gęzyk

Jak wiadomo (albo i nie wiadomo), w języku polskim jest pięć standardowych rodzajów (rozróżnianych według biernika, ponadstandardowo dalszych kilka, aż do dziewięciu w sumie, szczegóły np. w wikipedii pod „biernik”):

  • męskoosobowy [widzę tego ucznia, tych uczniów]
  • męski żywotny nieosobowy (męskozwierzęcy/męskożywotny) [widzę tego psa, te psy]
  • męski nieżywotny (męskorzeczowy) [widzę ten kapelusz, te kapelusze]
  • żeński [widzę uczennicę/książkę, te uczennice/książki]
  • nijaki [widzę to dziecko/krzesło, te dzieci/krzesła]

Z komentarzy do tego stanu rzeczy doczytujemy, że liczbą pojedynczą rządzi żywotność, a liczbą mnogą osobowość (czyli „bycie osobą”).

Mamy więc pojedyncze męskie żywotne (osobowe i nie – tak samo: tego ucznia i tego psa), oddzielnie: męskie nieżywotne, żeńskie i nijakie.

W mnogiej podział radykalnie się upraszcza: męskosoobowe (widzę tych uczniów) i niemęskoosobowe (łącznie: te psy/kapelusze/uczennice/ksiażki/dzieci/krzesła).

Jeśli wskoczymy na grubo ciosanego Sapira‐Whorfa, zobaczymy ogólny zarys takiego oto obrazu łowiecko‐hodowlanego (wspólnego, powiada się, dla języków słowiańskich): świat jest męskocentryczny (męskie osoby kontra cała reszta), w rozróżnienia wchodzi się dopiero na poziomie jednostek, a i to według porządku: mężczyzna – zwierzę – (kobieta – dziecko – przedmiot).

Niesamowicie zakrzepły relikt.

Ciekawy jest ruch uniwersalizujący. Jeśli pojedynczej kobiecie czy dziecku przysługuje (językowy) status osoby, to w liczbie mnogiej – już nie. Męskie formy l.poj. w językach oficjalnym, urzędowym, prawnym (i potocznym tradycjonalnym) oznaczają (czy: mają oznaczać) uniwersalne role człowieka‐w‐ogóle, a więc właściciel zawiera w sobie właścicielkę, rzecznikrzeczniczkę itd.

Polski językowy porządek normatywny jest tu szalenie restrykcyjny (ogólnie: cierpi, niestety, na nadrzędność bezwariantywności): np. zbiór dowolnej liczby kobiet jest żeński, ale wystarczy jeden element męski, by cały zbiór, liczny nawet w tysiącach, stał się męskoosobowy...

relacje

...co widać, gdy dodamy do dotychczasowego układu statycznego (rzeczowników) dynamikę: czasowniki, więc relacje i sposoby ich wypowiadania. A zatem facet komentujący mecz (powiedzmy) siatkówki kobiet powie: „świetnie zagrały!”, ale na koniec podsumuje: „aaaa! wygraliśmy!”, jak ta żaba, co nogę podstawia.

W tym ustępie świadomie wykorzystuję dwuznaczność terminu „relacje”. Z jednej strony to związki ustanawiane przez akcje (czasownik/imiesłów: coś/ktoś robi coś z czymś/kimś, podmioty/przedmioty pewnej akcji zostają tym samym powiązane pewną relacją), z drugiej – to wypowiedzi o tych akcjach czy związkach, sposoby opowiadania o nich (ich relacjonowania).

Relacjonowanie w języku polskim poddane jest (dla bezpieczeństwa dodam: między innymi) dwojakiej przemocy. Po pierwsze, w wypowiedziach dot. zbiorowości, przymus językowego uzwględnienia elementu męskiego (nawet jeśli jest najnikczemniejszy na świecie); por. powyżej przykład z komentatorem sportowym. Po drugie, w wypowiedziach dot. podmiotu mówiącego, przymus „samoidentyfikacji przez płeć [językową]”.

Opisowo powie się „dziecko śpiewało”. Dziecku jednak nie wolno powiedzieć „śpiewałom”. Relacjonowanie w pierwszej osobie jest od najmłodszych lat poddane obowiązkowi binarnej samoidentyfikacji. I jest to pierwszy krok (nadal kłusujemy na grzbiecie Sapira‐Whorfa), w którym pojawia się gender, czyli „płeć kulturowa, społeczna”.

gęzyk

I stąd ten termin: gęzyk, język (boleśnie) uwikłany w gender (i odwrotnie). Nie ma co się tu bawić w szczegółowe uzasadnienia (poza ogólnym: świat b. się zmienił od praczasów łowiecko‐hodowlanych).

Język pchamy uzusem, a uzus można (i trzeba) popychać czynną refleksją nad gęzykiem.

Dlatego bezwarunkowo należy poprzeć wszelkie starania o wprowadzanie feminatywów, gdzie się da. Gdzie same użytkowniczki języka tego się domagają. Żeby rozruszać ten zakrzepły relikt, żeby „męskie” przestało z automatu oznaczać „uniwersalne”.

utopie

I taki jest (że tak powiem po leninowsku) wymóg etapu. Są języki, które uwolniły się od wspomnianych wyżej przymusów, przynajmniej w jakimś stopniu. Obok nijakiego neutrum pojawia się utrum (rodzaj wspólny). W tytulaturze zamiast rozróżnienia „miss/mrs” pojawia się „ms”. Szwedzi przeszli niemal z dnia na dzień „na ty”. Zmiany są możliwe.

Tę blogonotę o gęzyku zakończę zatem przypomnieniem paru projektów, hm, utopijnych.

W cyklu świetnych powieści Ann Leckie, w polskim przekładzie (niestety, urwanym na 2/3) zastosowano rodzaj żeńskoosobowy: wszystkie występujące tam osoby (ludzkie i nieludzkie) relacjonowane są w rodzaju żeńskim. Tylko z tego powodu (a nie jest to powód jedyny) lektura tych powieści jest niesamowicie stymulująca (do refleksji).

Znane od dawna językowe urządzenie Jacka Dukaja (Perfekcyjna niedoskonałość), rodzaju postludzkiego, wprowadza deklinację z wykorzystaniem cząstki ‑u (jak w: „widziałum”, „widziałuś”, „widziałuśmy”).

Wreszcie narracja mniej odnosząca się do samego języka: Lewa ręka ciemności Ursuli Le Guin. Płeć (nazwijmy: seksualna) pojawia się u Getheńczyków tylko w szczególnych okolicznościach (kemmer). Ten rodzaj eksperymentu myślowego jest faktycznie opisem realistycznym. Kontekst seksualny (a nawet: rozrodczy) to zmniejszający się ułamek świata współczesnych, wielorakich ról społecznych, w których binaryzacja płciowa jest kompletnie irrelewantna.

Przenosząc to na grunt gęzyka: może najbardziej odpowiadałby mi [językowy] świat, w którym męskie/żeńskie występowałoby łaciato, losowo, norma językowa wzruszałaby jedynie ramionami („mówcie jak chcecie, precz z konsekwencją, sio ze sztywnością”). W nie tak znów (w wymiarze codzienności) częstych momentach, kiedy rozróżnienie bywałoby istotne, podmiot mówiący (i słyszący) musiałaby natężyć uwagę.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *