jego wieloetnicznej babki, „wzorcowej figury dialogicznych rozszczepień”, „doskonałej narratorki”, odpowiedzialnej też za pisarza „inicjację w przekorę wobec religijności występującej w pozycji podniebnego autorytetu”
  • równolegle Piotr Sadzik rekonstruuje „świat wewnętrzny” Buczkowskiego, poczynając od konstytutywnego dla figury marana „wewnętrznego rozszczepienia” [„rozczepienia”, pisze LB], przeciwdziałającego osunięciu się w jedną scaloną tożsamość („tautologiczna jednolitość może skutkować tylko trupią stagnacją” [4]) i warunkującego otwartość na dialog, przez imperatyw szyfrowania‐konspirowania, po motywacje stojące za szczególną formą pisarstwa Buczkowskiego
  • szczególnie ciekawa wydała mi się metafora „krypty” [za nieortodoksyjną psychoanalizą Abrahama i Török]: „zintrojektowany w wewnętrznej krypcie bliski zmarły” zaburza topografię wewnętrzną żałobnika, staje się „przekaźnikiem cudzych historii, nie tylko tych wypowiedzianych, lecz także okrytych milczeniem rodzinnych sekretów, które przekazuje się dzieciom i wnukom w ramach międzypokoleniowej sztafety dziedziczenia nieświadomości[5]; centralną, choć nie jedyną postacią w wewnętrznej krypcie LB jest właśnie jego babka (z jej domniemaną frankistowską genealogią)

Lista ważnych wątków pominiętych – zwłaszcza dotyczących judaizmu, przejęcia roli teologii przez literaturę czy specyficznej metody pisarskiej LB: „dialogicznego montażu” – w tej (przyznaję: nieco chaotycznej) wędrówce po rozdziale dot. Buczkowskiego, byłaby co najmniej tak samo długa, jak ta wyżej. W 2021, komentując postawę Weroniki Gogoli (wyłożoną w UFO nad Bratysławą):

[...] świadectwem, że kiedyś w okolicy mieszkał ktoś inny. Że w mojej wsi były aż cztery karczmy żydowskie, że w Gorlicach na targu słyszało się język mi nieznany, zapisywany dziwnym alfabetem. Tęskniłam do tamtego świata. Nigdy nie lubiłam grywanego na dożynkach discopolowego hitu, w którym śpiewano, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Nie chciałam tej jedności. Chciałam inności, jej pożądałam. Wiedziałam, że kiedyś było inaczej.

...(którą to postawę podzielam), sięgnąłem po cytat z pracy (2019) Piotra Sadzika, wcześniejszej, uboższej wersji rozdziału o Buczkowskim w Regionach.... Dziś mogę (gorliwie) odesłać (być może zaciekawionego czytelnika) do książki PS: b. inspirująca lektura.

* * *

Na zakończenie rozdziału o Buczkowskim (a tym samym – całej książki) Piotr Sadzik podpisuje się pod swoistym ruchem uniwersalizującym. Pisze tam:

Maran dostarcza tu więc uniwersalnego modelu tożsamości, gdzie żydowskość nie jest już wcale rezultatem jakiejkolwiek kolektywnej i etnicznej przynależności, ale wynikajacej z rozszczepienia obietnicy podmiotowej otwartości [...]. To nie podkreślające ekskluzywizm jednego narodu wybraństwo, lecz drugie z fundamentalnych doświadczeń żydowskiej wspólnoty, wygnaństwo, staje się tutaj powszechną kondycją jednostek. Jak ujmuje to w femomenalnej fomule Buczkowski: „wszyscy jesteśmy wygnańcami, a nasz świat jest Wygnańskim”.

Formuła „wszyscy [dziś] jesteśmy X” powraca regularnie, jako postulat solidaryzmu z [chodzącym po kategoriach] X; obecnie słowo np. „wygnaniec” mogłoby być zastąpione bliższym współczesności słowem „uchodźca”. Realistycznie biorąc, prototalitarna osobowość naszych czasów (lustrzanie powielająca cywilizacyjne atawizmy z przeszłości) jest immunizowana na ten rodzaj ćwiczenia z wyobraźni; może jesteśmy wszyscy (zbiorowo) wygnańcami / uchodźcami / X, ale w sporej nas części nie wiemy o tym; przeciwdziała temu jednolicąca tożsamość postępującej [np. w Polsce] „trupiej stagnacji”.

I jeszcze jedna uwaga. W trajektorii „Buczkowskiej” pojawia się u PS jedyna plastycznie przedstawiona kobieta: babka LB. A teraz wymieńmy wyznaczniki marańskości, po kolei: przymusowe dopasowanie do dominującego modelu światopoglądu i praktyki społecznej, zarazem szyfrowane, sekretne, nie znajdujące ujścia we wpływie na rzeczywistość, „konspirowane” odszczepieństwo od tego modelu, oparte na wspólnocie doświadczeń jednostkowych i dzielonych. I dalej, przez następne charakteryzacje... Czy nie okaże się aby, że najliczniejszym współczesnym „wygnańcem” jest kobieta? Maranka. O której ów „ruch uniwersalizujący” milczy.


PRZYPISY

[wszystkie wytłuszczenia moje – n.]

[1] niemożność literatury po Zagładzie – tej, jak ją nazywa LB, „mieszczańskiej”; „skoro wszystkie wzorce narracyjne nie tylko splajtowały, ale zostały skompromitowane jako bierni świadkowie procesu, który doprowadził do Zagłady, wówczas to właśnie próba podtrzymywania ich przy życiu, uprawiania „normatywnej” literatury służyłaby najbardziej występnej postaci sprzeniewierzenia się pamięci o ofiarach, wygodnickiemu oswajaniu wojennych zdarzeń i ignorowaniu ich wyjątkowości” – streszcza Piotr Sadzik; dziś szyderczo śmieje się temu poglądowi w twarz świetnie sprzedający się „kicz Holocaustu” (por. tytuły o strukturze „X z Auschwitz”, od X=tatuażysta poczynając), a wyjątki od „narracji mieszczańskiej” to jakiś promil wydawanej prozy

[2] pisze PS: „Skoro wojenny kataklizm przynieśli ci, którzy przekonani o hegemonii własnego języka głosili potrzebę jego oczyszczenia z nierdzennych rzekomo naleciałości, tak samo jak zmierzali do totalnej reintegracji ciała społecznego poprzez wyeliminowanie z niego wszystkich uznanych za jego skazę, wówczas babelicznego pomieszania nie można traktować jako dopustu, ale [należy] widzieć w nim stan, którego podtrzymywanie byłoby podstawowym etycznym obowiązkiem”

[3] wyimki z akapitów dot. Brodów: „potężny ośrodek religijny, który wiedzie prym w walce z żydowskimi herezjarchami”, jednocześnie „arena najgwałtowniejszych wystąpień przeciw rabinackiej ortodoksji”, „sławny ośrodek chasydzki”, „jedna z głównych aren ruchu haskalowego”, miejsce „najważniejszych postaci i prekursorów żydowskiego oświecenia”, jest też wykaz wpływowych rozproszeńców z Brodów

[4] czym innym, jeśli nie drogą do trupiej stagnacji, jest model tożsamości [osobniczej i zbiorowej] produkowany i wzmacniany przez rządzącą dziś w Polsce klerofaszystowską formację?

[5] jestem najdalszy od przyznania jakiejkolwiek postaci psychoanalizy mocy objaśniającej jednostkowe wnętrze, a jednak atmosfera niepewności, wynikająca w mojej własnej rodzinie z historii okupacyjnych i post‐ – otóż starannie przemilczywanych, objawiających się poszlakowo przez nieliczne okruchy, każe mi nie lekceważyć konstrukcji „dziedziczenia nieświadomości”

Przesięwzięcie Krzysztofa Bartnickiego pod tytułem & opisem:

GARUTKO SOBOTNIEJ ROPY
Czyli Pieśni świętojańskiej o Sobótce (1586)
spopolszczenie w sześć par prawie tekstów

[tu dwa równoległe spisy tekstów, po 12 + Wstęp/Prolog, Kochanowskiego i Bartnickiego]

składanych pod rytmy i rymy
następujących pieśni współcześniejszych:

[tu spis muzycznych kawałków hip‐hopowych, długi na 12 + Prolog]

jest dziełem potrójnie wirtuozerskim, którego sam totalnie świrnięty zamysł może odbiorcę przyprawić o stupor św. Wita – ta ryzykowna parafraza oznacza zmanekinowanie drętwiące odbiorcę, który, chce czy nie chce, zacznie [mogę użyć słowa „frenetycznie”?] podrygiwać do beatu wskazanych kawałków muzycznych (i nie będzie mógł przestać) – a gdy doda się do zamysłu ponad‐totalnie świrniętą realizację, wiemy, nawet gdyby ukryto nazwisko autora, że jest tylko jedno możliwe wskazanie: na tego totalnego świra [autor wybaczy albo nie; ktoś musi powiedzieć pardwę], jedynego takiego raroga w translatoryce, traktatodawstwie i prozie polskiej, co jest w stanie spleść mnisio‐mrówczą robotą parę wątków z paroma osnowami naraz, pionowo, poziomo i skośnie, a w drobiazgach‐szczegółach dodatkowo po wielekroć skrzyżnie.

Piszę „odbiorca”, a nie „czytelnik”, bo też zamieszczone w książce [Biblioteka Śląska 2023, tom piąty w serii Bibliotheca Translata] teksty owego spopolszczenia są bez swoich muzycznych odpowiedników / rap‐wzorców poniekąd nieczytelne: wydają się dziwne i przekombinowane, „goły” [= bez uszu] czytelnik zastanawia się nawet trwożnie, co u licha ma to wszystko wspólnego z Kochanowskim, choć przecież tytuły pieśni Bartnickiego doskonale zrównoleglają sytuacje przedstawione w pieśniach dwunastu Panien u JK, a ich – przewrotnie podszywające współczesnością treść mowy praklasyka polszczyzny – echa również nie są od rzeczy.

Dla przykładu, u Kochanowskiego Panna VIII zaczyna w te słowa:

Pracowite woły moje,
Przy tym lesie chłodne zdroje
I łąka nieprzepasiona,
Kosą nigdy nie sieczona.

Tu wasza dziś pasza będzie;
A ja, mając oko wszędzie,
Będę nad wami siedziała
I tym czasem kwiatki rwała.

a dalej plecie sobie z tych kwiatków wianek, dosłowny, ale Kochanowski nie odpuści, to noc Kupały, więc Panna wyzna, że oddała wcześniej „drugi taki” [wianek, w odwiecznej metaforze], choć nie bez wzdragania, no i tego jej „czynić nie miano”, a jednak stało się; teraz, deklaruje Panna,

Tak dziewka, jako młodzieniec,
Nie proś mię nikt o mój wieniec;
Samam go swą ręką wiła,
Sama go będę nosiła.

siedzi zatem, smutna, w tę noc Kupały, jakby nadal była tak „nieprzepasiona, kosą nigdy nie sieczona” jak ta łąka.

W Pieśni 8 „Wołki na trawie” Bartnicki podszywa ową sytuację skojarzeniem niedostępnym w czasach JK:

a gdy będzie wół się paść,
skręcisz z zielaska co.

[wić wianek versus skręcać zioło] – głos retoryczny tak oznajmia pannie, a potem jej przypomina:

Lecz dziś bogarć tam
dasz skrętki swej.

Już dałaś im raz
i niech ich szlag:

...bylibyśmy w pół lasu z tym bogarć tam, ale KB dodaje w przypisie (poza zapewne niezbędnym w dzisiejszych obrazkowych czasach objaśnieniem polskiego echa: „bogać tam”; ja słyszę to akurat echo bez przypisu), że bogart (ang.) to „trzymać skręta” (a to poziom a vista dla mnie niedostępny), oto przykład splątania skrzyżnego (plus dodatkowy poziom desepulkizacji: ona ma skrętkę, a on skręta).

Jak więc widzicie, wszystko się i zgadza, i zgoła wcale. Ale dopiero włączenie wskazanej przez autora muzyki (Beastie Boys, videoclip – ostrzega się rodziców^, że „this video may be inappropriate for some users” – dodaje wymiar naoczny sobotniej^ demolki), objaśni użytą przez KB strukturę rytmu‐rymu w tekście oraz podszyje współczesną dwuznacznością [choć w retro‐touch] np. owo „wołków pasanie”, gdy wołki (zob. video) są na trawie.

* * *

Wąska playlista do Garutko [*] zawiera zatem 13 kawałków niezbędnych do „zdeszyfrowania” formalnej struktury tekstów, oczywiście każdą z pieśni KB da się wyrapować do tak wskazanego podkładu. Gdyby ktoś to zrobił & nagrał, Garutko zyskałoby inne życie.

Na razie GSR może, jak się wydaje, liczyć na dwie grupy potencjalnych odbiorców („szerszych” niż grupa osób, która autotelicznie doceni formalną, leksykalną, „skrzyżną” jakość tego dwunastościanu foremnego na łańcuszku [Prologu]): to ci, którzy żyją rapem na co dzień i może ich ekscytować wysokoliteracka jakość tekstów, odmiennych bodaj od wszystkiego, co znają, oraz ci, których kręciły odmiany staropolszczyzny użyte pod przyswajalną, współczesną muzykę, np. fani projektu R.U.T.A. (z jego koronną płytą Gore – Pieśni buntu i niedoli XVIXX wieku, 2011), o ile nie zapomnieli. (Kwestię wywrotowości tekstów Bartnickiego [wobec pierwoimpulsu z Czarnego Lasu oraz wewogle], wraz z przesunięciami stylistycznymi, należałoby rozpatrywać indywidualnie, w dwunastu + 1 krokach; wdzięczny temat na magisterium.)

Ponieważ jednak KB gęsto szpikuje materię tekstów leksyką nie przetartą na łokciach (staropolską, współcześnie przekrzywioną, pożyczaną od innych mocarstw itd.), ale i frazami, co się wwormiły swego czasu w uszy [i nogi] słuchaczy przebojów polskich i nie, już gatunkowo dowolnych, a te wtyki‐szpiki dokumuntuje zwięzłymi a licznymi przypisami – mamy też w Garutko szeroką playlistę, wskazaną QR‐kodem na końcu ksiażki; liczy ona 394 pozycje – i dalipan! nie jest kompletna. Są tam jednak i inne QR‐kody, dające szanse na poszerzenie pola odbioru. Mikrowszechświaty Bartnickiego są zwykle – omawiana pozycja nie jest wyjątkiem – zarówno intensywne, jak i ekstensywne.

GSR jest zatem zaproszeniem do rozległej i wgłębnej podróży‐zabawy, ostrzegam jednak, że niebezpiecznej (mnie na przykład, podczas krótkiej wycieczki po Garutko, zdążyła się wwormić na całe 5 minut cholerna (i super‐robakowata) Lambada z 1986).

* * *

Do Garutko dołączono posłowie Aleksandra Nawareckiego, który przystępnie i barwnie zarazem, swadliwie, omawia przedsięwzięcie KB. Jest ze wszech miar godne polecenia: gdyby nie było zamknięte pod okładkami, a udostępnione (choćby w szerokich fragmentach – sugeruję to nonszalancko ew. marketingowi – znacznie obszerniejszych niż obecnie), zapewne nie pisałbym niniejszej blogonoty, bo niespecjalnie wykracza czymkolwiek ona poza horyzont zadany przez Nawareckiego, szeroki, czasem nazbyt (jak wtedy np. gdy – rozochocony – wali między oczy czytelnika hasłem Cała Polska śpiewa z nami!, co u mnie powoduje wstrząs anafilaktyczny; odżegnywam się od Całejpolski jak mogę).


PRZYPISY

[*] nie wiem, co znaczy słowo „garutko” (nie wie też posłowiodawca, całą stronę poświęca na inspirujące dociekania tej kwestii), więc na wszelki wypadek nie odmieniam

« older entries · newer entries »