baśń o wężowym sercu (z aneksem)

Daję okładkę, bo b. ładna ilustracja.

Tym razem, natomiast, powstrzymam sie od interpretacji itp., czasem można pozwolić sobie na czystą konsumencką satysfakcję. O czym i jak ta opowieść jest – poczytajcie gdzie indziej (ale zważajcie na źródła).

Mnie ta książka po prostu się podoba, lubię takie pisanie. Odważne (jakoś mi się przyczepiła ta kategoria i nie odpuszcza), pełne nieskrępowanej wyobraźni, a jednocześnie mocno trzymające cugle. Pasują mi też pułapki‐testy, których autor trochę porozrzucał w tekście (np. becherovka kupowana w aptece Łukasiewicza), ale może to figle mojej własnej antykontrwyobraźni.

Ciekawie jest też pomyśleć (nie spotkałem się jeszcze nigdzie z takim przywołaniem), że to „wtóre słowo o Jakóbie Szeli” jest w jakimś swoim wymiarze Księgami Jakóbowymi, i polemicznymi, i afirmatywnymi. Komu ten pomysł wyda się dziki, niech poczyta obu spisy treści.

Autor w podziękowaniach wyraża wdzięczność redaktorowi (którego np. łagodne zmagania z materią Poniewczasie Wita Szostaka należy docenić), tu jednak mam pretensję, bo mógł bardziej autora za gardło (jego pieśni^), trzecią część bowiem-ów winien był z uporem wykarczować (nie wyszło), i w iluś miejscach bardziej – z wolą czy wbrew autorskiej woli – ciąć, żeby to, co zostaje, było jak korzeń grabu, nie do ruszenia.

Tak, lubię takie pisanie. Ale nie dlatego, że mam niuejdżowego hopla (nie mówiąc o ojkofobii & antychrześcijańskim polakożerstwie, bez dwóch zdań objawiających się w „mitologizacji rzeczywistości” i takich tam), a dlatego, że cenię bardzo swobodę wyobraźni i wolność języka.

aneks

Niech mi autor wybaczy, że wrzucę w aneksie fragment prozy autora (z którym Rak ma wg mnie pewne wewnętrzne pokrewieństwo; jest ich zresztą więcej, na szczęście), o którym jakoś niedawno się zgadało i przypomniało. Dmitrij Bykow, z powieści ŻD [przeł. Ewa Rojewska‐Olejarczuk]:

Nikt oczywiście nie rozumiał, o czym mowa i o co chodzi – wyglądało na to, że Wołochow po prostu za dużo wypił. Czyjaś silna ręka ujęła go za ramię i popchnęła do wyjścia.

– Już idę, idę – powiedział Wołochow. – Nie potrzeba mnie... popędzać. A wy tu zostaniecie świętować przyszłe zwycięstwo. Tylko nie gadajcie... o arystokracji, tak? Ty też niby jesteś arystokrata? – zwrócił się do niewysokiego, łysego swego równolatka, który delikatnie, ale stanowczo popychał go do wyjścia.

– Arystokrata, arystokrata – mruknął ten. – Chodźmy, pogadamy.

– Dobra, pogadamy – zgodził się Wołochow.

Triada była w komplecie. Wołochow wprawdzie się zataczał, ale był pewien swojej siły. Narzucił płaszcz i razem z łysym wyszedł na klatkę schodową.

– Będziemy się bić? – zapytał wyzywająco.

– Dlaczego zaraz bić – odrzekł polubownie łysy. – Ajno gusto, wajno chrusto. Obołokat’ kartoszno, rastołokat’ opłoszno. Da burno dostat’, ali norno pleskat’?

– Nie rozumiem – powiedział tępo Wołochow. – Chyba za dużo wypiłem... prawda?

– Dobra, zapytam prościej – jeszcze spokojniej ciągnął łysy. – Tu koszak dropiaty, tam leszak kosmaty, z prawa stuka, z lewa mruka, co pomież?

– Sokołek – odrzekł bez wahania Wołochow. Sam nie wiedział, skąd zna tę zagadkę – czy wyczytał ją w dzieciństwie w jakimś zbiorku folklorystycznym, czy słyszał ją od starej niańki, pochodzącej z Tambowa, ale w tych idiotycznych słowach było coś nieznośnie bliskiego. Kompletny bezsens, ale właśnie dlatego i zabawny, i miły. Tylko w bardzo silnym upojeniu alkoholowym można było przeniknąć do tak głębokich warstw własnej pamięci. Wołochow natychmiast przypomniał sobie drewniane grzybki, choinki i matrioszki, którymi się bawił jako trzylatek – matrioszki szukały grzybków pod choinkami. W zagadce o koszaku i leśnym była mowa o zaczarowanym lesie koło daczy – tam pewnie mieszkał leśny, a usługiwał mu dropiaty koszak, zwierzę w rodzaju rysia. Wołochow chyba nawet raz go widział.

– Przynajmniej to pamiętasz – rzekł z zadowoleniem łysy.

– A ty skąd wiesz?

– A co, miałbym nie znać swojego języka? Widziałeś kiedyś sokołek?

– Nie ma czegoś takiego – powiedział pouczająco Wołochow. – To zwykłe ple‐ple.

– Nie ma czegoś takiego jak ple‐ple – takim samym pouczającym tonem odparł łysy, uśmiechając się szeroko. – Sokołek to wiesz, co? Tu koszak, tu leszak, tu stuka, tu mruka, a wszystko razem się buja. Nigdy tego nie widziałeś? W górę – w dół, trzy – cztery.

– Rodzaj huśtawki? – spytał niedowierzająco Wołochow.

– Tak, tylko lepsza. Pewnie nieraz ją robiłeś w dzieciństwie.

– Nigdy.

– Znaczy, wszystko przed tobą. A na przykład to: szczuro na półkę, sznuro na gółkę, buro w pomyje – kto kryje?

– Szmak – powiedział radośnie Wołochow. – Mieliśmy na podwórku taką wyliczankę.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *