książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

Ukończywszy lekturę (pierwszą) Myśliwic, Myśliwic, nagrodzonej co właśnie kostką przez literacką Gdynię powieści Krzysi Bartnickiej, chcę zwrócić uwagę na pierwszą wśród równych cechę konstytutywną świata tam przedstawionego (tj. wykreowanego), mianowicie rodzaj.

* * *

Temat zajmuje mnie od dawna.

W 2018 cytowałem tłumaczkę Nádasa, Elżbietę Sobolewską:

W węgierskim nie ma rodzajów, nie ma nawet rodzajników. Można napisać o osobie całe strony, nie wyjawiając jej płci. [...]

z takim komentarzem:

można by Węgrom pozazdrościć, że są uwolnieni od tego językowego przymusu rozróżniania, który na co dzień jedyne właściwie, co robi w XXI wieku, to petryfikuje całe piętra ról społecznych (przymus ich odgrywania), uwikłania w gender itd., itp.

Przymus rozróżniania można zilustrować (rzedniejącymi podobno) wtrętami pojawiającymi się w języku komentatorów sportowych typu „aaaa, czarnoskóry Anglik szczelił goool!” albo „nasz biegacz [ósmy] był pierwszym białym, który minął metę!” (więcej przykładów w blogonocie z 2012 Murzyn) czy dokumentowanym w prozie i publicystyce międzywojennej (ale nadal krzepkim) automatycznym dopowiadaniem przynależności etnicznej / tzw. pochodzenia żydowskiego danej osoby.

Nasz polski język wprowadza przymus rozróżniania płci systemowo. Cecha jedna z wielu (jako określających daną osobę) zostaje językowo wyciągnięta na obowiązkowy plan pierwszy, z całym niedobrodziejstwem inwentarza: uruchamiając („z automatu”) stuleciami nawarstwiane stereotypy dot. ról społecznych (por. niedawny Empuzjon).

W 2019 w blogonocie gęzyk, w całości dotyczącej genderowego wymiaru języka, pisałem:

bezwarunkowo należy poprzeć wszelkie starania o wprowadzanie feminatywów, gdzie się da. Gdzie same użytkowniczki języka tego się domagają. Żeby rozruszać ten zakrzepły relikt, żeby „męskie” przestało z automatu oznaczać „uniwersalne” [...] taki jest wymóg etapu.

ale sam (wyznawałem na koniec) wolałbym (zazdroszcząc nadal Węgrom) świat, w którym po polsku

męskie/żeńskie występowałoby łaciato, losowo, norma językowa wzruszałaby jedynie ramionami („mówcie jak chcecie, precz z konsekwencją, sio ze sztywnością”). W nie tak znów (w wymiarze codzienności) częstych momentach, kiedy rozróżnienie bywałoby istotne, podmiot mówiący (i słyszący) musiałaby natężyć uwagę.

W tle w tych blogonotach przewijał się (świetny) cykl SF‐powieści Ann Leckie, w którym (w przekładzie) konsekwentnie

zastosowano rodzaj żeńskoosobowy: wszystkie występujące tam osoby (ludzkie i nieludzkie) relacjonowane są w rodzaju żeńskim. Tylko z tego powodu (a nie jest to powód jedyny) lektura tych powieści jest niesamowicie stymulująca (do refleksji).

* * *

Członkini kapituły NLG, Dorota Kozicka, jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu (vel wyroku^) przedstawiała w „Tygodniku Powszechnym” tytuły nominowane w kategorii proza; o Myśliwicach, Myśliwicach tak:

W opowieściach myśliwickich kum (a jesteśmy w kobiecym świecie) zapętlają się czasy – historia odkurzacza miesza się z gadaniem o deszczu i kapuście, o naturze wojny, z historią (historiami?) wojen, oblężenia i upadku „domu”, głodu, terroru rewolucyjnej władzy, wprowadzania nowych porządków i spisków. Opowieściami o czasie, postępie, ludzkich losach i życiowych wyborach.

Jednak wcale nie jesteśmy w „kobiecym świecie”! Jesteśmy w świecie „zwykłym”, na który został tylko nałożony prze‐mocny filtr językowy. Obraziłbym autora, sugerując, że ten pomysł żeńskoosobowego przesunięcia to satyryczne nawiązanie do zgrzybiałej Seksmisji Machulskiego (i jej podobnych). Zwłaszcza że zagadnienia związane z owym przesunięciem są bardziej złożone (niż np. u Leckie).

Zastanawiałem się, czy pociągnąć kwestię głębiej; jest bardzo zajmująca. Ale że powieść nie jest jeszcze (jak sądzę) szeroko znana (na co zasługuje bez wątpienia), wybieram stanowisko unikania spoilerów.

Nie będzie jednak spoilerem cytat z samego początku, ze stron 10–11:

Życie najwięcej toczy się u nas w domu, a tam dom twój, gdzie ulica twoja, jak się mówi, a moja nazywała się Pelna, ale przestała, jak już ją mało które pełły, potem Pilna, jak za ruska brali nas z piłami w las, potem Pylna, jak wszystkie gruby fedrowały bez ochyby, a górniki chachały, że Pulna, a ja nazywałam ją dla siebie Palna, na pamiątkę tego domu, co mi się spalił jak we śnie pradawnym, jak w innym życiu, aczkolwiek po dokumentach to ona nazywa się Polna, a jedne mówią, że to na pamiątkę Polski, a inne, że na pamiątkę szczerych jasnych pól, zanim je gminny chwast zabrunacił, a żmije po wapiennikach się rozsiadły, a dziabeł zwyciężył, jak u Koci Biernackiej w książce jej ostatniej, co ją do czytania ze świetlicy miałam, jak świetlica jeszcze była, a ja umiałam czytać, a księgowa na mnie krzywiła się, jakby proswirka utknęła kamieniem w papie, i kiwała palcem, bezecenności czytać takie to lepiej wcale nie czytać, a na poparcie podtykała recenzję biskupy Augusty, co była z Myśliwic, ale umiała uciec do Rzymu i nigdy do nas nie wrócić, więc najwięcej, co o niej wiemy, to od Artiomy z Janowic, co nie tylko pamiętały czasy sprzed tej ucieczki i na własne oczy biskupę widziały, ale umiały pisać ikony, więc oto na ikonie Augusta w czerwieni kardynalskiej, opasła jak tom najświętszy, brwi gęste czarnule, wargi pełne i skupione w milczenie, a nos rzymski i już mało co myśliwicki.

Występujące tu Kocia Biernacka i biskupa Augusta to, odpowiednio, Wacław Kostka‐Biernacki („kat z Berezy Kartuskiej”, ale i autor powieści oraz opowiadań – m.in. Twarda proswirka czy zbiór Djabeł zwycięzca) i August Hlond (jak już pisałem, „autor na wszystko ma pokrycie”).

Przez to przywołanie chcę powiedzieć tyle: już na wstępie autorka przestrzega czytelnika dość przejrzystym kontekstem, aby zachował podczas lektury czujność, a zarazem – by odpiął się od „przymusu rozróżniania”.

Rozumiem ograniczenia objętości i konwencję laudacyjnej formuły, niemniej owo „jesteśmy w kobiecym świecie” Kozickiej może być odczytane b. myląco.

motto 1

Wybrane z losowo palcem strony w Pątnikach z Macierzyzny Mariana Pankowskiego (1985).

Noc opadła przede wszystkim na ogrody, na miasto bez wież kościelnych i ptaków. Z otwartych okien słone sapanie kobiet. Droga wzdłuż potoku. Zwolnić. Żeby żyć dłużej. O – na siwym od latarni kamieniu szczur z głową zadartą, jak w książce dla dzieci. Usłyszał mnie tuż po moim spojrzeniu. I hop! – w znaną sobie przepaść. I znowu noc przylega na płask do wody zapominającej coraz łatwiej o jego symulowanym samobójstwie.

W tej zwłaszcza, ale i w innych, powieści Pankowskiego zaczyna się z wolna, jeden z braci‐Europejczyków powraca do mać.-kraju, jedynego w tym sierpniu, co go słońce nie ogrzewa (bo może „skurwysyny węglarze, węgle palące” zmówili się tak dzień „na amen zakopcić, że słonko ich czarnymi praktykami zaćmione”), kraju: Cartoflania dolorosa. A potem ze strony na stronę coraz bardziej galopują: i akcja, i opis, albo odwrotnie, bo nie wiadomo, co pierwsze, aż do finałowych scen Pielgrzymczych.

Tak, Krzysztofowi Bartnickiemu parantela z Pankowskim znacznie lepsza niż z Myśliwskim.

A też ten wylosowany szczur (jak z książki dla dzieci) z jego symulowanym samobójstwem. Kto spędził lata, trudząc się nad Finneganów trenem, jakby zamknięty w odrębnym kosmosie, i kto znowu zamyka się w innym, ale też odrębnym kosmosie (tu nie pan‐uniwersalnie, ale „polskosąsiednio” [za nic ma się granice], i nie dżojsopodobnie, lecz jednak z dżojsoinspiracji [Jerzy Jarniewicz], z podobieństwa ościstego kręgosłupa), ten zdaje się popełniać samobójstwo; dobrze, że symulowane.

Praktyka wydawcy (Instytut Mikołowski) wygląda jak zamiar eutanazyjny z prawicowego łże‐moral‐oburzu (czyli bez zgody osoby) – nie‐promocja, trudna‐wysyłka, ogólne‐cichosza; na plus mu, że wydał. Ale jakby czekał tylko, aż znowu „noc przylgnie na płask do wody”.

zagadka

Pojawia się wraz z listą nominowanych do Gdyni za 2021, w czerwcu. Wszystkim wiadomy Bartnicki‐tłumacz, mało komu, że oto właśnie z debiutem prozatorskim. Mało kto ma szansę choćby po fragmencie polizać. Zagadka kulminuje parę dni temu, gdy żury daje gdyńską kostkę właśnie powieści [określenie umowne] Myśliwice, Myśliwice Bartnickiego.

Wrzuciwszy w odmęt mediów społecznościowych odpowiedni lament, zebrałem owoce cudzej dobrawoli (nie mówię czyjej, bo może sobie nie życzy); poczytałem. I moje rozwiązanie zagadki jest następujące (na prawach, asekuruję, hipotezy).

Że proza, to podział umowny, ale finanse umowne nie są (nie żeby o pieniądz szło, ale księgowa wymaga). To raz. Potem, proza Bartnickiego mogłaby iść dalej jedną z dwóch trajektorii. Mogłaby utkwić w niszy okołoautorskiej, gromadzącej też znane powszechnie osoby, blurbodawczych Andrzeja Sosnowskiego, Wawrzyńca Brzozowskiego, Tadeusza Sławka (przywykliśmy nie brać blurbów serio, a tymczasem); o Jerzym Jarniewiczu już wspomniałem; tym wikingom po latach podawałby rękę jakiś przyszły kolumb, odkrywszy na nowo amerykę (albo i nie).

Teoretycznie mogłoby być też inaczej. Jak wiadomo, różne osoby różnych rzeczy oczekują po literaturze (czy i co znajdują, to już inna sprawa); różnorodność to jedna z nieprzeczalnych wartości w kulturze. I mogłoby być tak, że przy każdym zestawie nominowanych próz literackich stałyby obok, milcząco, Myśliwice jako rodzaj kroczącego (z roku na rok) probierza, a potem, równie milcząco, ustepowałyby bardziej‐w‐czasie‐osadzonemu tytułowi. Sęk w tym, że tak się nie da, bo nagrody (podobnie jak budżety) rozgrywają się w czasie cyklicznym mierzącym jeden rok. Raz przedstawione żury Myśliwice (2021) wymagały podjęcia decyzji: teraz albo nigdy. Żury wybrało teraz.

jak się czyta

Najpierw jak się nieczyta. Na mój SM-lament odezwało się parę osób, pytałem, co sądzą. „Trudne, nie da się czytać”, usłyszałem między innymi.

Przyznaję, próg wejścia jest wysoko. Nie jest to też proza załatwiająca jakiekolwiek sprawy bieżące, umyka tym samym z pola zainteresowania czytelnika, który – dość dosłownie – żyje chwilą obecną. Wreszcie, czasy mamy z tendencją, by ułatwiać lekturę ile się da (jak w tym transkreatywnym przesunięciu w stronę „transferu przeżyć”); co głębiej w język, a nie w emocje & obraz, to ogólne-tl;dr.

Sam jestem gdzieś w połowie, dobry obyczaj nakazywałby milczenie, póki nie skończę. Ale (i to już wiem) to proza, której lektura [nigdy] się nie [s]kończy; czyta się wszerzem, by załapać kontekst wspomagający czytanie wgłąbem, i jeszcze raz, bardziej (może) powoli. Jest gęsto. Śledztwa wzywają. Język frapuje, leksyka zadziwi, składnia pracuje w bezbłędnych supłach. Gargantuiczne enumeracje, każdorazowo wycieczka po wielu światach naraz.

Powiem ponownie, tylko inaczej (ale lapidarnie). Język działa tu w perspektywie geologicznej, rozmaite (w czasie i przestrzeni) nawarstwienia pracują tu jednocześnie, w skruszeniu‐kondensacji. Co więcej, na wszystko (jak się zdaje) autor ma pokrycie (w faktach, etymologii, po‐kojarzeniu etc.), a gdzie nie ma, tam zmyśla brawurowo i wiarygodnie; trudno rozróżnić. (Dżojsoinspiracja się potwierdza.)

Losowo biorę atom ze strony 76 78, pokrycie znajduję w Kurjerze Polskim (18.04.1930), przeklikać na s. 4, dolna nota sądowa.

Są duże (narracyjne) koncepty, rodzaj gramatyczny i liczba pojedyncza vs. podwójna – wyznaczają inną epistemo‐onto‐logię zaistniewania i przedstawiania osób (czyli narracyj). Koncept Siczy i jego w‑dziejach‐rozegranie; tam gdzie Witkacy kończył, Bartnicki na nowo wnika. Miejsce (wsio‐miasto) jako soczewka całego kosmosu.

Jest to zatem może i trudna (na pewno: nie ułatwiająca), ale b. wciągająca przygoda czytelnicza. Można ją podejmować, przerywać, wznawiać; przepętlać się po tekście.

Żurowi przyznaję rację.

motto 2

Od początku chciałem zamknąć niniejszy minitekst w klamrę mott. Wiedziony nieomylnem instynktem autolans^, losowo w dalszą, jeszcze nie przeczytaną („linearnie”) część i ze strony 187 Myśliwic wyciągam poniższe:

Nie wiemy, czy na jakimś poziomie zdania nie przechodzą w książki, naszą kropkę zamieniwszy na okładki.

tango

Wydane miesiąc temu Tango Michała Witkowskiego chodzi pod szyldem „czarny kryminał retro”, do dobrego (tj. chętnie przejmowanego i nie wymagającego uzasadnień) „tonu recenzyjnego” należy podkreślanie świetnej czytelniczej zabawy, podziw dla Witkowskiego‐inspicjenta (zgromadził imponujące rekwizytorium obiektów z dwudziestolecia międzywojennego wraz z nazwami marek i swoistym tonem reklam) oraz docenianie potoczystego stylu narracji, który – sięgając poza dotychczasową bibliografię MW – można scharakteryzować jako pół skondensowanego Złego (drugie pół u Tyrmanda to nadzieje i aspiracje; tych w Tangu nie uświadczy się praktycznie wcale).

Epitet „przegięte”, żyrowany przez bio‐ i bibliografię autora, ułatwia przejście do porządku dziennego nad poziomem ekscesu serwowanego w powieści: opisy biedy, głodu, choroby, wegetowania z jednej, oraz blichtru naftowego neobogactwa w miasteczku N*** z drugiej strony, są poprzerastane podawanymi „ze smakiem” [powiedzmy: koneserską dbałością o szczegół] opisami zbrodni, występku, degrengolady (by użyć retro‐słowa) etc. – tak ściśle, jak krew z kaszą związana jest w kaszance. W najpodlejszej z melin banda nieustannie pijanych bywalców przez miesiąc kopuluje z trupem kobiety; myśleli, że śpi (choć jednak głowę rozkładających się zwłok schowano w hełm z wiadra), z kolei przodownik policji Stanisława Woźniak z obyczajówki przy pełnej aprobacie kolegów urządza przesłuchiwanej Loli Magnum taki rodzaj tortur, który nie zmieściłby się bodaj nawet w filmowym Sin City Millera & Tarantino. Nie, nie oburzam się tu „moralnie”, ilustruję tylko wspomniany chwilę temu „poziom ekscesu”.

„Czarny” niewątpliwie jest, „retro” oczywiście (choć bardziej, niżbyśmy sądzili), klasyfikacji „kryminał” lepiej jednak nie brać serio. Trupów mnóstwo, to prawda, są też policjanci (wspierani przez przerastającego ich inteligencją lekarza sądowego), ale śledztwo jest niezborne i flaczaste, a zagadka ostatecznie zostaje rozwiązana w trybie „autor już zmęczony, skończmy szybko”. Szukając lepszego przyporządkowania gatunkowego, prędzej powiedziałoby się: „powieść o zbrodni” (tu: nieodróżnialnej od życia‐w‐ogóle) z klasy (tak ją nazwę) naturalizmu fizjologicznego. W istocie zbiorowym bohaterem Tanga są ciała (mieszkańców N***): obżerające się i chlejące, wychudłe z głodu, zawszone, przeżarte syfilisem i resztą katalogu chorób, wydalające, kopulujące, bite, wybebeszane przez zabójców i ćwiartowane na stole sekcyjnym, zjadane, rozkładające się; Witkowski (powtórzę: „ze smakiem”) daje pełen przegląd.

Można się tym bawić, w końcu to tylko papier.

* * *

Z historycznoliterackiego punktu widzenia, Tango jest podwójnie regresywne.

Poniższy akapit z 1900 roku mógłby się znaleźć (po odp. stylistycznym uwspółcześnieniu) w powieści Witkowskiego:

Żar słoneczny zalewał ten rynsztok w kształcie ulicy. Z wąskiej szyi między Ciepłą i placem wydzielał się fetor jak z cmentarza. Po dawnemu roiło się tam mrowisko żydowskie. Jak dawniej siedziała na trotuarze stara, schorzała Żydówka sprzedająca gotowany bób, fasolę, groch i ziarna dyni. Tu i ówdzie włóczyli się roznosiciele wody sodowej z naczyniami u boku i szklankami w rękach. Sam widok takiej szklanki oblepionej zaschłym syropem, którą brudny nędzarz trzyma w ręce, mógł wywołać torsje. Jedna z roznosicielek wody stała pod murem. Była prawie do naga obdarta. Twarz miała zżółkłą i martwą. Czekała w słońcu, bo ludzie tamtędy idący najbardziej mogli być spragnieni.

Tak, to fragment drugiego rozdziału Ludzi bezdomnych. Podobnie jak Tyrmand, Żeromski jednak nie ignoruje aspektu „aspiracji i nadziei”. Tym różni się także naturalizm w klasycznym sensie od „naturalizmu fizjologicznego”.

Luc Boltanski (por. śledztwa i spiski) pisze o fragmencie literatury francuskiej z połowy XIX wieku:

Nowatorstwo Émile’a Gaboriau w stosunku do przejętego przez niego schematu powieści o zbrodniach polega na przeniesieniu zaangażowania czytelnika na nowy obiekt i zastąpienie przyjemnego dreszczyku zgorszenia, jakiego dostarcza opis ohydy, brudu, wystepku, mętów, rozpusty, bardziej intelektualną i mniej erotyczną ekscytacją, jaką wywołuje fabuła osnuta na kanwie zagadki i jej rozwiązywania. Powieść popularna może w ten sposób poszerzyć grono odbiorców, docierając do czytelników, których mogłaby zniechęcić inscenizacja lubieżności, nawet przedstawianej pod płaszczykiem oburzenia moralnego.

Tango wykonuje ruch odwrotny. (A na marginesie można się zastanowić nad rosnacą dziś popularnością lit. spod znaku „true crime”.)

angielskość

Obfita blogonota angielskość z początku lipca ilustrowała specyfikę „angielskości” na przykładzie kilkorga twórców Złotej Epoki powieści kryminalnej i ich polskich przekładów (a także filmowo‐serialowych adaptacji). Część z tłumaczeń ukazała się w latach 60., w seriach „srebrnego klucza” czy „jamnika”; trudno oczekiwać, by były dziś powszechnie (poza grupką fanów) znane. Są jednak autorowie stale obecni w obiegu (Agatha Christie) lub do obiegu przywracani (Dorothy Sayers); „szaradowy” kryminał (whodunit) stał się potężnym wzorcem literacko‐filmowym (obok ciut późniejszego w genezie amerykańskiego noir) i chociaż moja blogonota nie eksponowała uzasadnienia na podjęcie swojego tematu, takie uzasadnienie nietrudno skonstruować. Wzorzec whodunita (podobnie jak i opowieści noir) przeszedł przez owe kilkadziesiąt lat rozliczne mutacje, zwariantował się i poprzebierał w niezliczone kostiumy, jest więc sens przyłapać go (w strukturze i kolorycie) blisko początku, w epoce klasycznej „czystości”.

W tamtej blogonocie zwracałem uwagę na trzy główne zagadnienia:

  1. język, kod kultury, socjolekt klasy wyższej – twórcy Złotej Epoki dzielą ze swymi bohaterami ten sam typ wykształcenia i osadzenia klasowo‐kulturowego, aktywnie reprodukowany przez instytucje edukacyjne,
  2. rola pomocnika – typu dr Watson, kpt Hastings etc.,
  3. relacja między głównym bohaterem (detektywem amatorem) a ciałami policyjnymi – grzecznie podporządkującymi się dyrektywom genialnego detektywa; wraz z rozwojem gatunku (czyli również: wraz z przemianami społecznymi) ta jednokierunkowa relacja (realnej) władzy słabnie, co daje asumpt do tezy, że zjawisko „a.” nie redukuje się do „przemian toposu”, ale dotyczy socjologii w sensie ścisłym, czyli ujęcia struktury społecznej, struktury rzeczywistości.

Poza jawnym uzasadnieniem podjęcia tematu, blogonocie jakby brakowało jeszcze jednego: zestawienia z innym typem „narodowym” w powieści kryminalnej; narzucałaby się (nieprawdaż) „francuskość”. Byłby to test na ew. uniwersalność angielskiej wersji whodunita, test, w którym spodziewalibyśmy się wyniku negatywnego.

No i proszę bardzo; swój tekst powiesiłem 5 lipca, a 14 lipca miała miejsce premiera polskiego przekładu [Katarzyna Marczewska] dzieła Luca Boltanskiego pod tytułem Śledztwa i spiski [Énigmes et complots : Une enquête à propos d’enquêtes (2012)].

Jak na zamówienie!

Boltanski

Zasadniczym tematem Boltanskiego, prominentnego przedstawiciela francuskiej socjologii pragmatycznej ze szkoły Bourdieu, jest w Śledztwach i spiskach konstrukt rzeczywistości nowoczesnego państwa narodowego i urządzenia podważania tego konstruktu; istotnym wątkiem są zależności państwa narodowego i kapitalizmu. Książka ma zakres rozlegly, wychodzi od momentu historycznego, w którym krzepnie postawa podejrzliwości: równolegle pod koniec XIX wieku pojawiają się socjologia (w dzisiejszym rozumieniu), powieść kryminalna, ustanowienie jednostki chorobowej „paranoja” (1899), później – powieść szpiegowska (zrodzona z pierwszej wielkiej wojny) i rosnąca (z apogeum w „dziś”) popularność teorii spiskowych, tych – jak pisze we „Wprowadzeniu” Małgorzata Jacyno – współczesnych herezji

podważających oficjalne narracje i kwestionujących z większą lub mniejszą siłą prawdziwość rzeczywistości wykreowanej przez państwo

Książka Boltanskiego jest b. ciekawa; jeśli nawet niezbyt często można przypisać autorowi wybitną odkrywczość, to z pewnością imponuje zakresem i poziomem porządkowania rozległego i wielotematycznego materiału. Podejrzewam jednak, że popularnością ustąpi drugiemu polskiemu przekładowi, miesiąc wcześniej wydanej książce Boltanskiego (we współautorstwie z Eve Chiapello) Nowy duch kapitalizmu; wypadałoby, jeśli sił, czasu & ochoty wystarczy, podjąć całościową wycieczkę po Śledztwach, na razie mam tylko tytuł blogonoty: podejrzliwość^. (Niech was jednak nie zmyli skrótowo‐powierzchowny charakter zarówno poniższych zapisków z Boltanskiego, jak i dopiero [ew.] projektowanych; wywód LB jest głęboki, gęsty i solidnie dokumentowany, nie sposób w małej objętości oddać go adekwatnie – co do głębi i gęstości; zainteresowani niech się lepiej poważą na własną lekturę; tak, polecam.)

Tu jednak poprzestaniemy na subwątku: powieści kryminalnej. Boltanski rozpoczyna wcześniej, w późnej epoce wiktoriańskiej, od praojca: Conan Doyle’a i jego Sherlocka Holmesa (korzenie Złotej Epoki w „mojej” angielskości tkwią w epoce edwardiańskiej, skrytym, ale istotnym tłem jest doświadczenie I wojny światowej).

Jak wielu innych badaczy literatury (kultury) uważa, że jej wytwory są zarazem narzędziem badania świata, w którym się umościły, tak w porządku opisowym, jak normatywnym. Zasadniczym tematem jest państwo narodowe; jego pojawienie się polegało na przekształceniu władzy nad „ludami” zamieszkującymi (poddane) terytoria (czy ogólniej: „ludem”), współdzielonej zresztą z innymi systemami rządów (np. klanowych, plemiennych etc.), w obszar (uni)formowanego „społeczeństwa”, mającego dzielić pospólnie jednoliciejącą wizję „rzeczywistości” kreowanej za pomocą instytucji kontroli i nadzoru (Foucault: szkoły, medycyna, armia, policja, więzienia, podatki) oraz perswazji (obietnica bezpieczeństwa, stabilności i dobrobytu w ramach państwa). Krzepnący system prawa („państwo prawa”) zagarniał coraz większy obszar; chronił (novum) jednostkę przed najdrastyczniejszymi ekscesami możniejszych, ale drugą ręką odbierał jej lokalne (terytorialne, klanowe etc.) wsparcie otoczenia: eksces został scedowany na organy państwa.

Ten ogólny model dopuszcza jednak warianty. Tak, zgadliście (a ja powtarzam: „jak na zamówienie”) – Boltanski konfrontuje angielskość (rekonstruowaną wg odwiktoriańskiej powieści kryminalnej à la Holmes) z francuskością (tu modelem dla niego będzie twórczość Georges’a Simenona (1903–1989), który wystartował z Maigretem w 1929, ledwie zdążywszy „na zakładkę” załapać się na biografię Conan Doyle’a; ten zmarł w 1930). Różnice tych dwóch „tradycji literackich” ściśle pokrywają się (wg Boltanskiego) z różnicami ustrojowymi dwóch wariantów państwa narodowego.

panowie i słudzy

Tak – do dwóch warstw – spłaszczona (chciałoby sie powiedzieć: ordynarnie; w literaturze majaczył w tle cel perswazyjny, normalizujący nierówności; por. postawa Alberta Doolittle’a z G.B. Shawa w mojej blogonocie) struktura klasowa może odnosić się jedynie do imperium brytyjskiego.

Boltanski informuje, że do końca XIX wieku służba była b. liczną grupą, około 40% zachodnioeuropejskich nastolatków zostawało służącymi, z kolei Silvia Federici podaje, że „średnio jedna trzecia populacji kobiet Anglii, Hiszpanii, Francji i Włoch pracowała jako pokojówki”. Służba to ci wszyscy, którzy

w ten czy inny sposób służą dostojeństwu panów. [...] Pospolici służący należą do klasy ludowej: są to chłopi, robotnicy, ogrodnicy, oberżyści, kucharki, pokojówki, stangreci itd. Mówi się o nich [w świecie Sherlocka Holmesa – przyp. n.] wyłącznie z punktu widzenia stosunku podporządkowania. [Śledztwa..., s. 83]

Boltanski rekonstruuje dalej:

Pospolici służący, czyli pospólstwo, to ludzie ograniczeni umysłowo albo po prostu głupi. Są w oczywisty sposób prostaccy, a potencjalnie skłonni do łamania prawa. Ponieważ nie mają niczego na własność, niczego nie bronią, a zatem nie wyznają żadnych lub prawie żadnych wartości w moralnym znaczeniu tego słowa i mogą łatwo ulec pokusie anarchii. [tamże, s. 84]

Trzymani są w ryzach zagrożeniem karami, ich edukacja przypomina bardziej tresurę; zarządzanie pospólstwem to zadanie elity służących, warstwy pośredniej, złożonej z ludzi lepiej wykształconych, pełniących funkcje zarządców majątku, kamerdynerów, ochmistrzyń, bon czy guwernantek. Są substytutami panów, delegowanymi do konkretnych zadań; upodabniają się do warstwy panującej, ale nie przysługuje im (jak konstatuje LB) „dostojeństwo”; są zatem również potencjalnie podejrzani.

Dzieje indywidualnego awansu do tak rozumianych elit służby znamy świetnie z europejskiej literatury, dość przypomnieć Juliana Sorela czy galerię postaci Balzaka; portretów pospólstwa również znajdziemy niemało. O specyfice „wyspiarskiej klasowości” decyduje co innego: dystrybucja (realnej) władzy.

A ta spoczywa w rękach panów, arystokracji obdarzonej tym większym „dostojeństwem”, im ze starszego rodu się wywodzi; jej „zasoby finansowe i majątki ziemskie nie wymagają żadnych wyjaśnień” [LB]. Panowie, powiązani gęstą siecią plecioną systematycznie w internatach Eton czy kolegiach Oxbridge’u, działają poniekąd za kulisami „oficjalnego państwa”.

Panowie nie pędzą życia w bezczynności. Pełnią rozmaite funkcje w służbie wielkich spraw, znacznie wykraczających poza zasięg zwykłych osób fizycznych, wchodząc w relacje z całościami (osobami prawnymi) dużych rozmiarów. Owe całości określane są niekiedy mianem Imperium, Korony lub państwa. [...] Ponieważ działalność panów jest ukierunkowana na osiągnięcie bardzo ogólnych celów, nie może podlegać ściśle wyznaczonym regułom. Wymóg przestrzegania reguł jest bowiem utrudnieniem, kiedy kontekst działania jest niepewny i stale się zmienia, co dotyczy większości sytuacji, które panowie mają rozwiązać. Widać to szczególnie wyraźnie, kiedy cel, do którego zmierzają, dotyczy – jak to często bywa – relacji między państwem (Imperium) a innymi państwami (czy też imperiami), a zatem należy do dziedziny dyplomacji i wiąże się z utrzymaniem pokoju. [tamże, s. 86]

Jasne jest, że „wymóg przestrzegania reguł” zawieszony (zawieszenie to nie może być jednak widoczne dla „opinii publicznej”, bo „racja stanu”) wobec panów dotyczy w szczególności litery prawa. Tę sytuację symbolicznie ilustruje postać Mycrofta Holmesa, która od wzmiankowo‐ogólnego opisu (roli) w oryginale przechodzi w nowszych (filmowych) adaptacjach Holmesa na pozycję jawnego personifikowania tajnych agend „Korony”, dbających za kulisami o „dobro spraw”. Innym wykładnikiem owego zawieszenia jest licence to kill agenta 007.

Jak jednak sprawić, by wymagana charakterem zatrudnień, samodzielna, elastyczna sytuacyjnie wewnątrzsterowność pana mieściła się w duchu prawa i nie wykraczała poza porządek moralny? Służy temu specjalna forma edukacji klas wyższych: wypracowywana od stuleci mieszanka „klasycznych przedmiotów humanistycznych, religii, kontroli popędu płciowego i wyrafinowanych kar cielesnych” [LB], aplikowana adeptom w sieci szkół z internatem. Finalny produkt tej edukacji dysponował wykształceniem klasycznym, samokontrolą, wszczepionym porządkiem moralnym (i imperialnym), a przy okazji kapitałem społecznym („old chaps z Eton”), i był gotowy na uczestnictwo w świecie „klubów dla dżentelmenów”, gdzie rozstrzygały się losy państwa.

Tu spotyka się angielskość wg Boltanskiego z „moją” (por. pkt 1 powyżej). Przyznaję, że zaniedbałem aspekt „wyrafinowanych kar cielesnych” i specyficzną „kuźnię charakterów”, jaką była szkoła z internatem. Zapewne zdecydowało o tym późniejsze wskoczenie w czas historyczny (epoka edwardiańska i następne) oraz znaczący udział kobiet wśród autorów Złotej Epoki. A przecież sztandarowe dziełko dydaktyczno‐inicjacyjne owego systemu, Stalky i spółka Kiplinga, pochodzi z 1899 roku (myślało się, że było wcześniejsze).

antypan i nicponie

Produktem dokładnie tego samego świata jest postać genialnego przestępcy, arcywroga (długi szereg takich figur niech symbolizuje, umówmy się, prof. Moriarty). Ten antypan jest identyczny z panem jako produkt swojej klasy i edukacji, ale reprezentuje zło i zagrożenie dla „porządku imperium”. Otacza się armią nicponi, którą najprościej opisać jako „bezpańskich służących” z pospólstwa i elit służby; wyrwawszy się spod rygoru ryzów, oddali się „przyrodzonej pokusie anarchii i przestępstwa”, aż napotkali pana w osobie genialnego zbrodniarza.

Wszystko tu jasne, nie ma powodu, by iść w szczegóły.

detektyw a policjant

W tak opisanym (czy może zrekonstruowanym) angielskim wariancie państwa narodowego postać detektywa amatora okazuje się czymś więcej niż literackim toposem: jest systemową koniecznością.

Policja porusza się ramach litery prawa, jej rutynowym zadaniem jest przeciwdziałanie przestępstwom pospólstwa, zbrodniom banalnym, do których wykrycia i sprowadzenia kary na winnych potrzeba, owszem, żmudnej pracy, ale też nie wymaga to wybitnej inteligencji. Co więcej, to podwójne ciśnienie (litera prawa i rutyna) powoduje swoiste stępienie zdolności śledczych policji: talent nieobecny (z porządku rzeczy) albo nawet obecny zalążkowo, ale nie ćwiczony – zamiera. Dlatego do wykrycia i ukarania zbrodniarzy wybitnych, nietuzinkowych, wyposażonych w inteligencję, wiedzę i nieprzeciętną zdolność knucia trzeba kogoś spoza ciała policyjnego, właśnie detektywa amatora. Zwłaszcza wobec tych arcywrogów, którzy zagrażają porządkowi na poziomie bezpieczeństwa imperium; tu powieść kryminalna antycypuje poźniejszą powieść szpiegowską.

Słowo „amator” jest mylące. Detektyw genialny (czy ocierający się o geniusz) – ich przykładową galerię przedstawiłem w blogonocie – jest o (nieprzekraczalną) klasę bardziej „profesjonalny” od inspektora policji. Ale brakuje mu doraźnych sankcji (którymi dysponuje policyjny aparat przymusu), a jeśli zdecyduje się sam po nie sięgnąć, co zdarza się tym częściej, im głębiej cofamy się w literacką przeszłość (por. przygody Holmesa), przekroczy literę prawa, choć, jak wiemy, nie wykroczy poza ducha. Można by powiedzieć, że w zakresie poruszania się w mglistej strefie poza literą, a przed duchem prawa, wybitny detektyw staje się trudno odróżnialny od wybitnego przestępcy. (Stąd też kanoniczny, powtarzający się wątek „perswazyjny” – Moriarty do Sherlocka, agent 006 do agenta 007 etc.: „jesteśmy tacy sami, przyznaj to!”, i następnie: „przyłącz się, razem zdziałamy itd.”.)

porządek a.

Boltanski, oparłszy swoją analizę głównie na prozie Conan Doyle’a, uważa, że angielski whodunit jest genetycznie konserwatywny (a miejscami nawet reakcyjny). Ład brytyjskiego liberalizmu rządzonego przez rodową arystokrację (wcześniej niż na kontynencie włączającą się aktywnie w ruch kapitału) nie jest tu kwestionowany; demonstrowane jest tu poszechnie zaufanie do owego porządku, systemu prawa, wreszcie – policji (nie mówiąc o kredytowanych „dostojnością” panach). Zagadka, zjawisko naruszające przewidywalność rzeczywistości kreowanej przez państwo, musi, gdy okaże się zbrodnią, zostać rozwiązana, a winni ukarani. Tam, gdzie zagadka może wręcz umknąć rutynie, a zbrodnia okaże się wyjątkowa, wkracza detektyw, oddając bez reszty (choć także z uwagi na wynagrodzenie) swój talent na rzecz przywrócenia porządku. On sam afirmuje go całkowicie.

[...] porządek wyższego rzędu, ujawniający się wówczas, gdy stosunki społeczne między obywatelami dostosowują się samorzutnie do struktur hierarchicznych społeczeństwa, jest tym, do czego dąży porządek prawny i czego nie może urzeczywistnić z powodu prymitywnych środków, jakimi rozporządza. Kiedy porządek moralny jest zagrożony, właśnie odstępstwo od reguły pozwala pozostać najbliżej jej ducha i dzięki temu wykorzystać jej moc. [tamże, s. 133–134]

Kryminały Złotej Epoki, do których nawiązuję w swojej blogonocie, pojawiały się na przestrzeni kolejnych kilkudziesięciu lat, po drodze mijając obie wojny światowe, industrializację, migracje ludnościowe, przemiany społeczne (itd., itp.); zaryzykuję twierdzenie, że ich konserwatyzm stopniowo przesuwa się od afirmacji porządku społecznego do afirmacji (jedynie) tradycji literackiej, tę pierwszą oddalając na plan tła; hegemonia polityczna ustępuje miejsca hegemonii kulturowej. W latach 60. Peter Dickinson kończy z dualnością „detektyw – policjant”, poprzestając na skromnym inspektorze Humblebym, który jasno widzi absurdalność (inercyjnego) bytowania arystokracji, zarazem jednak rozumie „brytyjską psychikę” nadal reagującą żywo na przejawy „dostojeństwa” (recepcja tzw. rodziny królewskiej, z zewnątrz zagadkowa^, potwierdza tę swoistość wyspiarzy).

francuskość

Co najmniej tyle samo stron, ile Boltanski poświęcił „angielskości”, zajmuje w Śledztwach i spiskach ekspozycja „francuskości”. LB jest Francuzem, oczytanym w Simenonie i innych francuskich autorach, porusza się swobodnie tam, gdzie sam stąpałbym po omacku (np. powieści z komisarzem Maigretem czytałem laaata temu). Pozwólcie zatem, że ledwie powierzchownie streszczę obserwacje i tezy Śledztw w sprawie francuskiej; kto ciekaw (znowu: imponującej analizy i niebanalnego uporządkowania), niech sięgnie po książkę.

Francja, przeorana rewolucją końca XVIII wieku, jest terytorium nieustającej wojny domowej, toczonej między wieloma aktantami: stronnictwami politycznymi, klasami i warstwami społecznymi, regionami o odmiennej kulturze (i języku wzgl. dialekcie), między lokalnymi establiszmentami a „centralą” itd.; najwyraźniejszy, „strukturalny” konflikt to nieustająca próba sił między „frakcjami mieszczaństwa republikańskiego, laickiego i postępowego” a „frakcjami mieszczaństwa katolickiego i konserwatywnego, skupionymi wokół arystokracji” [LB]. Radykalne zmiany sytuacji politycznej są normą XIX wieku, nie wyjątkiem; wojna domowa przybiera postać pełzającą, ale niekiedy wybucha spektakularnymi aktami przemocy (np. Komuna Paryska).

Stabilizatorem francuskiego państwa narodowego okazuje się administracja, warstwa urzędnicza deklaratywnie stroniąca od polityki, której zadaniem jest scalanie [francuskiej różnorodności] i zapewnienie ciągłości porządku społecznego oraz bezpieczeństwa państwa. Boltanski nazywą ową administrację ciałem państwa. Z niej wyłaniają się podciała, m.in. policyjne.

Ale wyłaniają się tak, że ilustrują swym wyłonieniem priorytety w sub‐porządkach (które w imperium brytyjskim zlewały się w jeden, nadrzędny): o porządku moralnym lepiej nie mówić, porządek prawny jest drugorzędny, na pierwsze miejsca wysuwa się porządek techniczny, tj. sprawność w stosowaniu siły, państwowego przymusu. Emblematyczną postacią tego procesu jest Vidocq, eks‐przestępca, pierwszy dyrektor Sûreté, później kierujący pierwszą na świecie agencją detektywistyczną; Boltanski podsumowuje:

Główną cechą całych pokoleń papierowych policjantów, zrodzonych ze śladu, jaki Vidocq pozostawił w pamięci zbiorowej, jest to, że nie są oni policjantami czystej krwi, lecz mieszańcami, pół policjantami, pół przestępcami. [tamże, s. 143]

Ten ślad trwa do dziś, i nie chodzi tu tylko o literackie czy filmowe biografie Vidocqa (było ich mnóstwo), ale szczególny, mroczny klimat francuskich powieści i filmów, w których to właśnie policja jest „zbiorową postacią noir” (szczególnie spektakularny przykład to Léon [zawodowiec]).

Próbując tworzyć francuską analogię do dualności „detektyw – policjant” (moim zdaniem nie do końca to się udaje), Boltanski zwraca uwagę, że każdy pracownik administracji sam jest postacią dualną: z jednej strony unika deklaracji politycznych, skupia się całkowicie na wykonywaniu przypisanych mu zadań, jest zawodowcem, z drugiej – jest osobą prywatną, jakoś umieszczoną w siatce więzów społecznych, poglądów, sympatii i antypatii, etc.

Człowiek publiczny jest funkcjonariuszem w służbie państwa i za jego pośrednictwem państwo bierze udział w opowiadanych nam historiach. Mamy tu jednak do czynienia wyłącznie z państwem w jego przejawie administracyjnym, nigdy zaś z państwem jako abstrakcyjną zasadą władzy ani nawet z władzą publiczną, nie mówiąc o państwie prawa. [tamże, s. 156]

W szczególności dotyczy to policjanta, zwłaszcza Maigreta. Maigret wywodzi się z drobnomieszczaństwa, prowadzi (prywatnie) typowe dla tej klasy życie, jego zagadki (zbrodnie) mają charakter powszedni (kwestie własności i namiętności), nie dotyczą zagrożeń „bytu państwowego”; jego metody są jak najdalsze od genialnych dedukcji Holmesa czy intelektualnego wysiłku „szarych komórek” Poirota. Prowadzi wywiad środowiskowy (jak byśmy to nazwali dzisiaj), zna świetnie kręgi przestępcze, rutynowo ocenia każdą kobietę pod względem atrakcyjności seksualnej (katalog motywów: namiętność) itp. Simenon programowo unika polityki, za nim unika jej też Maigret. Prawo ma zasadniczo [pardon my French] w dupie; liczy się skuteczność.

Boltanski wgłębia się dalej w [tę] francuskość, ja na tym urwę.

porządek f.

Cóż można o nim powiedzieć? Jest, proszę wybaczyć, realistyczny. Na jego tle porządek a. jawi się jako konstrukcja literacka.

Do lektury książki Boltanskiego mocno zachęcam, zwłaszcza że powieść kryminalna (w wariantach a. i f.) zajmuje w jego rozważaniach zaledwie pół objętości, dalej są powieści szpiegowskie, teorie spiskowe i wiele innych atrakcji.

Jerzy Giedroyc do Parnickiego

3 września 1956
(...) Pan ciągle zapomina o jednej rzeczy: czytelnik polski czy polski inteligent nie jest inteligentem francuskim. Jest to czytelnik konserwatywny i dość prymitywny. Pan jest dziś jedynym pisarzem trudnym.

Teodor Parnicki do Giedroycia

10 września 1956
Jeśli chodzi o poruszony przez Pana problem, że jestem pisarzem trudnym („jedyn[ym] trudnym” wśród współczesnych polskich), to czy nie wierzy Pan w proces „wychowywania sobie” czytelnika... Nawet po ukazaniu się „Aecjusza” pisała w „Pionie” Wanda Kragen: „przedstawienie przez P. tych problemów (teologicznych z w. V po Chr.) jest za trudne dla naszych nadwiślańskich intelektów”, a gdy ukazały się „Sr[ebrne] orły”, wielu utyskiwało, że to książka o wiele trudniejsza od „Aec[jusza]”, a teraz utyskuje się, czemu „Koniec „Zg[ody] Narodów”” nie jest tak „przyjemny” do czytania, jak były „Sr[ebrne] orły”...

[za: Tajemnice „Słowa i ciała”. Szkice o powieści Teodora Parnickiego, pod red. Tomasza Markiewki i Krzysztofa Uniłowskiego, WUŚ 2008]

Bez usprawiedliwień dla pojawienia się powyższego wyimka z korespondencji, poza efemerycznymi kontekstami z wczoraj, od razu w rzecz wskakuję.

Giedroyc, do którego Parnicki zwraca się często po radę jako specjalisty od „intrygi rozpinanej między życiem polityczno‐literackim w Kraju a przygnębiająco rozpartykularyzowanym życiem literacko‐finansowym Emigracji” (że tak arbitralnie nazwę), jest w swojej diagnozie we właściwy mu sposób rzeczowy, ale zarazem mówi (może) nie to, co chce powiedzieć.

Czytelnik/inteligent polski jest postacią konserwatywną i prymitywną (dość). Jednak ze stwierdzenia, że jedyny Parnicki jest pisarzem (domyślnie: dla takiego czytelnika) trudnym, wynikać musi, że cała reszta pisarzów czytanych w Polsce – trudną nie jest, czyli cała ta reszta, ten ogół, dopasowuje swoje pisarstwo do konserwatywnego prymitywizmu czytelnika. Albo na skutek świadomej decyzji „samoograniczenia” (dziś nazwalibyśmy ją „rynkową” albo „pro‐perswazyjną”; kasa w iunctim z niekoniecznie dobrowolną misją), albo dlatego, że ta literatura „organicznie” wyrasta (nie przekraczając poziomu) z humusu „życia wydawniczo‐czytelniczego”.

Wartość takiej diagnozy wydaje się wątpliwa. Skądinąd Redaktora nie interesuje „średnia zakalca”, chyba że z powodów politycznych; jest łowcą rodzynek.

* * *

Oczywiście, Giedroyciowi idzie o powściągnięcie Parnickiego. Przez lata w tej korespondencji cmoka zachęcająco w sprawie Słowa i ciała – coraz bardziej jednak przestraszony ochotą Parnickiego do przeróbek i poszerzenia objętości i zakresu powieści, ostatecznie rezygnuje z wydania książki. Już wcześniej, rzeczowo:

19 lipca 1956
[...] Wcale nie uważam, by pisarz musiałby być łatwy, ale należy unikać przesady: książka nie może być hermetyczna.

Choćby pobieżne przejrzenie tomu artykułów Tajemnice... przynosi obraz ciężkich „zmagań z Parnickim”. Padają tam takie np. stwierdzenia:

Nie ma specjalistów od twórczości Parnickiego. Są specjaliści od konkretnych powieści.
[Ryszard Koziołek]

Pisarstwo Parnickiego to nużący bełkot. Jego książki wymagają od czytelnika maksymalnego natężenia uwagi, a jednocześnie nie dają nic w zamian.
[Alan Sasinowski; to oczywiście rodzaj charakterystyki recepcji Parnickiego, niemniej i sam autor przyznaje w konkluzji, że nagrodą z lektury jest b. skomplikowane wewnętrznie, znaczące Nic]

Chcecie Państwo czytać Parnickiego? Czytajcie, jestem za, sam najchętniej nie robiłbym niczego innego. Nie mówcie tylko, że nie pokazałem wam, co was czeka.
[Stefan Szymutko; a co pokazał? bezmiar roboty śledczej, wyzywającej czytelnika, na przykładzie zaledwie dwóch parozdaniowych fragmentów; podtytuł jego tekstu brzmi Pokaz bezradnej lektury „Słowa i ciała”; w którym „kłączowate przypisy skutecznie utrudniają lekturę nawet krótkiego zdania z powieści”, jak pisał Łukasz Żurek]

Proza Parnickiego jest otchłannym subkontynentem, a jego genii w istocie nie „unikają przesady”.

* * *

Co zwraca uwagę [wannabe albo też sorry, tl;dr] czytelnika? Powierzchniowa nieobecność narratora; wiele z powieści Parnickiego to proza epistolarna, zbiory listów (czy innych dokumentów; wg poglądu, że historia to „fantazja archeologa materialnych skrawków”).

Paranoja (kto kłamie? a właściwiej – kto nie kłamie? czy ktoś się nie podszywa?), kontestowana, ale zarazem potwierdzana wizja dziania się historii jako wypadkowej ruchów ludzkich aktorów (na wszelkich poziomach): „gabinety, z których”, tajne wiadomości i polecenia, piętrowe intrygi, zapowiedzi przyszłych oznajmień, które jednak nie padają, które jednak są zapowiadane, by dokonać celowego „przesunięcia”; wywiady, kontrwywiady i re‐kontra‐wywiady; kłąb mozolnie rozplątywanych „interesów cudzych”, poświadczanych mikroruchami i mikrogestami, ale czy zasadnie? Itd. Modelowym przykładem może być I u możnych dziwny, powieść epistolograficzna zagarniająca do wnętrza historii również literaturę.

Schemat od („naiwnego”) Plutarcha po (cynicznego) Le Carrego. Dziś (współcześnie) uważamy raczej, że jesteśmy zbiorowo (politycznie) we władaniu bezosobowych sił (hydraulika przepływu kapitałów, zbiory Big Data, systemowo narastająca deprawacja w ramach zdeprawowanego systemu). Ale po zejściu na poziom środowisk (obyczajowo) tłumaczenia wyłącznie „systemowe” odbieramy jako wykręt.

* * *

Tak się nawet zastawiam, czy aby Kamienne pszczoły, debiut Piotra Wojciechowskiego (1967), nie powstały z intencji lekkiej parodii Parnickiego; chuda książeczka w czterdziestu dwóch listach Dymitra Łazura, pełnych wielorakiego (i bezczelnego) zmyślenia. Ale już w kolejnej książce (1970), w Czaszce w czaszce, Wojciechowski gęstnieje i bardzo poważnieje; dał się wciągnąć.

* * *

Innym, obok Parnickiego, pisarzem spisku był jego (praktycznie) rówieśnik, Michał Choromański, poniekąd zapomniany autor swoich powojennych książek (pamięta się głównie przedwojenną Zazdrość i medycynę). Jego spiski, opowiadane często przez pierwszoosobowego narratora i często ujęte w literacko‐kulturową ramę referencyjną (np. Słowacki wysp tropikalnych (1969), gdzie – wbrew tytułowi, a może z nim w zgodzie – „jedzie” Conradem; jedna ze słabszych pozycji, ale za to z wątkiem ukraińskim czasów sanacji), mają znacznie mniejszy zakres, w Talesowskiej proporcji odpowiadający skromniejszej randze twórczej. Od pewnego momentu demiurgiczną, spiskujacą siłą (ale jakby zarażającą kolejne partie rzeczywistości) stał się w jego powieściach przedwojenny kontrwywiad wojskowy, „dwójkarze”. Dziejące się w Polsce książki Choromańskiego zyskały na detalu skandalizująco‐obyczajowym, opisywanym z charakterystycznym mrug‐mrug autora, walczącego o popularność wbrew PRL‐owskiej cenzurze (że tak to ujmę), jednak ciekawsza wydaje mi się skromna Prolegomena do wszelkich nauk hermetycznych (1958),

jego pierwsza powojenna powieść, po latach sądzę – jedna z lepszych. Dzieje się w emigracyjnym środowisku Anglików w hiszpańskojęzycznym kraju Ameryki Południowej; w Europie trwa wojna (druga światowa). Anglicy mają swój Konsulat, pismo, radio, szpiegów i powiązania; uważają, że są ważni, a ich oświadczenia i inne Czyny odbijają się echem w Europie.

Jakże się mylą.

* * *

Właściwie niniejsza blogonotka jest jedynie deklaracją ew. zainteresowania ew. wyłonieniem z korpusu powojennej prozy polskiej grona autorów, którym można by przypisać tę charakterystykę z tytułu. Wydaje się to potencjalnie interesujące.

Wbrew tonom ostatnio podszywającego dyskurs okołoliteracki (a przynajmniej jego część) „rozproszonego nastroju” antykademizmu, akademia ma niejedno ciekawego do powiedzenia. Sęk w tym, że robi to na swoich warunkach: w niskonakładowych „branżowych” publikacjach, w wymaganym formacie „kapłańskim” [por. filozofia a literatura], który objawia się np. w najeżeniu tekstów przypisologią, wreszcie – wąskotematyczną, z istoty rzeczy [studiów akademickich] „przyczynkarską” optyką: soildnie da się omówić tylko wąski wycinek (jakiejkolwiek) rzeczywistości. A kiedy zstąpi na łamy bardziej otwartych dla publiczności pism, nie rezygnuje [por. ponownie linkowaną blogonotę] ze swoich „konstytutywnych” atrybutów; rzadko są to zstąpienia wyraźnie nakierowane na powoływanie i umacnianie szerszej, wykraczającej poza wieżoidy^ z kości słoniowej, wspólnoty „wyobrażeń”.

Adekwatną ilustracją może być praca zbiorowa Języki literatury współczesnej (WUW 2022), pod redakcją naukową Jana Potkańskiego, Macieja LibichaAntoniego Zająca. Z omówienia oraz dostępnego od ręki spisu treści wyłania sie bardzo ciekawy projekt. Prace zgrupowane są w pięć działów: Socjologie, Słowniki, Wcielenia, Liturgie i Kreacje, w każdym po trzy teksty. Takie „stematyzowanie” (przez te 5 kategorii) literackiego pola rzeczywiście pobudza wyobraźnię, a poszczególne teksty być może okażą się – jak to sformułowano w samym tytule artykułu Hanny Gosk – każdorazowo „jednym dobrym przykładem szerszego zjawiska”.

Książkę otwiera sążnisty, około dwukrotnie dłuższy od przeciętnego w tomie artykułu, wstęp Jana Potkańskiego Pomieszanie języków (pod linkiem początkowy jego fragment). Bardzo ciekawy! – omawia się tu echa głośnej, antyreprywatyzacyjnej sprawy Jana Śpiewaka, jego procesu, skazania, ułaskawienia przez Dudę, ujęte właśnie w literacko‐językowe kategorie. Chaos mętnej medialnej wrzawy zostaje poprzegradzany kategoriami filozoficzno‐teorioliterackimi, z niemałym (jak dla mnie) pożytkiem poznawczym.

Również niektóre teksty (sądząc po autorach‐tytułach) rezonują z (moimi prywatnymi) zainteresowaniami dot. zjawisk w literaturze (w 14/15 – polskiej); inne mogą (kto wie) zaskoczyć. Słowem – pierwsza moja reakcja jest taka: kupić, czytać (ew. zżymać się po-lekturowo, nie przed).

* * *

Na marginesie tej książki uwaga ogólna.

Niektóre teksty z kategorii Wcielenia i Liturgie obiecują (oczywiście to tylko przypuszczenie) przeciwwagę dla rozpleniającej się ostatnio (tj. pod klerofaszystowskimi rządami) „krytyki” patrjotyczno‐religijno‐konserwatywnej, spod znaku „Toposu”, „Teologii Politycznej”, instytucjonalnie – np. UKSW. Środowiska te opanowały większość stojących na [grubej] kasie miejsc, np. „Nowy Napis” czy przejętą jakiś czas temu „Twórczość”. A że część tego strumienia dostępna jest darmowo, przy tym kamuflowana jest pozorną różnorodnością, szkody (potencjalne i faktyczne) kumulują się. Potrzebujemy (jak dżdżu) innych języków.

« older entries · newer entries »