filozofia a literatura

Czy filozofia się kumuluje?

Mam na myśli proces, który w najczystszej postaci da się zaobserwować w matematyce. Schemat aksjomaty + założenia + teza + rozumowanie [dowód] pracuje od Euklidesa. Teorie bogacieją o nowe twierdzenia. Powstają nowe działy, z nowymi słownikami pojęć; nie unieważniają poprzednich. Owszem, i matematyka przeżywa „przygody”, pewne pojęcia okazują się antynomiczne (więc nieużyteczne), optymizm konstruktywistyczny (formalny) rozbija się o rafę zasadniczej niemożności (Gödel), pojawiają się schizmy (np. intuicjonizm) podgryzające zręby metody, binarna logika może się np. z‐fuzzy-ować. Itp. Ale „po całości” gmaszysko matematyki ma charakter kumulatywny.

Na filozofię tymczasem można spojrzeć jako na mętną literaturę w stale rosnącym stopniu poświęconą hermeneutycznie sobie samej, uprawianą na sposób „archeologiczny”.

Przychodzi kolejny gość, ma w tornistrze zaczątek nowego słownika („przygodnego”: Rorty), robionego wokół paru (nowych, tak się zdaje) metafor, pojęć nie wprowadzonych „porządnie”, lecz jedynie wzajemnie się podtrzymujących („koherencyjnie”, tak się zakłada, bo inaczej ogólny klops; por. reakcje na rozmaite french teories), pisze traktat(y), po czym albo ulega zapomnieniu (czy wręcz ginie w Szufladzie Dziejów, jak ten Lemowski geniusz trzeciego rodzaju, co go ludzkość nie jest w stanie nawet dostrzec), albo też pojawia się sfora komentatorów/interpretatorów, którzy mrówczo dochodzą do tego, co właściwie gość miał (mógł mieć) na myśli; głównym ich gestem jest osadzanie świeżego słownika / układu tez w tradycji; a więc gość N mówi z grubsza to samo, co X, tylko inaczej, lub też przeciwi się temu, co głosił Y, czy wreszcie „twórczo rozwija i precyzuje” to, co ongiś (niezbyt jasno) przedstawiał Z.

Ledwo pojawi sie nowe, a już trzeba jego węzły oczyszczać miotełką archeologa z piasku niejasnej mowy i rekonstruować szeregi z poprzednimi zabytkami pism. Nowy gość nie istnieje odrębnie, lecz tylko wraz ze swym XYZ‐ogonem, a przecież każdy z X, Y, Z ma własne ogony, bez których ani rusz. I tak to (hermeneutycznie) puchnie; filozofia jest przede wszystkim historią filozofii, i może tylko w takim sensie jest kumulatywna.

* * *

A więc przychodzi (nieco z boku) Dawid Kujawa ze swoimi Pocałunkami ludu; oznajmia: Deleuze, stawia wykrzyknik: Guattari!, wskazuje niezbędną skamielinę: Spinoza. Mija czasu mało‐wiele, wchodzi Jan Potkański. Tak zaczyna:

Dyskurs filozofa należałoby zrekonstruować tak, jak to akademicka filozofia ma w zwyczaju (większość publikacji z dyscypliny „filozofia” to właśnie takie rekonstrukcje).

Skaczę:

Pisma samodzielne Guattariego czytałem, spłynęły jednak po mnie bez efektu i niewiele z nich pamiętam; sam ten przejęty od kolegi radykalizm Deleuze’a postrzegam raczej jako kryzys wieku średniego. Z pozoru gorzej, że w moim dyskursywnym rozwoju ostatnie słowo miał, jak się rzekło, Hegel, a pop‐Deleuze to wszak antyheglista.

Niemniej przeto (idę dalej):

Nie bez poważnych – jak sądzę – argumentów zakwestionowałem jednak tę interpretację, serio traktując genealogię Logiki sensu Deleuze’a jako wywodzącą się z badań Jeana Hyppolite’a nad Nauką logiki [Hegla] (w których termin „logika sensu” po raz pierwszy się pojawia) i sugerując neoheglizm ostatniego dużego dzieła Deleuze’a – Co to jest filozofia?

Mamy więc trzon ogona.

* * *

Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie kieruje mną „brak szacunku do” czy lekceważenie (hermeneutycznej) pracy filozofów. Przeciwnie, rozmiar i wewnętrzne skomplikowanie tej kulturowej szarady („z samymi niewiadomymi”^) oszałamiają.

W matematyce (a właściwie w matematycznej edukacji) jednym z najistotniejszych kroków jest po(d)jęcie „intuicji”. Terminy matematyczne porządnie zdefiniowane. Jednak adeptom zaleca się wyrobienie „intuicji” (wiązanej z danym terminem); skonstruowanie sobie operacyjnie sprawnego wycinka kłąbu, przejścia od głęboko rozdrzewionej siatki kolejnych definiendumdefiniens do „wyobrażenia”. „Granica” to „dowolnie powiększalny wyścig Achillesa z żółwiem”, „topologiczna przestrzeń” jest „spójna”, gdy nie jest „niespójna” (rozkładalna na „niepuste podzbiory”). Itd. Matematyka oferuje realną możliwość themersonowskich podstawień.

Niestety, w filozofii (czy dowolnej innej złożonej praktyce hermeneutycznej) zdaje się przeważać postawa „kapłańska”. Zamiast pracować na rzecz upowszechniania intuicji, budować rosnącą wspólnotę wokół „wyobrażeń”, kapłan robi przypisy do tego czy innego fragmentu Pisma (to metafora nawarstwionego piśmiennictwa wszelkich ogonów danej domeny). Owszem, przerysowuję; bywa tak i owak, w różnych proporcjach.

Niemniej, zajęcie pozycji kapłana buduje prestiż („doktrynalny”) i stanowi świadectwo wtajemniczenia; plebs (mam tu na myśli kategorię zdolnego amatora wiedzionego ożywczą ciekawością) albo niech bierze pojęcia na [liczman]-słowo, albo niech idzie budować własne gzegezy, wzdłuż nieskończonego szlaku przypisów. Nie raz ma się (złośliwą) ochotę, by zapytać wprost „kapłana”: skoro tak dobrze, jak sugerujesz, znasz ów splot terminów‐zagadnień, wyjaśnij, proszę, własnemi słowy, zwięźle, o co w tym chodzi. Wiemy jednak z rozpowszechnionej maksymy, że tylko najwięksi potrafią przekuć własne rozumienie w syntetyczny, klarowny obraz na rzecz innych. Reszta gryzie pióra. (Lecz poza tym – kapłan jest biurokratą, furtianem; sprawdza papiery, chowa klucze; ironicznie życzy plebsowi: „powodzenia!”.)

* * *

Czytałem (długi) tekst Jana Potkańskiego kilka razy. Jego warstwę pojęciową stanowi rekonstrukcja D‑G/Kujawy w terminach Hegla z pewną liczbą „skoków w bok”, a jako że

Pocałunki ludu to bardziej chyba książka filozoficzna niż krytycznoliteracka w tradycyjnym sensie

...sporo miejsca poświęca autor „kwestiom wewnątrzcechowym”. Czy poza nie wychodzi? Pytam, bo interesuje mnie literatura. Być może – tak. Wynotuję, ostro odciachując cechowy kontekst, parę fragmentow:

literacki rozwój podmiotu [...] następuje w serii powtórzeń schematu relacji, który jest w tych powtórzeniach modyfikowany i ujmowany coraz bardziej refleksyjnie: całość ma kształt rozwijającej się na zewnątrz spirali jako wypadkowej okręgu powtórzeń i rosnącego dystansu. Ten rosnący dystans [...] to skutek kolejnych rozczarowań przedmiotami w serii miłosnych powtórzeń; obiekty z czasem okazują się nie tak wspaniałe, jak w pierwszym impulsie zakochania, przeniesienie (w sensie freudowskim) z pozytywnego najpierw przechodzi w negatywne, potem w przepracowaniu wygasa. Uwolnione z obsady obiektu libido wraca do podmiotu. Jeśli pociągnie za sobą widmo nie całkiem pożegnanego obiektu, grozi to melancholią, jeśli jednak skutecznie oderwie się od niego – wzmocni sam podmiot.

Albo:

[w dojrzałym luteranizmie] Duch Święty realizuje się jako głos rozbrzmiewający we wspólnocie gminy. Z pozoru niedaleko stąd do komunitaryzmu Kujawy. Ten jednak nie pisze w Pocałunkach nic o głosie. To znaczące – „głos” w krytyce poezji to popularna figura, pojawia się tedy u Kujawy w tytułach cudzych prac [...], ale nie we własnej maszynerii pojęciowej krytyka [...].

Jak rozumieć tę elipsę fonocentryzmu? [...] Pierwsza połowa wyjaśnienia jest prosta: siła poetyckiego głosu to element mitologii poprzedzającej epokę, do której Kujawa się odnosi. Archetypicznie silny głos miał w naszych czasach Czesław Miłosz, którego Kujawa wspomina ledwie dwukrotnie – w obu przypadkach jako tło dla postaci młodszych, a nie samodzielny przedmiot analizy. Przeciwko fonocentryzmowi w stylu noblisty kierowały się poezja i krytyka, z którymi Kujawa polemizuje – ale przecież nie po to, żeby model miłoszowski przywrócić, wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej się od niego oddalić, zerwać ostatnie więzy niekojarzone już z samym Miłoszem. Gest odrzucenia modernistycznego fonocentryzmu był dość powszechny, nie u wszystkich jednak dał tak trwały efekt jak u Kujawy. Niekiedy po lacanowsku to, co wykluczone z symbolicznego, powraca w realnym – jako rzekoma nowość. Na przykład u Pawła Kaczmarskiego i Łukasza Żurka głos poetyckiego autorytetu powrócił pod postacią intencji autora, której interpretator ma pozostawać wierny. Nie dziwi więc, że Kujawa ostro z tym neofonocentryzmem intencjonalizmu polemizuje, jak w dyskusji na łamach „Małego Formatu”.

„Druga połowa wyjaśnienia” już prosta nie jest. Dalej czytamy (pominę treść rozbudowanego pytania, niech przemówi „goła” odpowiedź):

Rodzaje możliwych odpowiedzi już poznaliśmy: gwarantować może fonocentrycznie głos autorytetu (na przykład poety w typie Czesława Miłosza) albo panoptykalnie kontrolująca wspólnota badawcza (różne gatunki recenzentów). W sposób charakterystyczny dla języków indoeuropejskich taki sens „jest” jako łącznika przechodzi w sens egzystencjalny – komu recenzenci nie uznają publikacji i dorobku, a koledzy nie zauważają poprzez cytowania, umiera dla systemu nauki; podobnie we wspólnocie wsłuchanej w autorytety nie istnieje ten, czyj głos jest za mało donośny (na przykład z racji płci, gdy jest to wspólnota patriarchalna).

W kontekście praktycznym siła głosu lub spojrzenia nabiera charakteru rozkazu albo presji, a zasłuchanie odbiorcy przechodzi w posłuszeństwo (w przypadku ludowego żądania oralnego – w troskę).

Pierwszy cytat dotyczy dzieł Prousto‐podobnych; konstatacja niechby trafna, ale nie jakoś bardzo głęboka. Drugi [bloczek cytatów] rzuca pewne światło na współcześnie toczoną małą polemikę (przymiotnika „mała” używam tu w takim samym sensie, jak w wyrażeniu mała śmierć). Dla mnie (prywatnie) to może najcenniejsze znalezisko w tekście Jana Potkańskiego.

Który to tekst ma ponad 50 tysięcy znaków; moja tutaj pretekstowa wycieczka to znaków 10 tysięcy (wliczając cytaty), zapewne tylko mini‐świadectwo niewłaściwej lektury.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *