stramer

Zamysł Mikołaja Łozińskiego [Stramer, WL 2019] jest jasny: dać panoramę społeczną, wyposażyć w konkret życia coś, co w polskim dyskursie (w tej części coraz bardziej dominującym) jest kwitowane przegłupim, ideologicznie ogrywanym liczmanem żydokomuny.

Nie wiem, jakie mogłyby być kryteria sukcesu tak odczytywanego zamysłu. Do zaczadzonych nie dotrze; uparli się bić rekordy świata w braku wyobraźni, empatii, rozumienia procesów historycznych. Innym, zwłaszcza co młodszym czytelnikom, może pomóc w odlepieniu się od tego liczmańskiego glutośluzu właśnie przez podaż konkretu, przywołanie różnych krążących po domach, ulicach, miejscach pracy – „znaków, idei” epoki. Ale też przez (sprytne, dyskretne) wmontowywanie w swoją panoramę społeczną postaci i zjawisk historii powszechnej; tak się niemal niepostrzeżenie pojawiają osoby Wittgensteina, Kokoschki, Wasilewskiej, Boya‐Żeleńskiego – i zdarzenia relacjonowane inaczej niż w podręcznikach: z perspektywy świadka‐uczestnika. Historia Polaków–Żydów jest naszą wspólną historią; książka Łozińskiego dokłada cegiełkę do takiego pojmowania spraw.

Porzućmy ten wymiar i zajmijmy się sprawami literackimi. Język Łozińskiego jest prosty, pozornie neutralny, sprawozdawczy. „Przyzerowy”, gdy idzie o tę nadwyżkę (inwencji, gęstości, innowacji), której (rzekomy) brak wytykało się i nadal wytyka np. Oldze Tokarczuk. Łoziński pisze jakby dawał literacki wyraz scenopisowi para‐dokumentu; montaż filmowy, scenki krótkie, zwięźle charakteryzujące postaci i wydarzenia, bez opisowego drążenia motywacji czy „życia wewnętrznego” bohaterów. Czytałem przynajmniej jedną z wcześniejszych książek Łozińskiego i wiem, że to nie cecha osobnicza pisarza, ten/taki język, ale świadomie podjęta konwencja. (Może w ten sposób dotrze do cierpiącego na postępujacy deficyt uwagi współczesnego czytelnika?)

Ale w jednym nie odpuszcza. A właściwie w dwóch kwestiach. Po pierwsze, w drobiazgowym rysowaniu realiów. Po drugie, w imponującym (to owoc wieloletniej, wyczerpujacej kwerendy po źródłach i osobach) przywołaniu językowych szczegółów epoki. Przytacza dziesiątki piosenek, porzekadeł, frazeologizmów; niektóre z nich sam pamiętam, z czasów, gdy jeszcze były w powszechniejszym użyciu.

I ten upór autora przynosi owoce. Jest w tym, co robi, mniej więcej 13,5 raza bardziej wiarygodny od Twardocha z jego wannabe‐hollywoodzkim Królem (któremu, że złośliwie zauważę na marginesie, nikt nie może odmówić nadwyżki gęstości, literacko‐konstrukcyjnych chwytów, kaszalotów etc.; tylko – co z tego).

Na zakończenie tej blogonoty‐na‐gorąco, fragment ze Stramera, dla ilustracji niektórych (powyżej) spostrzeżeń:

Onieśmielona Welka w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie dorosłych i wpatrywała w zapiętą pod szyję sukienkę Ireny z granatowego szewiotu, z kołnierzykiem w szkocką kratę. Jedli szarlotkę, którą przyszła synowa (jak wtedy o niej myśleli) niepotrzebnie przywiozła z Krakowa, bo przecież Rywka upiekła na jej przyjazd sernik.

– I to dużo smaczniejszy – przyznała Irena.

Wszystko jej się u nich podobało i wszystko chciała sfotografować. Ulicę, podwórko, mieszkanie. Nawet ich. Wypytywała, jakim Salek był dzieckiem, jakim chłopcem, jakim synem. Gdzie spał, gdzie się bawił, gdzie odrabiał lekcje. Kiedy zrozumiała, że wszystko to odbywało się w jednym i tym samym pokoju, była pod wrażeniem.

– Ja miałam wszystko na wyciągnięcie ręki – powiedziała (Rywka patrzyła na jej piękne, smukłe palce i pierścionek zaręczynowy). – Urodziłam się w domu, gdzie na półkach czekały już na mnie setki książek. Wystarczyło po nie sięgnąć.

Nathan pokręcił głową, ale Irena na szczęście nie wiedziała, co miał na myśli.

– A Salek do wszystkiego doszedł sam – dodała.

Nathan, niespodziewanie dumny z syna, pokiwał głową. Jakby to była też jego zasługa.

Rywka nie pamiętała dokładnie, kiedy Salek zaczął tyle czytać. Pewnie Rudek przyniósł jakąś książkę z biblioteki albo zaprowadził tam brata. O chederze nie wspominała. Po co? Skoro od razu widać, że rodzina Ireny od dawna nie chodzi do synagogi. Salek przynosił coraz więcej książek. Rywka przypomniała sobie, że na początku wypożyczał tylko książki autorów na A. Potem tych na B i C. To już absolutnie zachwyciło Irenę.

– Nie miał mu kto doradzić, więc... – powiedziała lekko zakłopotana Rywka.

– ...zdał się na alfabet! – roześmiała się Irena.

Raz powiedział matce, że w bibliotece czuje się jak w sklepie z cukierkami, gdzie wszystko na półkach jest za darmo.

Rywka patrzyła na Irenę, na jej długie rzęsy i świecące oczy. Świetnie rozumiała, co ta dziewczyna czuje do Salka i co Salek musi czuć do niej.

Ma więcej szczęścia niż Rudek – pomyślała wtedy.

Ale jak mówił jej ojciec, a dziadek Salka, nigdy nie wiadomo, w co trafi piorun.

Dlaczego akurat w nich? Kto to wie?

Irena tamtej niedzieli zostawiła Rywkę, Nathana i Welkę w świetnych nastrojach.

– Mimo tylu książek wyrosła na taką porządną dziewczynę. I ładną. I nie nosi nawet okularów – powiedział Nathan, kiedy machali jej na dworcu na pożegnanie. – Warto było chłopaka wysłać na studia.

Salek nie zdążył się z Ireną pożegnać. Wypuścili go z więzienia dopiero tydzień po jej pogrzebie.

– Pojadę do Hiszpanii – powiedział teraz.

– Tylko ciebie tam brakuje... – rzucił Nathan.

Nawet Rywka się uśmiechnęła, kiedy wyobraziła sobie syna w mundurze i z bronią. Przecież wiadomo, że najbardziej z braci nie lubi i unika przemocy.

Ale potem przeszło jej przez myśl, że Salkowi chodzi o Irenę, że specjalnie chce dać się zabić w tej Hiszpanii.

Jak już powiedziałem: prawie film. Dla porównania zestawmy tę prozę z klasyczną narracją, z powieścią par excellence literacką, epicką. Dąbrowska:

[...] rozległo się pukanie Tadzia Drzewskiego. Tomyski usłyszał jednocześnie, że panna Cechna biegnie otwierać drzwi i że pani Ludmiła go przywołuje.

– Połóż Tadeusza prędko spać i nie mów z nim o polityce – rzekła prawie rozkazująco, gdy stanął u jej pościeli.

– Dlaczego? – zdziwił się.

– Nie jesteś mocny w dyskusji, a potem gryziesz się, że mówiłeś nie to, co chciałeś.

– To prawda. No, dobrze. Nie będę – zgodził się Józef potulnie.

Tadeusz Drzewski był to młody człowiek, poeta, którego prawdziwe nazwisko brzmiało Baum. Ale miał świetną autentyczną kennkartę, uzyskaną za staraniem Joasi Tomyskiej w najbardziej przez „naszych” ludzi obsadzonym biurze kennkart na placu Trzech Krzyży. Drzewski w czasach studenckich przyszedł był kiedyś do Tomyskich ze swymi pierwszymi wierszami. Mimo różnicy wieku wywiązała się z tej wizyty dosyć płodna intelektualna przyjaźń, która nie ochłodła, gdy Tadzio z praktykującego katolika przeobraził się w komunistę. I nie bez wpływu Tomyskiego – jak sam twierdził, dziwiąc się, że jego starszy przyjaciel nie wyciąga tej samej konsekwencji z doświadczeń życia i myśli.

Tomyski zauważył był, że Tadzio, nazywający go kiedyś swoim mistrzem na drodze do świeckiego i socjalistycznego zbawienia, sam zaczął przybierać wobec niego rolę jeśli nie mistrza, to przynajmniej nauczyciela nowej wiedzy. Pewno trzeba będzie odbyć z nim wielką męczącą rozmowę; może nawet pragnie się tej rozmowy bez względu na jej wynik. [...]

[...]

Weszli do jadalni, Tomyski zajrzał do kuchni.

– Panno Cechno, co pani ma dla gościa?

– Już smażę boczek, jajka i kartofle. Jak tylko ten pan przyszedł... – dobiegł ich ochoczy głos przy wtórze skwierczenia tłuszczu.

– Tadek, może napijesz się wódki?

– Daj, bo zmarzłem. Tak się złożyło, że musiałem być wiele godzin na zimnie. Słuchaj, czy nie zrobiłem wam kłopotu? Nie wiedziałem, że macie kogoś obcego w domu. Czy to pewny człowiek ta panna?

[...]

Nazajutrz, już po wyjściu Drzewskiego, panna Cechna zainteresowała się:

– Ten pan to Żyd? Widać po nim. Ale ja nic nie mówię. Owszem, owszem, sama Żydów ratowałam. Tylko, czy to pewny człowiek? Pan z nim tak długo rozmawiał?

– On mnie właśnie tak samo zapytał o pannę Cechnę – roześmiał się Tomyski.

– A niech go dunder świśnie – rozgniewała się. – Cholera, słowo honoru. Ja miałabym być niepewna!

[Maria Dąbrowska, Przygody człowieka myślącego, Czytelnik 1972, s. 515, 518; fragment dot. przełomu 1943/44]

To nie tylko zupełnie inna optyka. To także zupełnie inne pisanie.

  1. T.’s avatar

    Tak się właśnie zastanawiałem, czy Pan napisze, gdy zobaczyłem Stramera w księgarni. I proszę, przeczułem. A książka Książka zostawiła mi przyjemne wspomnienie, fajnie, że jest coś nowego i że nie na akord, jak to zwykle na naszym rynku. Tylko jedno ale, to chyba do sztuki blurba – jeden z najważniejszych współczesnych pisarzy (sic!)

  2. nameste’s avatar

    O Stramerze jednak dość przypadkiem napisane: podrzuciła mi książkę pewna DobraDusza, no i...

    A przy okazji wyszedł bonus: jak ta Dąbrowska jednak umiała pisać.

  3. nameste’s avatar

    Łoziński pisze jakby dawał literacki wyraz scenopisowi para‐dokumentu; montaż filmowy, scenki krótkie, zwięźle charakteryzujące postaci i wydarzenia, bez opisowego drążenia

    Albo (z powodu nieużywania gatunku na co dzień) sięgam po niewłaściwą ramę odniesienia. Nie film, a komiks. Kadr per akapit, krótkie kwestie. A ten „przeskakujący z głowy do głowy narrator” [R.W.] – materiał na dymki wyrastąjące (właśnie) wprost z głów.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *