książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

Angielskość jest wielowymiarowym konstruktem, powoływanym w głowie uczestnika/konsumenta kultury, zwłaszcza czytelnika i/lub ogladacza seriali/filmów. Typów i odcieni angielskości jest wiele. Zapewne dotyczy to także native’ów, samych Anglików – nie jest tak, że wysysają z mlekiem matki / z instytucji edukacyjnych / z powietrza, krajobrazu, architektury, Cities i slumsów / z miejsc rozrywki (kluby oldboyów, rauty, puby, stadiony) / itd., że (sumując) doznają „angielskości” na sposób jednolity, zwłaszcza że, jak wiemy, to nadal społeczeństwo cholernie klasowe. A także silnie zregionalizowane; prof. Higgins, fonetyk z Pigmaliona G.B. Shawa rozróżniał po akcencie miejsce pochodzenia/bytowania danej osoby z dokładnością do 400 metrów.

Na to nakładają się jeszcze dwa biasy: imperialny i językowy. (Wielko)brytyjskość jako figura (post)imperialna, kategoria naraz poszerzająca i zawężająca. Jej istotnym faktorem okazuje się język, wspólny (choć także przecież zróżnicowany), którego zakres pokrywa się z historycznymi granicami imperium. Jerzy Jarniewicz w posłowiu do niedawnego wydania Doktora Jekylla i pana Hyde’a bardzo mocno podkreśla szkockość Roberta Louisa Stevensona, z zewnątrz (z pola widzenia innej kultury) niezbyt widoczną, przesłoniętą przez anglojęzyczność. A przecież obok potężna irlandzkość czy (nadal zapoznana) skromniejsza walijskość. (A także inne faktorie: angloindyjskość, rodezyjskość etc., splot bursko‐angielski w RPA i Namibii; Kanada i Australia – odrębne anglo‐kontynenty, oba pomieszane, obok mniejsza Nowa Zelandia, także pomieszana; o USA lepiej nawet nie wspominać.)

Wydaje się zatem, że o angielskości można z sensem mówić tylko ograniczając pole badań. Albo – zgoła subiektywnie.

Proponuję więc wycieczkę po angielskości na przykładzie klasyki kryminałów (whodunit-ów) ze Złotej Epoki; poniżej wymienieni autorowie albo wprost tę epokę tworzyli, albo byli postrzegani jako wierni kontynuatorzy.

  • Gilbert Keith Chesterton (1874–1936, St Paul’s School [Londyn, 1509], University College London) – ksiądz Brown
  • Agatha Christie (1890–1976, „home‐schooled”) – Hercule Poirotmiss Jane Marple
  • Dorothy Leigh Sayers (1893–1957, Godolphin School [Salisbury, 1726], Oksford) – lord Peter Wimsey
  • Ngaio Marsh (1895–1982, St Margaret’s College [Christchurch NZ, 1910], University of Canterbury [NZ, 1873]) – inspektor (ale należący do gentry) Roderick Alleyn
  • Margery Louise Allingham (1904–1966, Perse School for Girls [Cambridge, 1881], Regent Street Politechnic [„drama and speech training”]) – Rudolph K. znany jako Albert Campion, dżentelmen
  • Edmund Crispin (właśc. Bruce Montgomery, 1921–1978, Merchant Taylors School [Londyn, 1561], Oksford) – prof. Gervasy Fen, oksfordzki don
  • Peter Dickinson (1927–2015, Eton College [Eton, 1440], Cambridge) – inspektor James Pibble

Podaję – po datach urodzin‐śmierci – edukację przedwyższą [tu, dodatkowo, położenie i datę założenia danej instytucji edukacyjnej], wyższą, a na końcu – detektywów‐bohaterów.

Szereg ten jest prawie regularny.

Wyjątkiem jest Agatha Christie – jako jedyna nie odebrała pełnej instytucjonalnej edukacji. Wyjatkiem wśród Anglików i Angielek jest Ngaio Marsh, Nowozelandka, która jednak zaczeła pisać kryminały podczas pobytu w Londynie (do którego często później wracała) zainspirowana Christie i Sayers, a jej bohater pracuje w londyńskiej policji (czasem na występach gościnnych poza Anglią). Marsh i pozostałe trzy wymienione kobiety tworzą ponadto ekskluzywną grupkę „Królowych kryminału”, jak nazywano tę czwórkę w latach 30. i później; stąd też jej tu obecność.

Wreszcie, wyjątkami są Peter Dickinson oraz (częściowo) właśnie Marsh – bohaterowie pozostałych autorów to detektywi‐amatorzy (Poirot ma wszakże „profesjonalną” przeszłość); u Marsh „częściowo”, bo jej policyjny bohater wywodzi się z klas wyższych i nie jest typowym policjantem. (Nie od rzeczy będzie wspomnieć tu Josephine Tey [właśc. Elizabeth MacKintosh, 1896–1952], szkocką pisarkę, autorkę sztuk teatralnych, powieści historycznych i kryminalnych; jej bohater, „niedościgle szykowny” inspektor Alan Grant, powołany do życia w 1929, był jednym z pierwszych fikcyjnych policjantów Scotland Yardu przełamujących tradycję whodunit-ów z grającym pierwsze skrzypce utalentowanym amatorem.)

Co jeszcze ich łączy? Wielość zainteresowań i zatrudnień. Chesterton – wiadomo. Sayers podejmowała różne wyzwania; pisała wiersze, eseje, parała się krytyką literacką, tłumaczyła Dantego. Marsh – malarka, aktorka. Allingham napisała też sztukę (w kórej sama zagrała). Crispin był [pod właściwym nazwiskiem] kompozytorem, napisał muzykę do ok. czterdziestu filmów, ale jest też autorem wielu innych, „poważniejszych” kompozycji. Dickinson pisał wiersze, pisywał (sporo) dla dzieci.

Christie od wczesnych lat sporo podróżowała, przedkładała aktywności towarzyskie nad „biblioteczne”, tajemniczo znikała (w tej rozmaitości „pozapisarskich” zatrudnień też jest nieco wyjątkowa).

zastrzeżenie

Chestertonowskiego Browna czytałem w liceum, niewiele pamiętam (z ówczesnych wrażeń). Sayers wychodziła w Polsce przed wojną, okazjonalnie po, ostatnio wzięto się do wznowień / nowych przekładów systematycznie, wreszcie będzie można bez kłopotu zajrzeć do środka. Dostawa Christie na rynek polski jest stała, choć rwana. Książki pozostałych autorów pojawiały się od lat 60. w „srebrnych kluczach” czy „jamnikach”, ale b. wyrywkowo; tak się składa, że mam na półce jeden lub dwa tytuły każdego z nich (poza Marsh; jej Vintage murder (1937) [pol.: Szampańskie wesele, 1961] mogłem czytać, ale mogłem też nie; jest ta autorka tutaj poniekąd gościnnie).

W sukurs przychodzą filmy, a zwłaszcza seriale (Anglicy naprawdę potrafią robić retro!). Poza indywidualnymi ekranizacjami, siedemdziesięcioodcinkowy Poirot w dwóch, że tak powiem, transzach: wczesny, z kpt Hastingsem (lub, zazwyczaj „zagranicznie”, solo), późny, z kamerdynerem George’em; kanoniczny „jajogłowy Belg”, David Suchet.

Podobnie z Marple: prócz filmów mamy 26 odcinków w 6 seriach, zwłaszcza początkowe sezony, z Geraldine McEwan w roli tytułowej – znakomite. Była ona jakby stworzona do tej roli, odpowiednio staruszeczkowata, ale żwawa, strzelająca znad nieśmiertelnej robótki bystrymi ślepkami na prawo i lewo, w każdy kąt i po każdy istotny szczegół. Zastąpiła ją Julia McKenzie, młodsza o dekadę, jednak zbywało jej mocno na marple’owatości.

Wreszcie (znowu: prócz indywidualnych ekranizacji) telewizyjny ks. Brown, przeflancowany fabularnie z oryginalnego okresu 1910–1936 we wczesne angielskie lata pięćdziesiąte, ze świetną rolą Marka Williamsa; sto (jak dotąd) odcinków.

Koncentruję się tu na serialach ze względu na „wolumen”, scenograficzną (tak to nazwijmy) spójność, powtarzalność aktorską, dającą iluzję towarzyszenia postaciom literackim „jakby były żywe” (bo stale takie same, choć może starzejące się nieco). Przykładowo, w ekranizacjach jednego tylko Murder on the Orient Express grali Poirota wybitni aktorzy (Albert Finney, Peter Ustinov, Kenneth Branagh; ach! kiedyś nawet Albert Molina), ale to łysiejąco‐przylizany, z pocztówkowym wąsikiem, przesuwający się charakterystycznym drobiącym krokiem pionowego pingwina i dysponujacy co najmniej trzema wariantami zbywająco‐uprzejmego, formalnego półuśmiechu David Suchet jest Poirotem najbardziej!

Co do „scenografii”. Poirot to niesamowity przegląd art deco, od architektury, przez wystrój wnętrz, meble itd., po ubiory czy rozmaite drobiazgi. Marple szerzej eksploruje różnorodność rural England, bohaterka pojawia się w wielu różnych (klasowo, majątkowo, itd.) środowiskach, każde z nieco odmiennym wystrojem, obyczajem, ubiorem; ktoś włożył wiele pracy w odwzorowanie tych zróżnicowań. Wreszcie tuż powojenny [wczesne lata 50.] Brown osadzony w peryferyjnej parafii rzymskokatolickiej (a więc: nie anglikańskiej). W tym światku jeszcze nie zakrzepły na powrót różnice klasowe, zniwelowane częściowo przez swego rodzaju solidarność trudnego wojennego czasu i etap pospołu dzielonego (choć oczywiście w niejednakowym stopniu) powojennego niedoboru. Wizualnie – angielskość w wielu aspektach, oddana perfekcyjnie; pod tym względem literackie pierwowzory nie są (bo nie mogą być) tak naoczne.

język, kod kultury

„Nadrabiają” to jednak (cudzysłów, bo odwracam tu poniekąd kauzalną strzałkę) zakresem językowym, literackim, kulturowym. Nie bez powodu podałem wyżej szczególy dotyczące instytucji edukacyjnych, które ukształtowały autorów Złotej Epoki; proszę zwrócić uwagę zwłaszcza na daty ich założenia (najwcześniejsza: 1440). To (dla nas) niewyobrażalna ciągłość nawarstwień. U bohaterów tych whodunits z każdego pora w skórze wycieka cytat, ich język (w codziennym dialogu) jest przepełniony tradycją literacką.

Najzabawniej przedstawiła to Allingham w More Work for the Undertaker (1948) [pol.: Jak najwięcej grobów, 1973], którego fabuła jest nieco myszowata, w wiktoriańsko‐romantycznym klimacie Wilkie Collinsa czy Arthura Conan Doyle’a. Działa tam szajka przestępcza, trudniąca się m.in. nietypowym przemycaniem uciekających przed wymiarem sprawiedliwości zbrodzieniów. Centralnym miejscem akcji jest jednak podupadły dom zubożałej rodziny Palinode’ów, podwójny cień dawnej świetności, otoczony podlondyńskim rzemieślniczo‐drobnomieszczańskim żywiołem (metaforycznie:) cockneya. Mocno już starsze rodzeństwo Palinode składa się z postaci uważanych za ekscentryczne. Jessica Palinode, jedna z sióstr, bywa mylona (po łachmanowatym ubiorze) z żebraczką, próbuje wcielać w życie przepisy z poradnika niejakiego Boona Jak żyć za jednego szylinga i sześć pensów, pochodzącego z roku 1910. A jednocześnie rozwiązuje „łacińską krzyżówkę w pewnym snobistycznym tygodniku” w piorunującym tempie.

Pojawia się trup, za nim miejscowy inspektor policji Charlie Luke, b. inteligentny trzydziestopięciolatek, który jednak odbija się od Palinode’ów jak od ściany: nie rozumie ni w ząb, co do niego (i między sobą) mówią.

Trzeba dopiero Alberta Campiona, solidnie wykształconego dżentelmena, detektywa‐amatora współpracującego z policją, by ten kod zdeszyfrować i objaśnić Luke’owi.

[Lawrence Palinode] stanął przed panną Evadne [swoją siostrą] i przemówił dziwnym, nosowym, podobnym do gęgania i niepewnym, jakby go rzadko używał, głosem:

– Czy wiesz, że heliotrop jeszcze nie wrócił?

Wydawał się tym bardzo przejęty. Campion z początku nie mógł zrozumieć, o co chodzi, gdy nagle przypomniał sobie, że Klytia White [córka jedynej siostry Palinode, która opuściła gniazdo: wyszła za lekarza, udali się do Hong Kongu, „podczas podróży statek zatonął i oboje omal się nie utopili, a dziecko urodziło się, kiedy matka jeszcze była mokra od wody morskiej”] urodziła się w morzu, albo przynajmniej prawie w morzu. Mitologiczna Klytia była córką [tytana] Okeanosa. Przypomniał też sobie, że któraś z córek boga morza została zamieniona w heliotrop. [...] W duchu gratulował sobie własnej przenikliwości, gdy panna Evadne powiedziała spokojnie:

– Nie, nie wiedziałam o tym. Czy to ma jakieś znaczenie?

– Oczywiście, że ma – w głosie Lawrence’a brzmiała wyraźna irytacja. – Czyżbyś zapomniała o stokrotkach, które nigdy nie rosną?

Campion przeżył moment uniesienia. Raz jeszcze zrozumiał aluzję. Wyłoniła się szybko z zapomnianego zakamarka jego mózgu.

Grób jej w cieniu niesławy,
Bez kwiecia, bez trawy,
Stokrotki nawet wiosną
Więdną tu, nie rosną.
I ty unikaj płochej zabawy...

„Jarmark chochlików”. Christina Rosetti. Mądrzejsza siostra ostrzega głupią siostrę, żeby nie przebywała do późna w wątpliwym towarzystwie.

Biedny inspektor, nie miał szans.

To przykład skrajny; Palinode’owie nie tylko mówią tym zagęszczonym rodzinnym idiolektem, oni (w) nim myślą! Jednak nieco rozrzedzony ów język „aluzji literackiej czy mitologicznej” okazywał się powszechnym socjolektem, żywym kodem warstwy klasycznie wykształconej. [Por. też uwagi o przestrzeni między ‘by Jove’ i ‘my foot’.] Jeśli Christina Rosetti jest tu grzanką z dżemem, to Shakespeare czy Milton stanowią chleb powszedni tej mowy.

Podobnie brzmią kwestie lorda Petera Wimseya, Gervasy Fen („oksfordzki don”) grasuje w tych samych rewirach. Nieco inna jest tradycja mowy (i myśli) księdza Browna; może najkrócej da się ją scharakteryzować, przywołując Williama z Baskerville, prowadzącego śledztwo w Imieniu róży Eco.

Ale nawet średnioklasowy (i to z awansu) inspektor Pibble (Dickinsona) nie może się oprzeć literackiemu głosowi w swojej głowie. Powieść A Pride of Heroes (1969) [pol.: Lwy mają apetyt, 1974] otwiera scena pociągowa: Pibble zostaje wysłany przez Scotland Yard do Herryngs, rezydencji „świetnego rodu” Claveringów; jedzie i w bezgłośnym monologu obraca okoliczności:

Ja to ten sęp wybrany, myślał Pibble. Krąży coraz niżej nad dogorywającym lwem. [...]

Pibble trzymał na kolanach i przeglądał otwarty skoroszyt z wycinkami prasowymi, ale nie zaczął jeszcze czytać: ciepło październikowego słońca, łagodnie bijące w okno wagonu, rozleniwiło go tak bardzo, że pozostał juz przy tym niemądrym, melodramatycznym obrazie w y b r a n e g o  s ę p a. [...] W Scotland Yardzie przez ubiegłą dobę panowało szalone podniecenie. To naprawdę sępy, myślał Pibble, sępy łaknące padliny. Tom Scott‐Ellis i Harry Brazzil zadziwili nawet swoich wrogów gotowością, z jaką chcieli się zająć sprawą w Herryngs, aby przyłożyć scotlandyardowską pieczęć na to zwyczajne samobójstwo starego rezydenta. Wreszcie podkomisarz stracił cierpliwość i wysłał poczciwego Pibble’a. [...]

[dalej, o Claveringach] A więc lew jeszcze nie dogorywa, po jego łapach jeszcze nie chodza przybyłe na rekonesans mrówki. W każdym jednak innym sensie Claveringowie to niedorzeczna fikcja, wytwór psychiki brytyjskiej (podobnie jak Beefeaters bądź Stratford‐upon‐Avon); to bohaterowie ery Sofoklesa, w sposób mile absurdalny przeniesieni w erę Menandera. Owa absurdalność była dla Pibble’a oczywista we wszystkim, cokolwiek Claveringowie robili.

Oczywiście „zwyczajne samobójstwo starego rezydenta” wcale samobójstwem nie jest, a Pibble, zmuszony (do czasu), by ukrywać rosnące zdumienie poziomem bezczelnej arogancji Claveringów, nie znających umiaru w kolejnych próbach zrobienia inspektora w konia, zakończy swoje apulejuszowskie przemiany na stadium kozła ofiarnego, po drodze mało co nie straciwszy życia.

(Na marginesie dodam, że książki Dickinsona pod względem literackim plasują się w czołówce utworów naszej czeredki, jego proza jest żywa, inteligentna, stylistycznie – na miarę potrzeb – różnorodna i bardzo miejscami zabawna.)

A co z Agathą Christie? Ona otóż wykonuje jeden tylko znaczący „założycielski ruch”, za to w jakimś sensie genialny. Całą tę sferę „aluzji literackiej czy mitologicznej” (w której może nie czuje się swobodnie, nie odebrawszy wykształcenia klasycznego) ściąga do punktu i umieszcza symbolicznie w imieniu swojego detektywa. Odtąd może, rzuciwszy od czasu do czasu powszechnie czytelnym nawiązaniem (typu „dwanaście prac Heraklesa”), przywoływać bardziej nizinne literackie rewiry: a to dziecięcą wyliczankę, a to wodewilowy kuplet.

(Choć trzeba odnotować, że imię Hercule nosił również Flambeau, złodziej klejnotów, stylistycznie podobny do Arsene Lupina (Leblanca); ta Chestertonowska postać była emblematycznym przeciwnikiem ks. Browna, później połączyła ich „trudna przyjaźń”. Zastanawiano się, czy aby to nie Flambeau właśnie wpłynął na ochrzczenie Poirota.)

Jest też drugi pożytek z postawienia w centrum figury kulturowo obcego, ostentacyjnie nieangielskiego Poirota. Dzięki niemu Christie może się bezkarnie podśmiewać z tej angielskości, która – wyzuta z greko‐szekspirowskiej patyny (czy pozłoty) – okazuje się bufonowata, zadufana w sobie, uwięziona w powierzchownych schematach zachowań, ksenofobiczna, niezbyt lotna. Poirot staje się zwierciadłem, w którym może przejrzeć się „angielskość”; to, że sam jest bufonem (tyle że w innym stylu), może być traktowane jako autorski akt od‐zwierciedlania wyższego stopnia czy poziomu. Ma jednak Christie drugi nurt, Marple’owski, w którym te same wyznaczniki angielskości traktuje [jak Tolkien hobbitów] z sympatią i zrozumieniem (dopóki nie obrodzą zbrodnią).

stosunki międzywarstwowe, klasa próżniacza, arogancja

Kryminalne powieści Złotej Epoki osadzone były na stabilnym (meliorowanym pracowicie przez Dickensa w sentymentalno‐chrześcijańskim duchu) gruncie konserwatywnej wizji „społeczeństwa harmonijnie klasowego” [por. też polski wariant: Grochola Tyrmand‐Makuszyńska], w którym różne warstwy znają swoje miejsce, świadczą sobie wzajemne usługi w stosownych formach, a w przypadkach losowych albo zainterweniuje jakiś rodzaj opatrzności (np. charytatywna), albo, cóż, bóg‐tak‐chciał. W światku księdza Browna działa w powojennej inercji pod‐wariant: „społeczeństwo harmonijne w potrzebie”; jakoż i obok księdza zgodnie współdziałają lady Felicia Montague, jej szofer Sid (zresztą były kryminalista i gagatek) i sekretarzująca parafii pani McCarthy, która wtopiłaby się idealnie w tło miejscowości znanych z Miss Marple.

Taki psychospołeczny klimat b. celnie ilustruje scena ze wspomnianego już Pigmaliona Shawa (1913). Profesor Higgins znajduje swoją Galateę w osobie Elizy Doolittle (ulicznej kwiaciarki), dziewczyna zamieszkuje w jego domu, pilnowana przez zastępy żeńskiej służby pod wodzą zdecydowanej pani Pearce, i zostaje poddana edukacji. Nagle zjawia się ojciec Elizy Alfred

elderly but vigorous dustman, clad in the costume of his profession, including a hat with a back brim covering his neck and shoulders

...z temperamentu i praktyki jednak bardziej londyński bałaguła [wybaczcie, wystarczająco już się naczekałem na okazję dla użycia tego wyrazu] niż „regularny śmieciarz”. Słusznie uznał, że cała ta dość nietypowa sytuacja wymaga opodatkowania; żąda pięciu funtów. Zaintrygowany Higgins proponuje dziesięć, ale Alfred stanowczo odmawia. „Może i nie zasługuję, ale tak samo potrzebuję, jak każdy z klasy średniej”, dziesięć funtów to jednak za dużo, tłumaczy dalej, taka kwota nasuwałaby myśli o porzuceniu beztroski obecnego stanu, o podjęciu jakichś zobowiązań; o, nie, pięć wesoło przebalujemy, dziesięć wtrąci nas w rozterkę.

Każdy robi swoje na sobie przypisanym miejscu (to, że Shaw niekoniecznie podzielał w swych intencjach wizję Dickensa, nie umniejsza ilustracyjnych walorów tej sceny).

Mija lat dziesięć i Dorothy Sayers publikuje debiutancką powieść Who’s Body? (1923) [pol.: Czyje to ciało? 2012, Trup w wannie 2022]; na scenę wkracza lord Peter Wimsey (syn księżnej Denver z anglo‐francuskich Delagardierów); ma lat 33 i byłby typowym przedstawicielem własnej „klasy próżniaczej”, gdyby nie detektywistyczne hobby. Absolwent Eton i Oksfordu (jakże by inaczej, „dyplom z najwyższym wyróżnieniem”) perli się na kartach Sayers tym charakterystycznym stylem, frazą naraz błyskotliwą i arogancką, którą uwiecznił w swoich sztukach Oscar Wilde – oddał tam głos wielu próżniaczym dandysom (i ich wymownym cynicznym matkom).

Wimsey rozmawia ze swoim służącym Bunterem (który na jego polecenie wziął w zastępstwie lorda udział w aukcji cennych ksiąg; właśnie dostarczył zamówiony łup):

[...] przypuszczam jednak, że ty, Bunter, uznałbyś siedemset pięćdziesiąt funtów za dość wygórowaną cenę za starą, brudną książkę napisaną martwym językiem, co?

– Wygłaszanie takich twierdzeń wykracza poza zakres moich obowiązków, milordzie.

– Owszem, Bunter, płacę ci dwieście funtów rocznie, żebyś zachował swoje myśli dla siebie. Ale powiedz mi, w końcu mamy demokrację, czy nie uważasz, że to niesprawiedliwe?

– Nie, milordzie.

– A czy zechciałbyś może wyznać mi całkiem szczerze, czemu to twoim zdaniem nie jest niesprawiedliwe?

– Wasza lordowska mość otrzymuje przychód należny dżentelmenowi za to, że zaprasza lady Worthington na kolację i powstrzymuje się od wygłaszania ciętych ripost mimo posiadania niewątpliwego po temu talentu.

Jednak wobec służby (własnej i cudzej), wobec przyjaciela, inspektora policji Parkera, i innego policjanta Sugga (którego ma za „doprawdy wyjątkowego osła”, skądinąd słusznie, ale którego protesty pacyfikuje bezceremonialnie dzięki koneksjom z „górą” Scotland Yardu, traktując go przy tym tak per nogam, że Sayers używa w tym miejscu oryginału frazy the harassed Sugg, w przekładzie nieco zaginęło) – Wimsey nie powstrzymuje się wcale. No dobrze, wymiany z Parkerem można brać za przyjacielskie (słowne) kuksańce, są dostatecznie blisko, ale cała reszta istot z niższych szczebli drabiny społecznej może tylko grzecznie łykać arogancję lorda. Dla nich samych, a zapewne i dla ówczesnego czytelnika, owa przemoc werbalno‐symboliczna, jak byśmy dziś powiedzieli, może być zgoła przezroczysta: arystokracji wolno wszystko.

O czym arystokracja wie, a właściwie nie tyle rozumowo „wie”, ile jest tym poczuciem wyższości przepełniona, by tak powiedzieć – organicznie. Gdy przychodzi do zabijania, z wielką łatwością pojedyncze morderstwo pociąga za sobą serię kolejnych – ofiarą padają niepożądani świadkowie, a nawet osoby całkiem przypadkowe, jak w The A.B.C. Murders Christie; tu piątym, dodatkowym zabitym miał się stać A.B. Cust, wybrany na kozła ofiarnego. Podobnie wspomniani już Claveringowie z powieści Dickinsona: nic dla nich nie znaczy życie‐czy‐śmierć gminu (jak postrzegają wszystkich spoza własnej warstwy).

U Dickinsona jednak (późne lata 60.) nie jest już arystokracja postrzegana jako „naturalny żywioł”, jak w latach 20., a bardziej – szkodliwy relikt, absurdalna „niedorzeczna fikcja”, „wytwór brytyjskiej psychiki”. Niemniej jeszcze i wtedy „strach przed” / „poczucie własnej niższości” są mocno wkodowane w psychikę średniego czy nizinnego Anglika; w innej powieści Dickinsona, Skin Deep (1968) [pol.: Tajemnica plemienia Ku, 1975] inspektor Pibble zdradza swój największy lęk:

Pibble odwrócił się i ujrzał zesłanego mu przez los Wroga. Poznał go od razu i przejał go dreszcz. To upiór z jego snów, gotów niszczyć wszystko, cokolwiek on przedsięwziął – zawsze ten sam, pełen niedbałej arogancji, z drwiącym uśmieszkiem mieszkańca Olimpu. Ten upiór wcielał się w czlowieka raz na kilka lat, i to było niewątpliwie jedno z jego wcieleń.

Nie wydaje się to (zwłaszcza dla mnie) wykonalne, ale b. byłbym ciekaw wyników następującego badania. Wziąć korpus wszystkich angielskich powieści kryminalnych z interesującego nas tu okresu i ustalić, kto kogo zabija – w aspekcie klasowym. Warstwy wyższe wybierające ofiary wewnątrz własnego środowiska i warstw niższych (świadkowie etc.). Przedstawiciele warstw niższych mordujący „wyżej postawionych”. Jak miałyby się do siebie liczności obu grup?

Nie, ani przez moment nie byłaby to socjologia, co najwyżej ustalilibyśmy preferencje czytelnicze: jakie powieściowe światy są poczytniejszym tłem dla whodunita.

pomocnik

Wycieczka po „angielskości w ujęciu kryminalnym” nie może się oczywiście obejść bez zwiedzenia ważnej postaci tuż obok bohatera-detektywa, mianowicie pomocnika (oba typy postaci występują w Morfologii bajki Proppa, wraz z innymi, a także katalogiem funkcji, na których budowany jest sjużet, Proppowska analiza okazałaby się może całkiem przydatnym narzędziem badania whodunita.)

Poirot ma kpt Hastingsa, postać po angielsku ćwokowatą; podobnie jak dr Watson, lekarz wojskowy wyposażony w zdolność użycia krótkiej broni palnej, Hastings okazuje się przydatny nie tylko jako opowiadacz: prowadzi samochód, ma niezły refleks, który niekiedy ratuje Poirota w sytuacjach wymagających zręczności lub siły, itp.

Miss Marple raczej pomocnika nie potrzebuje, poprzestając zazwyczaj na policyjnych wykonawcach (o tej kategorii później). Czasem improwizuje, dobierając siłę pomocniczą z personae sceny zbrodni; preferuje wtedy postacie nizinne, pokojówki etc., bo widzą one i wiedzą więcej niż inne (choć nie zawsze zdają sobie z tego sprawę).

O zróżnicowanych społecznie pomocnikach ks. Browna już wspominałem.

Pomocnikiem lorda Petera Wimseya jest nienaganny służący Bunter, postać – po bliższym zbadaniu – zdumiewająca. Nie tylko jest zapalonym fotografem, wspierającym detektywa w dokumentowaniu śladów w miejscu zbrodni, bywa także wysyłany w rozmaitych misjach. Ale na tym nie koniec. To, że dba o garderobę milorda (w trosce o doskonałość wymaganą przez pewne okoliczności socjety potrafi się niemal posunąć do przemocy, by powstrzymać Wimseya od pokazania się publicznie w poplamionych nieco spodniach), że organizuje spotkania, wyjazdy etc. – nie jest dziwne. Ale to on dokonuje wstępnej lektury prasy codziennej, wybierając z niej pozycje, z którymi Wimsey winien się zapoznać.

[lord Peter:] Co powinienem przeczytać dziś rano, Bunter?

– Wystawiają na sprzedaż kolekcję lorda Eritha, milordzie. Jest artykuł na ten temat w „Morning Post”. Myślę, że wasza lordowska mość powinien zerknąć na recenzję nowej książki sir Juliana Freke’a Fizjologiczne podstawy sumienia w dodatku literackim „Timesa”. Następnie mamy dość osobliwą kradzież w „Chronicle”, milordzie, oraz atak na utytułowane rodziny w „Heraldzie”. Napisany w dość marnym stylu, jeśli wolno mi zauważyć, lecz z pewną dozą niezamierzonego humoru, który wasza lordowska mość z pewnością doceni.

– Dobrze, daj mi to. I tę kradzież.

– Przejrzałem też inne gazety – ciągnął Bunter, wskazując onieśmielającą stertę – i zaznaczyłem waszej lordowskiej mości artykuły do przeczytania po śniadaniu.

Wimsey wydaje się w pełni akceptować i te (ponadprzeciętne) kompetencje Buntera. Choć niekiedy, na przykład po lekturze wyczerpującego raportu służącego z pewnej wywiadowczej misji, którą, by zdobyć zaufanie innego służącego, przeprowadził on głównie w domu Wimseya i za pomocą lordowskiego zapasu szlachetnych trunków...

[...] nie wydaje mi się, by był to człowiek, którego z czystym sumieniem mógłbym polecić [...]. Zauważyłem, że obcasy jego trzewików są lekko zdarte.

Chciałbym dodać jako wyraz hołdu dla znakomitej zawartości piwniczki Waszej Lordowskiej Mości, że choć byłem zmuszony wypić dość znaczną ilość zarówno cockburna rocznik 1868, jak i napoleona z 1800 roku, nie dręczy mnie tego ranka ból głowy ani inne niemiłe przypadłości.

Z nadzieją, że Wasza Lordowska Mość zażywa z korzyścią dla siebie wiejskiego powietrza i że ta odrobina informacji, którą zdołałem uzyskać, spełni oczekiwania Waszej Lordowskiej Mości, pozostaję z szacunkiem

Uniżony sługa całej rodziny

Mervyn Bunter

...niekiedy zatem świta mu pewna nieproszona myśl:

– Tak się czasem zastanawiam – powiedział lord Peter w zamyśleniu sam do siebie – czy Mervyn Bunter nie stroi sobie ze mnie żartów.

Pomocnikiem Alberta Campiona jest dla odmiany szemrany nieco typ, Magersfontaine Lugg, wyglądający jak „tylna część słonia z pantomimy”; Campion jest jego „chlebodawcą”, bywa nazywany „szefem”, Lugg jednak jest bardziej „towarzyszem różnych eskapad” detektywa‐dżentelmena niż jego służącym; bywa przydatny, jako że jego koneksje sięgają londyńskiego półświatka.

Biedny James Pibble! Osadzony najpóźniej w czasie (lata 60.), musi się obejść bez żadnego pomocnika (choć jego odpowiednik z lat 30., inspektor Alan Grant, również musiał przeważnie poprzestawać na „instytucjonalnej” pomocy).

Policjanci jednak występują często w roli odwrotnej, wykonawców poleceń pierwszoplanowych detektywów‐amatorów.

Niby można (idźmy „chronologicznie”) usprawiedliwić ową skwapliwą spolegliwość inspektora Parkera w wykonywaniu poleceń lorda Petera przyjacielskimi stosunkami (no, może i po części „autorytetem z arystokracji”). Ale jakże często Wimsey nawet nie ubiera polecenia w formę „prośby”.

Poirot jakby grzeczniej komenderuje nadinspektorem Jappem, choć niekiedy pilność spraw (pochodna okoliczności) mobilizuje go do nalegania wprost: „musi pan, chief inspector, zrobić dla mnie jeszcze jedną rzecz...”, powiada. Japp słucha.

Campion harmonijnie współpracuje z inspektorem Luke’em, ten bowiem rychło uznaje wartość jego kompetencji kulturowych (i innych). Nie od rzeczy jednak będzie wspomnieć o zwierzchniku Luke’a, naczelniku wydziału w Scotland Yardzie, Oatesie, dawnym znajomym Campiona; to przez niego właśnie Campion zostaje posłany „do pomocy”.

Gervase’owi Fenowi współpraca z jego policyjnym wykonawcą, inspektorem Humbleby, idzie sinusoidalnie: raz jest słuchany, innym razem spotyka się z niechętną irytacją. Można to odbierać jako znak czasu; powieść Frequent Hearses (1950) [pol.: Niejeden pogrzeb, 1969] zaczyna już lekko wykraczać poza klasyczny schemat whodunita, choć nadal ochoczo bawi się tradycją literacką (a także muzyczną); widać, że topos detektywa‐amatora wchodzi powoli w fazę schyłku.

(Dobre miejsce, by odnotować pełną skrywanej satysfakcji premedytację, z jaką autorowie Złotej Epoki nadawali inspektorom policji specyficzne nazwiska, krótkie, dźwięczne, z podwojoną głoską. Sugg, Japp; również Humbleby bez dwóch zdań brzmi znacząco. Lugg [przewrotna Allingham!] jest rodzajem anty-policjanta. Pibble, ich „potomek”.)

Oddzielną kategorią (zachęcającą do dalszych badań) byłby katolog sposobów, na jakie panna Marple formatuje inspektorów policji, których dostarczają jej kolejne sprawy. Startuje z miejsca potrójnie podrzędnego (płeć, wiek, pozycja społeczna), intryguje policyjnych krótkimi wzmiankami / spostrzeżeniami ad meritum, po rzuceniu których natychmiast (i jakby ostentacyjnie) wycofuje się w cień. A kończy nie tylko wprowadzona we wszelkie tajniki śledztwa, ale wręcz proszona o ostateczne publiczne wyjaśnienie i podsumowanie sprawy. Co się dzieje pomiędzy? Niemal magia.

Na koniec użalmy się nad ks. Brownem. Powiedzieć, że jego stosunki z miejscowymi inspektorami, władcami lokalnego posterunku, są napięte, to (prawie) nic nie powiedzieć. Nie znoszą go tam, ale muszą tolerować, bo oto, patrzcie, kolejny zbrodzień na tacy (a pochopnie i niesłusznie aresztowanego trzeba, niestety, wypuścić; cholerny klecha!).

imitacje

Mając nadzieję, że powyższy zestaw klocków, nieco tylko uporządkowany, może posłużyć do własnego ułożenia angielskości przez uprzejmego czytelnika lub lekko zrewidować konstrukcję już wyrobioną przez (zwykle nieco bardziej oczytaną) czytelniczkę, przejdę do sumującego temat wskazania dwóch imitacji angielskości.

Jedna jest dobra, rzetelna – oraz „nasza”, polska. Druga kiepska, „międzynarodowa” i wpływowa.

Polska to oczywiście Joe Alex [Maciej Słomczyński] w podwójnej roli autora i bohatera cyklu dziewięciu powieści. (Było jeszcze paru innych polskich imitatorów piszących pod angielskimi pseudonimami: Szczypiorski, Kwiatkowski; żaden nie dorównał, moim zdaniem, Słomczyńskiemu.)

Mamy więc Alexa (rocznik 1920), który jeszcze jako nastolatek zagarnięty z urzędniczej posadki przez wojnę, wyszedł z niej jako ex‐pilot RAF‑u; cóż miał robić? Został autorem powieści kryminalnych. Ma swojego inspektora [„supernadintendenta”] Scotland Yardu, również [zob. Wimsey] Parkera (choć o innym imieniu), przyjaciela z lotnictwa. Jako pisarz odniósł sukces i cieszy się sławą, na którą obojętna jest jedynie Karolina Beacon, młoda przyjaciółka (i więcej), archeolożka. Zapewne jako owoc sukcesu obok coraz zbytkowniejszych mebli i przedmiotów (fotele Adama/Chippendale’a, dzbanuszki z Sévres etc.) pojawia się w którejś z kolejnych powieści Higgins, niezrównany służący:

Joe spojrzał na Higginsa z cichą satysfakcją, którą odczuwał co dnia od chwili, gdy szczupły, cichy, siwiejący służący rozpoczął rządy w jego nowym mieszkaniu. Higgins był absolutnie bezbłędny, tak bezbłędny, że wywoływał poczucie niższości. Poza tym posiadał zdumiewająco wielkie wykształcenie.

...brzmi znajomo, nieprawdaż.

Słomczyński, podobnie jak ongiś Chesterton, wszedł w przygodę z kryminalnym pisaniem (zapewne) dla chleba. W obu przypadkach powstała przyzwoita literatura. Alex pojawił sie w Polsce w 1959; świetny moment, bo klasyków Złotej Epoki ledwie co zaczęto (znowu) wydawać, od początku (a skończył z Alexem w 1991) Słomczyński zajął mocną pozycję.

Tym bardziej, że jego imitacja angielskości jest b. kompetenta. Solidnie osadzona w tradycji literackiej; większość powieści zaczyna mottem z klasyki (Ajschylos, Rowley [z sugestią współautorstwa Shakespeara], Milton, Kipling, ale i Ionesco), frazę z którego chętnie pokazuje już w tytule; również postacie zainteresowane są literaturą; „Joyce, mój ulubiony autor”, wyznaje wybitna aktorka Sara Drummond. Dzięki wspólnym wyjazdom z Karoliną Alex odwiedza stanowiska archeologiczne (greckie wyspy itp.), bezkarnie imitując podróże Anglików w ramach historycznych granic Imperium. Wreszcie, ma dobrze skonstruowane intrygi kryminalne; to złożone szarady, których nie powstydziłby się angielski autor whodunit-ów.

Tak, b. udana imitacja.

Inaczej było z urodzonym w brytyjskim wtedy Singapurze, z matki Angielki i ojca Chińczyka, Lesliem Charterisem (właśc. Leslie Charles Bowyer‐Yin, 1907–1993). Wylądowawszy w Anglii, liznął edukacji w King’s College, Cambridge, rzucił jednak studia, gdy otworzyła się przed nim kariera pisarska. W 1928 powołał do istnienia postać Simona Templara („Świętego”), której doglądał przez kolejnych 55 lat, z czego 51 już w USA. Bezpieczniej jest traktować go jako autora amerykańskiego, który jedynie imituje angielskość swojej postaci. Simon Templar, ten współczesny Robin Hood, okradający i zwalczający przestępców itd., itp. Oto on, z powieści The Saint in New York (1935) [pol.: Święty w Nowym Jorku, 1982]; parę epizodów wcześniej wychynął spod przebrania za zakonnicę jako wysoki, muskularny mężczyzna „o wesołych błękitnych oczach i ogorzałej twarzy pirata”, teraz zakrada się do mieszkania nowojorskiego sędziego, skorumpowanego do cna:

[Sędzia] trzeciego ruchu nie zdążył ukończyć, spostrzegł się bowiem, że oto wlepia wzrok w wycelowaną w siebie groźną stal rewolweru i że z otwartymi ustami gapi się w parę najbardziej kpiących niebieskich oczu, jakie kiedykolwiek widział. Były to oczy, pod których spojrzeniem skurczył się ze strachu, oczy tak bezceremonialne jak pchnięcie rapiera, oczy, które Jego Sędziowską Mość przeraziły bardziej niż nieruchomy kształt rewolweru.

Widzą państwo sami, jakim ściegiem robiony jest ten haft. Sporo się tu deklaruje, używa się przymiotnikowych spiętrzeń, liczy się na to, że sama wzmianka o „piracie”, straszliwych „kpiących błękitnych oczach” itp. wystarczy za zapewnienie, ze Templar jest niepokonanym postrachem złoli. W tej powieści akurat nie jest; gdyby nie kobieta, poważnie uwikłana w mafijną ośmiornicę, której męski urok Simona zmiękczył kolana, Święty już by nie żył; mało tego, przez całą powieść jest wodzony za nos przez Największego Złola.

Co tu angielskiego? Fraza padła wyżej: „pełen niedbałej arogancji, z drwiącym uśmieszkiem mieszkańca Olimpu”. Ale to człowiek „akcji” (oraz: filmów i seriali akcji, już bez cudzysłowu); amerykańska, licha podróbka. Niemniej, jak się okazało, bardzo wpływowa. (Czytanie odradzam stanowczo, czy b. popularny serial z Rogerem Moore’em lub inne ekranizacje są warte grzechu? Nie mnie [tutaj] osądzać, to jawnie inny gatunek.)

Robię porządki, przestawiam przedmioty, demontuję stosiki książek, aby uwolnić pole oskrzydlającym manewrom w skazanej na wieczną repetycję walce z kurzem, a tu spod którejś edycji Ulissesa wyłania się zapomniana od kilkunastu miesięcy Furtka przy dozorcy Waldemara Bawołka; miałem to czytać po Pomarłych, ale książka przytrzaśnięta Ulissesem właściwie nie ma prawa się skarżyć. Pamiętam zresztą, że mało kto głośno & publicznie ją czytał, ledwie dwa‐trzy (Libich, Sabak) omówienia wychodziły poza poziom subzero, na ogół poprzestawano na streszczeniu konstrukcyjnej nadmetafory (robotnicza brygada snuje się w nibycelowym działaniu po kilkudziesięciu mieszkaniach i piwnicach pewnego krakowskiego budynku, jakoby w celu naprawiania usterek; klną, siorbią, pożerają, kupę walą, gadają, a przede wszystkim – spoceni, bo trud życia, a potem spoceni ze świadomości tego pierwszego spocenia, z narratorem na czele), i to tak, jakby streszczający z ulgą! poprzestawał na takim quasi‐realistycznym pozorze, jakby przed wejściem głębiej powstrzymywał! streszczającą lęk, lęk przed otchłanią. Co to za otchłań? Otchłań to inny.

No więc otwieram furtkę przy kurzu (który jest jak czas) i zaglądam do środka. Tu parę stron, tam kilka. Powtarzalne to wszystko, różnice w szczegółach. Zaczyna się od pustego zeszytu (tabula), pierwszą ksiażką wskazaną jest Piesek przydrożny Miłosza, Puk, puk. Hau, hau (tao), a kończy się – Walserem (kurz & klaustrofobia). Od razu widać, co tu jest zrobione, czym ten zeszyt został zapełniony, jakiego rodzaju to „czyn literacki” (Wiedemann). Mój egzemplarz Pereca (Życie. Instrukcja obsługi) stoi grzecznie na półce, pozycja ta chroni go częściowo przed kurzem, gdybym jednak przytrzasnął Furtkę Perecem, Bawołek nie czekałby tak długo, bo te dwa papierowe przedmioty warczałyby na siebie, a w nocy, pod nieuwagę, Furtka walczyłaby o wydobycie się spod ciężaru, kto wie, może z sukcesem.

Rok temu pytałem retorycznie, czy WB jest złośliwą gąbką („Oczywiście. Chłonie wszystko”); Furtka to zaszyfrowany (złośliwie) dziennik, zapis wewnętrznego życia gąbki skomprymowany w „niekończący się remont” (czy może: remoncik, nic tu „generalnego”), z drugiego ducha (pierwszy własny, Bawołkowy) – jakby Berezowy (raz: Literatura [wielka litera nie przypadkiem], dwa: codzienność podszyta snem, zawsze znaczącym, trzy: metafizyczne głody i odwyki). Furtka pełna wyliczeń, zestawień, tytułów; pochowane, zakodowane, skłębione. Żadna tam „instrukcja obsługi”, a właśnie – hydraulika gąbki, bardzo skomplikowany obiekt ciekły, z którym niełatwo sobie poradzić nawet przy użyciu potężnego układu równań różniczkowych.

I co z tym zrobić? Z tym otchłannym zapisem pewnego Innego? Deszyfrować? Po co. Można albo uznać, że sens Furtki polega na (literackim) pokazaniu niemożności takiego zdekodowania. Albo można co jakiś czas odkurzyć, przeczytać kawalek‐dwa, czymś znowu przytrzasnąć.

W numerze 336/2022 Dwutygodnika pojawił się „dwugłos wokół Empuzjonu” (sformułowanie redakcji), na który składają się: recenzja Igora Kierkosza, tekst miałki, można sobie darować, oraz „poetycka opowieść o dwóch żywiołach Sokołowska” (sform. red.) Ilony Witkowskiej, która w tej miejscowości mieszka.

Witkowską wywołała wcześniej do tablicy Karolina Felberg w swojej recenzji Empuzjonu („Kultura Liberalna”). Cytowałem już fragment owego tekstu (w blogonocie empuzjon):

Gdyby powieściopisarka stworzyła literacki obraz nie Görbersdorfu z początku XX wieku, ale współczesnego Sokołowska [...], mogłaby wówczas stworzyć arcydzieło – tekst równie „epokowy” co Czarodziejska góra, orientujący nas wobec wyzwań współczesności, wyznaczający perspektywę

...ze sceptycznym komentarzem. Dalej Felberg pisała o „współczesnym Sokołowsku”:

[...] miejscowości „odkrytej” jakiś czas temu przez artystów oraz ludzi poszukujących alternatywy wobec życia w Warszawie, Wrocławiu czy Gdańsku i przemienionej za ich sprawą w miejsce napięć, aporii i nierozstrzygalności wpisanych w epokę późnej nowoczesności [...]

[...] współegzystują tu ludzie posiadający radykalnie odmienne doświadczenia oraz potrzeby. Uciekinierzy z głośnych i wybetonowanych miast najchętniej zatrzymaliby tutaj czas i uczynili z leżącej w kotlinie wioski odcięty od świata azyl. Ludność tubylcza próbuje z kolei wykorzystać aktualną modę na Sokołowsko i dobrą koniunkturę. Wiadomo... Kim w takim razie okazałaby się w tym pejzażu na przykład ekokrytyczna i feministyczna poetka Ilona Wiśniewska, która przeniosła się do Sokołowska osiem lat temu z Wrocławia?

(Tylko kątem oka zauważamy przeinaczenie nazwiska poetki (lub pomylenie osób), w sumie to niezbyt ważne, choć redakcji pisma „KL” wystawia świadectwo itd.).

* * *

Otóż okazuje się, że „w tym pejzażu ekokrytyczna i feministyczna poetka” bez żadnego oporu, bez reszty wpisuje się w ramy wyznaczone Empuzjonem. Opowiada swoje doświadczenie mieszkanki sto lat poźniejszej od powieściowych postaci spiętrzeniem rozbudowanych cytatów z Tokarczuk i przedstawia własne środowisko „uciekinierów z wielkich miast” w zasadzie jako „nowych kuracjuszy”, tyle że gruźlicę zastąpiła psychiczna choroba „lęku przed lękiem”, ale nie tym „dobrym”, lękiem wobec natury, który jest w istocie

naszym zapomnianym zwierzęcym poczuciem bezpieczeństwa: świadomością ciągłego współbycia z innymi, dalece różnymi od nas istotami

...a lękiem wzbudzanym przez wszechtotalną depresyjność naszej współczesności.

[...] my, którzy przyjechaliśmy tu, by dowiedzieć się, co nam dolega, i znaleźć na to kurację. [...] Jacyś dziwni, osłabieni, złamani, kompulsywni, zbyt ambitni, zbyt mało ambitni, nawiedzeni, ekscentryczni, pracowici, leniwi, zupełnie zwykli. [...]

Chodzimy na konsultacje do siebie nawzajem, bo już nie nadzoruje nas tu żaden specjalista, żaden pan doktor. Gorączkowa towarzyskość naszego sanatorium nie ma już wiele wspólnego z bliskością śmierci, lecz jej choreografia jest taka sama jak w czasach, gdy rozlegała się tu „symfonia kaszlu”.

* * *

Jakże płonne wydają się (niespełnione) postulaty/nadzieje Karoliny Felberg! A właściwie spełnione, skoro współczesne „dwa żywioły Sokołowska” są homomorficzne z powieściowym Görbersdorfem. Przynajmniej dopóki „dwa żywioły” rozumie się jak Witkowska (i część interpretatorów Tokarczuk) jako „dialektykę natury i kultury”.

Sama Felberg opisuje modelowy (postulatywnie) mikrokosmos Sokołowska jako koegzystencję „uciekinierów z wielkich miast” oraz „ludności tubylczej” (kóra ma nadzieję pożywić się przy nowym, rozproszonym kurhausie). O matkonaturo! socjologio! sztuko! jakże spłaszczony, stereotypowy to obraz!

Tymczasem w Empuzjonie Tokarczuk maluje nie dwa, a co najmniej sześć „żywiołów”. Zróżnicowany klasowo (i nie tylko) światek kuracjuszy. Jego margines, niewidoczny, ale wskazany: gruźlików ubogich, gnieżdżących się pokątnie, kurhausy oglądajacych tylko z daleka. Siły cywilizacji (personel zdrojowy), wraz z niejednoznacznymi i pomijanymi recenzencko „funkcjonariuszkami Porządków” (wspominam o nich w swojej blogonocie). Warstwę tubylczą z podwarstwami: infrastrukturalnie służebną wobec kurhausu/cywilizacji i tę drugą, niezależnie bytującą własnym, odrębnym bytem; obie, jak się zdaje, mocno zróżnicowane względem płci (i jej dwojako ponurych konsekwencji). Wreszcie siły chtonicznego pogranicza (węglarze!) i sama „empuzjańsko” ożywiona natura.

Wariant współczesny podobnego zróżnicowania Tokarczuk (ta sąsiadka Witkowskiej „z jednego pasma”), znacznie wcześniejsza osiedleńczyni (z pobliskiej Kotliny Kłodzkiej), eksplorowała w poprzednich powieściach, zwł. w Domu dziennym, domu nocnym (czy choćby w Pługu).

* * *

A teraz z zupełnie innej beczki, czyli Sokołowsko zaskakująco odmienne.

Mam na myśli linię C w Story Jones Krzysztofa Pietrali, prozy jakby antypodalnej wobec powolnego realizmu OT (zob. (full) story jones), te

kadry z filmu noir, który udaje zachowanie trzech jedności. Gatunek podpowiada retrospekcje, zwroty akcji, narastanie klimatu. Wszystko jest.

...filmu, którego scenografię „deszyfrowałem” w kwietniu (story jones companion)

stary dom zdrojowy [5C, 10C, 12C, 13C] – wcieleń tej topografii potencjalnie wiele, apetizerem może być pięciopunkt w Sokołowsku: onże dom zdrojowy, resztki fontanny, resztki dawnego domu dr. Brehmera, d. sanatorium gruźlicze oraz osobno stojący budyneczek kostnicy z omszałym dachem (było tego więcej, ale do akcji weszli budowniczowie ruin)

Jakoś tak wychodzi, że ostatnio wszystko mi się ze wszystkim^. (Sam raz byłem z wizytą w Sokołowsku i przeżyłem tam b. dziwne spotkanie z funkcjonariuszem [jeszcze innego] Porządku. Ale to całkiem odrębna historia.)

Czy filozofia się kumuluje?

Mam na myśli proces, który w najczystszej postaci da się zaobserwować w matematyce. Schemat aksjomaty + założenia + teza + rozumowanie [dowód] pracuje od Euklidesa. Teorie bogacieją o nowe twierdzenia. Powstają nowe działy, z nowymi słownikami pojęć; nie unieważniają poprzednich. Owszem, i matematyka przeżywa „przygody”, pewne pojęcia okazują się antynomiczne (więc nieużyteczne), optymizm konstruktywistyczny (formalny) rozbija się o rafę zasadniczej niemożności (Gödel), pojawiają się schizmy (np. intuicjonizm) podgryzające zręby metody, binarna logika może się np. z‐fuzzy-ować. Itp. Ale „po całości” gmaszysko matematyki ma charakter kumulatywny.

Na filozofię tymczasem można spojrzeć jako na mętną literaturę w stale rosnącym stopniu poświęconą hermeneutycznie sobie samej, uprawianą na sposób „archeologiczny”.

Przychodzi kolejny gość, ma w tornistrze zaczątek nowego słownika („przygodnego”: Rorty), robionego wokół paru (nowych, tak się zdaje) metafor, pojęć nie wprowadzonych „porządnie”, lecz jedynie wzajemnie się podtrzymujących („koherencyjnie”, tak się zakłada, bo inaczej ogólny klops; por. reakcje na rozmaite french teories), pisze traktat(y), po czym albo ulega zapomnieniu (czy wręcz ginie w Szufladzie Dziejów, jak ten Lemowski geniusz trzeciego rodzaju, co go ludzkość nie jest w stanie nawet dostrzec), albo też pojawia się sfora komentatorów/interpretatorów, którzy mrówczo dochodzą do tego, co właściwie gość miał (mógł mieć) na myśli; głównym ich gestem jest osadzanie świeżego słownika / układu tez w tradycji; a więc gość N mówi z grubsza to samo, co X, tylko inaczej, lub też przeciwi się temu, co głosił Y, czy wreszcie „twórczo rozwija i precyzuje” to, co ongiś (niezbyt jasno) przedstawiał Z.

Ledwo pojawi sie nowe, a już trzeba jego węzły oczyszczać miotełką archeologa z piasku niejasnej mowy i rekonstruować szeregi z poprzednimi zabytkami pism. Nowy gość nie istnieje odrębnie, lecz tylko wraz ze swym XYZ‐ogonem, a przecież każdy z X, Y, Z ma własne ogony, bez których ani rusz. I tak to (hermeneutycznie) puchnie; filozofia jest przede wszystkim historią filozofii, i może tylko w takim sensie jest kumulatywna.

* * *

A więc przychodzi (nieco z boku) Dawid Kujawa ze swoimi Pocałunkami ludu; oznajmia: Deleuze, stawia wykrzyknik: Guattari!, wskazuje niezbędną skamielinę: Spinoza. Mija czasu mało‐wiele, wchodzi Jan Potkański. Tak zaczyna:

Dyskurs filozofa należałoby zrekonstruować tak, jak to akademicka filozofia ma w zwyczaju (większość publikacji z dyscypliny „filozofia” to właśnie takie rekonstrukcje).

Skaczę:

Pisma samodzielne Guattariego czytałem, spłynęły jednak po mnie bez efektu i niewiele z nich pamiętam; sam ten przejęty od kolegi radykalizm Deleuze’a postrzegam raczej jako kryzys wieku średniego. Z pozoru gorzej, że w moim dyskursywnym rozwoju ostatnie słowo miał, jak się rzekło, Hegel, a pop‐Deleuze to wszak antyheglista.

Niemniej przeto (idę dalej):

Nie bez poważnych – jak sądzę – argumentów zakwestionowałem jednak tę interpretację, serio traktując genealogię Logiki sensu Deleuze’a jako wywodzącą się z badań Jeana Hyppolite’a nad Nauką logiki [Hegla] (w których termin „logika sensu” po raz pierwszy się pojawia) i sugerując neoheglizm ostatniego dużego dzieła Deleuze’a – Co to jest filozofia?

Mamy więc trzon ogona.

* * *

Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie kieruje mną „brak szacunku do” czy lekceważenie (hermeneutycznej) pracy filozofów. Przeciwnie, rozmiar i wewnętrzne skomplikowanie tej kulturowej szarady („z samymi niewiadomymi”^) oszałamiają.

W matematyce (a właściwie w matematycznej edukacji) jednym z najistotniejszych kroków jest po(d)jęcie „intuicji”. Terminy matematyczne porządnie zdefiniowane. Jednak adeptom zaleca się wyrobienie „intuicji” (wiązanej z danym terminem); skonstruowanie sobie operacyjnie sprawnego wycinka kłąbu, przejścia od głęboko rozdrzewionej siatki kolejnych definiendumdefiniens do „wyobrażenia”. „Granica” to „dowolnie powiększalny wyścig Achillesa z żółwiem”, „topologiczna przestrzeń” jest „spójna”, gdy nie jest „niespójna” (rozkładalna na „niepuste podzbiory”). Itd. Matematyka oferuje realną możliwość themersonowskich podstawień.

Niestety, w filozofii (czy dowolnej innej złożonej praktyce hermeneutycznej) zdaje się przeważać postawa „kapłańska”. Zamiast pracować na rzecz upowszechniania intuicji, budować rosnącą wspólnotę wokół „wyobrażeń”, kapłan robi przypisy do tego czy innego fragmentu Pisma (to metafora nawarstwionego piśmiennictwa wszelkich ogonów danej domeny). Owszem, przerysowuję; bywa tak i owak, w różnych proporcjach.

Niemniej, zajęcie pozycji kapłana buduje prestiż („doktrynalny”) i stanowi świadectwo wtajemniczenia; plebs (mam tu na myśli kategorię zdolnego amatora wiedzionego ożywczą ciekawością) albo niech bierze pojęcia na [liczman]-słowo, albo niech idzie budować własne gzegezy, wzdłuż nieskończonego szlaku przypisów. Nie raz ma się (złośliwą) ochotę, by zapytać wprost „kapłana”: skoro tak dobrze, jak sugerujesz, znasz ów splot terminów‐zagadnień, wyjaśnij, proszę, własnemi słowy, zwięźle, o co w tym chodzi. Wiemy jednak z rozpowszechnionej maksymy, że tylko najwięksi potrafią przekuć własne rozumienie w syntetyczny, klarowny obraz na rzecz innych. Reszta gryzie pióra. (Lecz poza tym – kapłan jest biurokratą, furtianem; sprawdza papiery, chowa klucze; ironicznie życzy plebsowi: „powodzenia!”.)

* * *

Czytałem (długi) tekst Jana Potkańskiego kilka razy. Jego warstwę pojęciową stanowi rekonstrukcja D‑G/Kujawy w terminach Hegla z pewną liczbą „skoków w bok”, a jako że

Pocałunki ludu to bardziej chyba książka filozoficzna niż krytycznoliteracka w tradycyjnym sensie

...sporo miejsca poświęca autor „kwestiom wewnątrzcechowym”. Czy poza nie wychodzi? Pytam, bo interesuje mnie literatura. Być może – tak. Wynotuję, ostro odciachując cechowy kontekst, parę fragmentow:

literacki rozwój podmiotu [...] następuje w serii powtórzeń schematu relacji, który jest w tych powtórzeniach modyfikowany i ujmowany coraz bardziej refleksyjnie: całość ma kształt rozwijającej się na zewnątrz spirali jako wypadkowej okręgu powtórzeń i rosnącego dystansu. Ten rosnący dystans [...] to skutek kolejnych rozczarowań przedmiotami w serii miłosnych powtórzeń; obiekty z czasem okazują się nie tak wspaniałe, jak w pierwszym impulsie zakochania, przeniesienie (w sensie freudowskim) z pozytywnego najpierw przechodzi w negatywne, potem w przepracowaniu wygasa. Uwolnione z obsady obiektu libido wraca do podmiotu. Jeśli pociągnie za sobą widmo nie całkiem pożegnanego obiektu, grozi to melancholią, jeśli jednak skutecznie oderwie się od niego – wzmocni sam podmiot.

Albo:

[w dojrzałym luteranizmie] Duch Święty realizuje się jako głos rozbrzmiewający we wspólnocie gminy. Z pozoru niedaleko stąd do komunitaryzmu Kujawy. Ten jednak nie pisze w Pocałunkach nic o głosie. To znaczące – „głos” w krytyce poezji to popularna figura, pojawia się tedy u Kujawy w tytułach cudzych prac [...], ale nie we własnej maszynerii pojęciowej krytyka [...].

Jak rozumieć tę elipsę fonocentryzmu? [...] Pierwsza połowa wyjaśnienia jest prosta: siła poetyckiego głosu to element mitologii poprzedzającej epokę, do której Kujawa się odnosi. Archetypicznie silny głos miał w naszych czasach Czesław Miłosz, którego Kujawa wspomina ledwie dwukrotnie – w obu przypadkach jako tło dla postaci młodszych, a nie samodzielny przedmiot analizy. Przeciwko fonocentryzmowi w stylu noblisty kierowały się poezja i krytyka, z którymi Kujawa polemizuje – ale przecież nie po to, żeby model miłoszowski przywrócić, wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej się od niego oddalić, zerwać ostatnie więzy niekojarzone już z samym Miłoszem. Gest odrzucenia modernistycznego fonocentryzmu był dość powszechny, nie u wszystkich jednak dał tak trwały efekt jak u Kujawy. Niekiedy po lacanowsku to, co wykluczone z symbolicznego, powraca w realnym – jako rzekoma nowość. Na przykład u Pawła Kaczmarskiego i Łukasza Żurka głos poetyckiego autorytetu powrócił pod postacią intencji autora, której interpretator ma pozostawać wierny. Nie dziwi więc, że Kujawa ostro z tym neofonocentryzmem intencjonalizmu polemizuje, jak w dyskusji na łamach „Małego Formatu”.

„Druga połowa wyjaśnienia” już prosta nie jest. Dalej czytamy (pominę treść rozbudowanego pytania, niech przemówi „goła” odpowiedź):

Rodzaje możliwych odpowiedzi już poznaliśmy: gwarantować może fonocentrycznie głos autorytetu (na przykład poety w typie Czesława Miłosza) albo panoptykalnie kontrolująca wspólnota badawcza (różne gatunki recenzentów). W sposób charakterystyczny dla języków indoeuropejskich taki sens „jest” jako łącznika przechodzi w sens egzystencjalny – komu recenzenci nie uznają publikacji i dorobku, a koledzy nie zauważają poprzez cytowania, umiera dla systemu nauki; podobnie we wspólnocie wsłuchanej w autorytety nie istnieje ten, czyj głos jest za mało donośny (na przykład z racji płci, gdy jest to wspólnota patriarchalna).

W kontekście praktycznym siła głosu lub spojrzenia nabiera charakteru rozkazu albo presji, a zasłuchanie odbiorcy przechodzi w posłuszeństwo (w przypadku ludowego żądania oralnego – w troskę).

Pierwszy cytat dotyczy dzieł Prousto‐podobnych; konstatacja niechby trafna, ale nie jakoś bardzo głęboka. Drugi [bloczek cytatów] rzuca pewne światło na współcześnie toczoną małą polemikę (przymiotnika „mała” używam tu w takim samym sensie, jak w wyrażeniu mała śmierć). Dla mnie (prywatnie) to może najcenniejsze znalezisko w tekście Jana Potkańskiego.

Który to tekst ma ponad 50 tysięcy znaków; moja tutaj pretekstowa wycieczka to znaków 10 tysięcy (wliczając cytaty), zapewne tylko mini‐świadectwo niewłaściwej lektury.

Empuzjon Olgi Tokarczuk jest powieścią powolną, literacko bodaj najlepszą w jej dorobku, dwojako (miejscami i wątkami) bardzo śmieszną; przeczytała mi się od jednego dosiadu i nie była ta lektura konsumpcją bierną, a bardziej ożywionym (mimo powolności) podpatrywaniem, jak autorka konstruuje swoją szaradę czy raczej – parę współplecionych szarad.

Zanim jednak przejdę do (powyżej zarysowanej) rzeczy, parę słów ws. kontekstu. Po pierwsze więc, kwestia „oczekiwań ponoblowskich”. Sama w sobie jest raczej areną żurnalistycznego hajpu, bardziej interesujące, czy Tokarczuk nałożyła na siebie jakiś rodzaj okolicznościowej presji. Otóż wydaje się, że nie, że nawet świetnie się bawiła zatrudnieniem w Empuzjon.

Wątły (jak dotąd) układ reaktywnych spełnień i niespełnień, po drugie. Ryszard Koziołek, samomianowany ambasador proczytelniczej misji O.T. w Polsce, uspokajał: to ta sama Tokarczuk co zawsze. Karolina Felberg zgłosiła niedosyt („Gdyby powieściopisarka stworzyła literacki obraz nie Görbersdorfu z początku XX wieku, ale współczesnego Sokołowska [...], mogłaby wówczas stworzyć arcydzieło – tekst równie „epokowy” co Czarodziejska góra, orientujący nas wobec wyzwań współczesności, wyznaczający perspektywę” – niewąskie zadanie, nespa, ale poniekąd źle adresowane). Wreszcie od paru lat rosnąca w siłę frakcja demaskująca literacką podrzędność i konserwującą, liberalno‐mieszczańską światopoglądową podszewkę twórczości O.T. zyskała pożywkę do kolejnych (nierzadko niewybrednych) posunięć w soszialmediowej dialektyce beki i oburzu. A radykalny głos Tomasza Kozaka (którego skądinąd bardzo cenię, choć – it’s complicated) obwieścił wręcz, że Empuzjon jest reakcyjny, bo wzywa (zwłaszcza kobiety) do „apolitycznej bierności”. (Ostrzegam: tekst Kozaka jest spośród wymienionych najbardziej spoilerujący.) Układ zatem (jak dotąd) wątły, ale – przyznacie – nacechowany rozmaitymi emocjami.

Wróćmy jednak do literatury. Nie będę się bawić w streszczanie Empuzjonu (na marginesie jednak wytknę, że – dziwnie synchronicznie – mylą się Koziołek i Felberg: Mieczysław Wojnicz w chwili przybycia do Görbersdorfu miał lat 24, nie 21), jest ich już nadto. Ograniczę się do paru spostrzeżeń.

narracje

Są dwie. Efekt działania „zwykłego” wszechwiedzącego sprawozdawcy, osadzony w czasie przeszłym. Oraz zapisy nad-wszechwiedzącego, operującego czasem teraźniejszym (a właściwie: bezczasem, „wiecznym teraz”), liczbą mnogą, rodzajem żeńskim (ten wszakże ujawnia się nie od razu). Przeplatają się znienacka i bez ostrzeżenia. Ta druga jest pewnym literackim novum: działa z perspektywy żabiej, tuż spod poziomu ziemi (podłogi etc.), jest rodzajem mnogiej, wszędowścibskiej miss Marple, z jej spostrzegawczą uwagą zwróconą na szczegóły i zdolnością do redukowania ich w „zdroworozsądkowe schematy”. Trzeba jednak dodać, że owa zdroworozsądkowość ma u Tokarczuk charakter szczególny. „Lubimy buty”, oznajmiają mnogie narratorki, bo buty z żabiej perspektywy to pierwszy punkt kontaktu z dramatis personae; z butów można się wiele dowiedzieć.

Od czasu narratora w Szkarłatnym płatku i białym Michela Fabera, sprowadzonego z przyszłości (naszego teraz) w świat wiktoriańskiego Londynu, do którego postaci z powieści zwracają się w drugiej osobie, jeden z ciekawszych „narracyjnych” pomysłów.

baba, żaba, diabeł trzeci

A skoro o żabach mowa, należy się państwu (nieznającym jeszcze powieści) fragment Empuzjonu.

Ojciec często powtarzał mu – choć Wojnicz właściwie nie pamiętał, kiedy i w jakiej sytuacji słyszał go tak mówiącego, „powtarzał” znaczyło, że dawał temu wyraz często, nawet jeśli nie otwierał ust – że kobiety są z natury swojej zdradliwe i chwiejne. Rozmazane. Nie wiadomo, czego się w nich uchwycić, czemu zaufać. Wymykają się, są śliskie jak wąż albo jak jedwab (osobliwe zestawienie, to prawda); trudno je złapać w dłoń, wyślizną się i jeszcze będą się śmiać z naszej nieporadności. Istniało pewne przysłowie, które wielokrotnie przywoływał stryj Emil, i to Mieczysław dobrze pamiętał. Rzecz dotyczyła Glicerii, a może jakiejś narzeczonej wuja, jednej jedynej, która puściła go kantem i wyszła za kogoś innego. Stryj, zwykle dobrze wychowany, o nienagannych manierach, w tym wypadku wyciągał łyżkę z zupy i wymachiwał nią nad talerzem.

– Baba, żaba, diabeł trzeci to rodzone dzieci.

Mały Wojnicz usiłował zgłębić sens tego porzekadła, ale nie miał pojęcia, co właściwie jego umundurowany i niezwykle precyzyjny w wyrażaniu się stryj chciał poprzez nie wyrazić.

Jakiś związek kobiety z żabą i diabłem? Ta wilgotna, mroczna trójca zabierała kobietę z wytapetowanych porządnych mieszczańskich sypialni, ciągnęła ją w las, po igliwiu, w podmokłe rejony torfowisk, gdyż okazywało się, że trójca ta jest rodzeństwem, pochodzi z tej samej czeluści w głębi lasu, gdzie ani nie dochodzi ludzki głos, ani nie dociera oko i gdzie zgubi się każdy podróżny. Cóż, takich lasów nie było w okolicach Lwowa, chyba dopiero gdzieś na Wołyniu albo na zboczach karpackich gór.

Analiza zwrotu „powtarzał” w powyższym fragmencie, jakby Mannowska z natury – co nie dziwi, Empuzjon jest pełnorasową powieścią sanatoryjną czy bardziej wręcz czarodziejsko‐górską – to przykład wgłębień, którymi autorka gęsto wzbogaca powolny tok opowiadania; to one sprawiają, że mimo pozornego nic‐się‐nie‐dziania, uwaga czytelnika jest w pełni zaangażowana (oczywiście niezbędna jest też wstępna, wyjściowa dobrawola).

trzy Parki

Recenzenci (mimo różnic) podkreślają czysto‐męskość świata przedstawionego w Empuzjonie, Karolina Felberg wybija w samym tytule: „wszech(nie)obecność kobiet”.

A jednak są, i to obsadzając kluczowe „stanowiska”. Na samym początku pojawiają się milczące „dwie starsze kobiety”, które deponują u Wojnicza ziarno bobu (powróci); są jak dwie Parki, stale obecne w tle.

Wkrótce wstali i ruszyli w stronę kurhausu, mijając Frau Weber i Frau Brecht, które siedziały przed domem tym razem z założonymi rękami, jakby grzały się w ostatnich promieniach słońca. Wojnicz zauważył, że jedna miała bardzo spuchnięte nogi, wciśnięte w specjalnie szyte, dość niechlujne obuwie, druga zaś była tak brzydka, że aż fascynująca. Jej wywinięta dolna warga upodobniała ją do jakiejś starożytnej rzeźby, która przedstawia stworzenie rodem z Hadesu.

Frau Weber i Frau Brecht. Trzecia jest niewidoczna, raz ledwie (może) zamajaczył jej paluch, położony na futrynie drzwi – ciemnej czeluści.

Zapewne Frau Marx.

Wspominałem, że powieść O.T. bywa bardzo śmieszna.

Inną kluczową postacią jest Sydonia Patek („Kim jest Sydonia Patek, czy ma męża, czy jest może ‘panną z Lesbos’ ” / „ ‘Mówię wam: nie jest kobietą’ – żartował Lukas”), wprowadzona tak:

Teraz przejęła Mieczysława pielęgniarka, której oczy podkreślała czerwona opuchlizna. Krótki uprzejmy uśmiech odsłonił na chwilę jej duże, zażółcone zęby, które kolorystycznie współgrały z przetartą pozłotą zegarka na łańcuszku przypiętym do fartucha. Nad kieszonką miała wyhaftowane imię i nazwisko: Sydonia Patek.

...i podsumowana jak niżej:

Wojnicza też ta postać naprawdę przerażała. Nie chodziło o jej szczególną urodę, czy raczej jej brak, ale o martwą twarz, na której nigdy nie rysowały się żadne emocje, i milczkowatość. Odpowiadała monosylabami i nigdy nie patrzyła na rozmówcę. Trzymała wzrok skierowany gdzieś w lewo w dół, a jej okulary w szylkretowych oprawkach miały kolor brudnej wody. Biały uniform, fartuch zapinany z tyłu i przepasany paskiem z doczepionym pękiem kluczy pozbawiał ją właściwości. Była funkcjonariuszką zakładu leczniczego, agentką kurhausu.

Agentka kurhausu, czyli: cywilizacji; odegra istotną rolę w końcowym „wyprowadzeniu z Hameln”. Z drugiej strony – Sydonia to imię zarówno Colette, jak i jej (ateistycznej, wolnomyślicielskiej) matki. I odzegarkowe nazwisko.

Nie wiem, czemu te funkcjonariuszki Porządków zostaly recenzencko przeoczone. Bo odjednoznaczniłyby interpretacje?

czytać?

Nie była moim celem ani analiza Empuzjonu, ani polemika, urwę więc tutaj. Nie posunę się też tak daleko, by polecać tę powieść albo i nie polecać.

Mnie lektura sprawiła sporo przyjemności, zwłaszcza że ani przez moment nie obciążałem O.T. jakąś szczególną powinnością – wobec literatury czy wobec świata. A jeśliby – to z niewykluczeniem pewnej intencji prowokacyjnej. I to nie w tym podjętym przez recenzentów sensie („narracja demonizuje wszystko, co społeczne i polityczne” – Tomasz Kozak), może wręcz przeciwnie.

W swoich [przedpremierowych] uwagach przedlekturowych o Szczelinami Wita Szostaka (które to uwagi Marcin Bełza w nader osobistym wyznaniu nazwał błędnie polekturowymi), dwukrotnie przywołuję hipotetyczną magistrantkę:

wędrówki (skądinąd dość zdumiewające) nazwisk postaci po tekstach (niczym u wczesnego Piotra Wojciechowskiego [zob.]) mogą przynieść sporo frajdy ewentualnej magistrantce

oraz:

A przy okazji: warto wprowadzić termin „autobibliograficzny” [*], na podobieństwo (lecz w przeciwstawieniu) „autobiograficzny”. Nie wchodząc w subtelności kwestii autorstwa (notabene, ustalenie pięter autorstwa w Poniewczasie może przyprawić o ból głowy ewentualną magistrantkę), zauważamy w Szczelinami właśnie odesłania autobibliograficzne.

Z niejaką satysfakcją [fantazja nigdy nie dogania rzeczywistości^] donoszę P.T. Czytelnikom, że magistrantka istnieje realnie, za swoją pracę magisterską Podmiotowość w wypowiedzi filozoficznej i literackiej na przykładzie twórczości Dobrosława Kota (Wita Szostaka) (UW 2020) dostała nagrodę specjalną w XXVI edycji Konkursu im. J. J. Lipskiego; pokłosiem tych badań były dwa teksty, jeden o „dwuręczności” Kota‐Szostaka („Ruch Literacki” 5(368)/2021), zawierający sporo inteligentnych uwag, zwł. tyczących konstrukcji i semantyki „podmiotu mówiącego”, drugi o Kocie i jego Tratwie Odysa („Twórczość” 1/2021), tekst bardziej laudacyjny.

Ilona Siwak jest też autorką dwóch tekstów w „Art‐papierze”, z listopada 2020 o Cudzych słowach Szostaka i świeżo opublikowanego Mężczyzna, który objaśnił mi światSzczelinami i recepcji tej książki.

Jedno jest pewne: Siwak solidnie przeczytała Szostaka (no i Kota) – art. w „Ruchu Literackim”, dostępny w sieci [zob.], jest też stosownie najeżony aparatem wedle polonistyczno/MISH‐owego sznytu. Jednak w tekście o Szczelinami bardziej czyta recenzentów (parska przy tym z irytacji), i to wykazując się (niezbyt profesjonalną) niestarannością w doborze źródeł (kto poważny bierze serio elukubracje Szota czy Czechowicza?).

Tezy Siwak w tym tekście są takie: Szczelinami nie jest powieścią, bo

nie ma [tam] linii fabularnej ani punktów węzłowych, jakichś zdarzeń. Jest jedynie nieustanne wytwarzanie mitu – podkręcane medialnie przez wydawcę – że to, co mamy przed oczami, to jest powieść.

...a domniemane (przez recenzentów) i sugerowane (przez autora) istnienie spójnej autorki zbiorków wierszy, składających się na tekst ksiażki, to interpretacyjne nadużycie.

Oba te zarzuty (indukowane reaktywnie przez postawy recenzentów i „recenzentów”) są nieco dęte. Nie po to Szostak od lat ćwiczy w różnych wariantach afabularność w swoich książkach, by brak explicite pokazanych „punktów węzłowych, jakichś zdarzeń” miał świadczyć o „niepowieściowości”; toż przecież właśnie rekonstrukcja implicite „podejrzanych o istnienie” punktów zwrotnych w bioliterackiej linii fikcyjnej autorki wierszy stanowi sens zabawy ze Szczelinami.

Co do „istnienia” autorki wierszy, pisałem:

Każdy z nich [tomików] jest wewnętrznie spójnym projektem, całość tworzy nad‐projekt, w którym m.in. skrywa się życiowa (i literacka) trajektoria autorki (fikcyjnej) tych wierszy.

Takie założenie – o quasi‐autorskiej spójności „nad‐projektu” – czyni (tak po prostu!) lekturę Szczelinami ciekawszą niż przy założeniu odwrotnym (że to różne „podmiotowo” głosy, których jedno‐tożsamość jest zaledwie suflowana przez autora). (Pamiętajmy: wątpliwości na korzyść!)

Sam nazwałem Szczelinami niby‐powieścią, Bełza poszedł krok dalej – u niego książka ta to niepowieść (na wzór i poszerzenie terminu niewiersz).

* * *

Jest wszakże w tekście Siwak pretensja skierowana wprost do autora Szczelinami, podniesiona już w tytule. O mansplaining.

Przywołuje Rebekę Solnit i pisze:

Jest też podmiot, który sygnuje tę książkę swoim nazwiskiem i który zdaje się zapominać o tym, że wypowiadając najbardziej intymne doświadczenia kobiety (jak choćby miesiączka, pierwszy seks, ciąża czy macierzyństwo) dokonuje symbolicznej przemocy na mnie i innych czytelniczkach [...]. Nie chodzi jednak o to, że mężczyzna opisał kobietę i jej świat. To już się Szostakowi udawało. Chodzi o to, że ta książka to kilkaset wierszy o śluzie, krwi i mleku, o podcinaniu żył i odsłanianiu piersi, książka próbująca pokazać naszą – kobiet – cielesność, nasz świat, w którym jest przemoc, trudne chwile, ale też pierwsze zakochanie i inne piękne doświadczenia. Tyle że opowiedziane to jest z perspektywy kogoś, kto – nawet jeśli będzie się bardzo starać – i tak wpisze się w rolę mężczyzny mówiącego nie o swoim wyobrażeniu kobiecości, tylko za nas.

Rzeczywiście, tego typu wątpliwość towarzyszy lekturze. Sam radziłem sobie z tym następująco. Po pierwsze, sprzeciwiając się (generalnie) esencjalności (w tym: ról genderowych). Po drugie, wskazując, że jawny „głos kobiecy” służy (i mamy tu do czynienia z pewną ewolucję) do wypowiadania sądów radykalniejszych niż wypada w akademicko-krakowsko-„tischnerowsko”-patriarchalnym światku; pisałem:

Może to symptom ewolucyjnego wyrastania Szostaka z dziedziczonego dziadocenu? Trochę żartuję.

...choć po przytoczeniu paru wierszy z książki dodałem:

(A więc może i nie żartowałem.)

Jednak clue refleksji nad owym ew. mansplainingiem jest tutaj:

Metoda w tym – powiedzmy wprost: „szostakocentryczna”, autor podstawia sam sobie pod oczy wyobrażone zwierciadła, żeby jakoś „(do)wiedzieć [się] po” [faktach/fikcjach], tego, co dotąd „nie”.

...karkołomna fraza na końcu cytatu odnosi się oczywiście do tytułu zbiorku z 2000: „Nie do powiedzenia”. Rozstrzygam wątpliwości na korzyść Szostaka: on głosem narratorki nie mówi „za was” [kobiety], on mówi dla siebie, ta literacka konstrukcja jest rodzajem self‐testu. Wypełniającego swoistą [poznawczo‐emocjonalną] lukę (notabene, sowita bibliografia do tak docenionej przez Siwak Tratwy Odysa zawiera odesłania do prac autorstwa ledwie dwóch kobiet, w tym jednej Arendt^; o czym to świadczy?).

* * *

A na zakończenie wspominek lekturowy. W Idzie skacząc po górach (1963) Jerzego Andrzejewskiego starczy narrator m.in. eksploruje intymne aspekty męskiej cielesności: a to przeraża go widziana w lustrze „wrzodzianka”, a to, strząsając (długo i nie dość skutecznie) siurka nad miską klozetową, parafrazuje słowa Molly (strumień z Ulissesa: ten arche‐przykład „kobiecości opowiedzianej przez mężczyznę”) o wszelkich wodach, co ostatecznie wpadają do oceanu. Czy gdyby to napisała Andrzejewska, to—


PRZYPISY
[*] W tekście z „Ruchu Literackiego” Siwak przywołuje zbliżoną kategorię Doroty Danuty Ulickiej „podmiotu autor‐biograficznego” [przepraszam za tę pomyłkę].

« older entries · newer entries »