z językiem

You are currently browsing the archive for the z językiem category.

Zbiór Przejęzyczenie jest prawdziwą kopalnią mott. To nie znaczy, że inne książki nie są; myślę wręcz, że każda może być taką kopalnią, jeśli tylko drążący znajdzie się w odpowiednim nastroju. Zatem przeformułuję: zbiór, o którym mowa, wybitnie wprowadza w nastrój mottowy.

Weźmy choćby zwierzenie Jana Gondowicza, opowiadającego o upadku (nieodżałowanego) Wydawnictwa Małego, które prowadzili (z żoną Joanną):

W pewnym momencie odechciało nam się z tym męczyć, podobnie jak odechciało mi się pisać recenzje książkowe, które nie mają żadnego przełożenia na czytelnictwo. Nikt tego nie czyta, a jak czyta, to nie wierzy, a jak nawet wierzy, to nie kupi, bo nie ma za co.

Przesadza, prawda? Ale na motto jak znalazł.

A teraz już do rzeczy.

rzecz

otóż jest taka. Drugie, co zrobiłem, położywszy łapę na Przejęzyczeniu: pobiegłem do rozmowy z Michałem Kłobukowskim, do którego mam pretensję (o zniechęcenie do czytania Saundersa). Mówi on tam rzeczy rozmaite, jedne śmieszą, inne straszą; tłumacze to znani malkontenci, ich serca przepełnia równie często gorycz co duma, a poczucie ważności tego, co robią, miesza się ze smutkiem osób niewidzialnych. Na pewno znasz, czytelniczko, jakiegoś tłumacza, wiesz zatem, że to ludzie trudni, i to w równej mierze ci wybitni, jak i ci, których obecność w fachu przynosi mu wstyd (choć obie kategorie – z diametralnie odmiennych powodów).

Mówi Kłobukowski:

Każdy pisarz, który jest cokolwiek wart, stara się przynajmniej chwilami pisać tak, jak nikt przed nim. Używa śmiałej składni, nieoczekiwanych zestawień słów, szuka swojego indywidualnego języka. Potem pojawia się tłumacz, a trzeba pamiętać, że nawet najbardziej utalentowany tłumacz zazwyczaj jest większym konserwatystą językowym niż autor. Dlatego nawet przy najlepszych chęciach w przekładzie następuje przeważnie mniejsze lub większe spłaszczenie stylistyczne w stosunku do oryginału. Potem wkracza redaktor, który jest jeszcze bardziej zachowawczy językowo – nie bez powodu pewni ludzie zaczynają pisać, inni tylko tłumaczą, a jeszcze inni tylko redagują. To jest kwestia psychologiczna, kwestia pewnej śmiałości, wzięcia odpowiedzialności za słowo i powiedzenia: ja to tak właśnie napisałem. Na końcu przychodzi korektor i jeszcze bardziej wyprasowuje tekst, jeśli mu się tego nie udaremni. To wszystko psuje przekład.

I ma tu rację, z tym że to racja o charakterze statystycznym, do frazy wytłuszczonej zaś jeszcze (krytycznie) wrócimy.

Parę akapitów dalej Kłobukowski wskazuje jednak na istnienie „redaktorów wybitnych”, na przykładzie Henryka Daski:

Współpracowaliśmy przy moich przekładach Bladego ogniaŚmiechu w ciemności, które redagował. Rzadko coś w tekście zmieniał, ale wszystkie jego interwencje były uzasadnione i bardzo cenne. Dasko zupełnie nadzwyczajnie czuł prozę Nabokova. Szkoda, że to nie on redagował moją Lolitę. Czułem, że naprawdę wie, o co chodzi. Wiedziałem, że zna te książki równie dobrze jak ja, albo i lepiej, co jest niestety bardzo rzadkie w kontaktach z redaktorami.

Postulat z ostatniego zdania powyżej brzmi absurdalnie; redaktor może znać ksiażkę lepiej niż tłumacz tylko wtedy, gdy zna (skądinąd) oryginał i poświęcił mu ponadto sporo uwagi. Przeważnie jednak pierwszy kontakt redaktora z tytułem odbywa się za pośrednictwem właśnie redagowanego przekładu. Kiedy redaktor sięga po oryginał? Kiedy niewiele wie o tłumaczu, albo gdy – mimo marki – coś mu w jego robocie zgrzyta. (Pani redaktor od Kłobukowskiego przekładu Saundersa nie należy do gatunku redaktorów wybitnych, ba, nawet poprawnych; gdzie była, gdy tłumacz kiksił?)

Jekyll

Wróćmy jednak do średniej. Tak, pożądaną cechą redaktora (a tym bardziej korektora) jest konformizm. Są (mają być) ci skarabeusze języka przede wszystkim posłuszni: cielcowi Poprawności. Skarabeusz jest stworzeniem nader pożytecznym, w niedocenianym mocno stopniu, gdy autor (tłumacz) nie umie względnie błądzi. Ale gdy autor umie, ale inaczej niżby chcieli marabutowie, rządcy cielca, o, wtedy władza dana redaktorom i korektorom będzie bezwględnie użyta – w złej sprawie. Jak to nazywa Kłobukowski – wyprasują!

Jekyll, miły facet, doskonale mieszczący się w normach i konwencjach.

cielec

Na marginesie słowo o Poprawności. Im jestem starszy, tym bardziej ją lekceważę (z odcieniem pogardy). Głównym tego powodem jest częstość zmian produkowanych (zazwyczaj z b. kiepskim uzasadnieniem, często na zasadzie widzimisia – polecam tu z naciskiem uważną lekturę tekstów na kulturystyce języka; oby pojawiły się nowe). Częstość ta skutkuje nieustannym poszerzaniem pola zarobkowego cechu (redaktorów i korektorów), o to przecież głównie chodzi, a jej efektem ubocznym jest to, że większość książek na waszych półkach jest pełna [nowych] błędów. (Nie wiedzieliście? Naprawdę?)

Nieodżałowany (piję tu do jego odejścia z „Poradni językowej PWN”) Mirosław Bańko pisał w 2010:

Ucieszyłbym się, gdyby zasady pisowni zostały zmienione tak, aby i pierwszy zapis [w sumie nieważne, o czym konkretnie tu mowa] był legalny. Dotychczasowe zmiany w polskiej pisowni nie napawają jednak optymizmem, gdyż zamiast wprowadzać więcej swobody, sprowadzały się do zastępowania jednych zapisów innymi.

Więcej swobody! Wariantywność! Tego bym chciał dla norm, ale nie, normy to władza (i kasta ją sprawujących), a władza to kasa: nie oddadzą.

Hyde

Tak, językowo jestem po stronie Hyde’a: wypić dekokt i dać się ponieść mrocznemu instynktowi wolności. Czy to znaczy, że wszystko ma być wolno? Nie! To (ma) znaczy(ć) tyle, że duch języka, śmiałość, indywidualność, odrębność nie powinny być z góry skazywane na porażkę w starciu z aptekarsko odmierzanymi, biurokratycznymi, prasującymi aktami „poprawczymi” Jekyllów.

Wróćmy jeszcze do zdania Kłobukowskiego:

nie bez powodu pewni ludzie zaczynają pisać, inni tylko tłumaczą, a jeszcze inni tylko redagują

Stara klisza i fałszywa. To znaczy – tak, nie bez powodu. Ale to nie ten powód, który tu został domyślnie powieszony. Wybitny tumacz więcej znaczy dla kultury swojego kręgu językowego niż 100 marnych literatów. Nazwiska wybitnych redaktorów szeptane były z nabożną czcią (plus odcień lęku) po korytarzach wydawnictw – dziś już pewnie nie, bo (jak wiadomo) wszystko schodzi na psy^.

A jednak. Nie przypadkiem sięgnąłem po archetypiczną dwupostać Jekyll–Hyde. Co bowiem się dzieje, gdy autor (prozy czy poezji) spróbuje przekładu? A gdy tenże, dwuzatrudnieniowy, zajmie się jeszcze dodatkowo (np. „dla chleba, panie, dla chleba”) redaktorzeniem? Czy jego wewnętrzne „ja” pozostaje spójne?

Fach tłumacza jest pograniczny: odbywa się na cienkiej brzytwie między twórczością a odtwórczością [zob. jednak też rozmowę z Anną Wasilewską w linkowanym zbiorze!], część pierwszą powyższego zestawu zatem pominę.

Czy – przeformułowując – naturalny, twórczy, nieokiełznany Hyde jekyllowacieje, gdy zmienia tryb pracy z tekstami na redagowanie?

Czy włącza się w nim dusza niewolnika, posłusznego cielcowi Poprawności, nieważne, co sam hm, prywatnie sądzi o jakości tych norm?

dusza skrusza

Proszę państwwa, z przykrością donoszę, że (z tego, co mi wiadomo, choć wiadomo mi nie reprezentatywnie) tak.

Mam na to dowody. Jak wiadomo stałym czytelnikom tego bloga, nienawidzę głupiej i psującej język niedawnej (no, w zestawieniu ze stuleciami) zasady łącznej pisowni „nie” z imiesłowami. Ile razy o niej wspominam, tyle razy jednak dodaję: Rada Języka Polskiego w swojej (niesławnej) dyrektywie mimo wszystko zezwala na świadomą pisownię wg starych reguł (czyli łączną lub rozłączną zależnie od intencji znaczeniowej).

Redaktorzy z tego korzystają? Nigdy.

I dochodzi do sytacji, w której (powiedzmy) poeta, tłumacz, redaktor [postać wzorowana na autentycznej] zezwala korekcie na mechaniczne łączenie owego „nie” z imiesłowami w tekstach jednego z najwybitniejszych (tak mówią) użytkowników polszczyzny, wznawianych pośmiertnie po parudziesięciu latach od pierwodruku.

Autor pisał dobrze po polsku, na półkę dostaniecie uprasowanego. Tfu.

Bardzo mnie interesują problemy związane z tłumaczeniem (prozy i poezji), choć bardzo po amatorsku; jest tu kilka blogonot a propos tego tematu, a i w komentarzach odchodziła czasem obszczaja rukopasznaja schwatka w sprawie przekładów Barańczaka lub innych.

Proszę się zatem nie dziwić, że intensywnie przeżywam dwie moje ostatnie przygody z tłumaczami. Zacznę od końca (tę notę w ogóle ożywia chyba duch „nie po kolei”).

blask

Dosłownie parę dni temu ukazał się w formie książkowej zbiór rozmów z tłumaczami przeprowadzonych przez Adama Pluszkę na łamach Dwutygodnika. Mówi się, że w tomie jest więcej, niż było w sieci, ale nieważne, skąd pobierzecie te teksty do czytania – tak czy inaczej warto! Są tam tylko dwa rodzaje rozmowo‐wywiado‐opowieści: kapitalne i ciekawe. Ale że to mój subiektywny podział, zachęcam do przeprowadzenia własnego.

Do ksiażki mam tylko jedno zastrzeżenie: skład w środku wygląda na miejscami niechlujny i unosi się nad nim swoisty zapaszek amatorszczyzny (jak na tak renomowane wydawnictwo). Załoga:

Adam Pluszka, Wte i wewte. Z tłumaczami o przekładach
słowo/obraz terytoria 2016, „dwutygodnik.com / seria ksiażkowa”
redakcja Piotr Sitkiewicz
projekt graficzny, typograficzny, skład pomijam przez litość

Owszem, bywały w tych rozmowach momenty budzące czujność. Na przykład „zasada kompensacji”, wspomniana przez Jacka Giszczaka:

Kilka razy zdarzyło mi się zastosować w przekładzie zasadę kompensacji. Nie lubię objaśnień w rodzaju: „nieprzetłumaczalna gra słów”. Jeśli w danym fragmencie tekstu nie jestem w stanie wywołać efektu humorystycznego poprzez językową zabawę, mogę zrobić to w innym miejscu, wprowadzając grę słów,
której nie ma w tekście oryginalnym. Oddając w ten sposób sprawiedliwość stylowi oryginału.

Hm. Z drugiej jednak strony, każdą przyjęta przez tłumacza regułę postępowania można wypaczyć, każdej można nadużyć. Morał z tego taki, że i tak probierzem jakości przekładu musi być konkret (oryginału i tłumaczenia).

I na taki właśnie konkret nadziałem się w innej książce, wbudził we mnie prawie

wściekłość

George Saunders nie był bodaj jeszcze wydawany w Polsce. Również na dniach ukazał się zbiorek opowiadań Dziesiąty grudnia (2013); tak w ogóle opowiadania nie są moją bajką, jednak sięgnąłem i – zacne.

To pisarz lotny, błyskawiczny, zwięzły w objętości, rozpasany w leksyce i środkach wyrazu, po jakie sobie bezczelnie sięga, stosując się do – nie wiem, jak to celnie określić – powiedzmy: zdyscyplinowanej dezynwoltury. Dwa‐trzy zdania i masz (czytelniczko) już całkiem solidny zrąb wiedzy o tym, co siedzi w głowie (otoczeniu, obejściu, backgroundzie) danej postaci.

Szybki i świetny (choć nie całkiem wolny od krytyki [*]).

A teraz o pierwszym opowiadaniu z tego tomu, Zwycięska runda [Victory Lap, 2009]. Czytam. Już w trzecim akapicie coś mi zgrzyta. Ale nic, jeszcze nie podłapałem kontekstu, konwencji, no, nic jeszcze nie wiem. Czytam dalej. Żre świetnie. O, tu: jak ładnie! Czytam. Aż tu: zgrzyt. Ale nic, czytam, czytam. I znowu: zgrzytu‐zgrzyt. WTF?

Doczytałem do końca, zrozumiałem (patrzcie, po jednym opowiadaniu), że Saunders jest wart inwestycji lekturowej, ale zarazem narasta we mnie prawie wściekłość. WTF. WTF! Myślę – a pójdę i sprawdzę. Miałem szczęście, bo oto, proszę bardzo, oryginał in English, można konkretem.

Tytułem niezbędnego wstępu: rzecz dzieje się w USA, nie ma powodu, by zakładać, że nie współcześnie; scenerią jest (raczej) niewielkie miasto ew. suburbia, mamy też etniczne sąsiedztwo (cerkiew św. Michaiła wraz mieszkającymi w okolicy „Ruskami”, całkiem już wszakże zamerykanizowanymi, żadna tam świeża emigracja, nie).

(2)

Czytam (zaraz poniżej oryginał):

Cóż to za mizerak truchtał po Gladsong Drive, widoczny przez okno salonu? [...] Biedak. Wyglądał jak kościotrup z fryzurą czeskiego piłkarza.

Who was this wan figure, visible through the living‐room window, trotting up Gladsong Drive? [...] Poor thing. He looked like a skeleton with a mullet.

(3)

Czytam [Tupperware: firma produkująca m.in. rozmaite pojemniki na żywność; na rynku od 1948]:

Sypnij trochę serowych chipsów do staroświeckiego ustrojstwa Tupperware z przegródkami.

Pour quantity of Cheez Doodles into compartmentalized old‐school Tupperware dealie.

(1)

A wspomniany wyżej „zgrzyt już w trzecim akapicie” (mówiłem, że będzie nie po kolei) idzie tak:

Powiedzmy, że schody były marmurowe. Powiedzmy, że zeszła po nich i wszystkie głowy zwróciły się ku niej. Gdzie był {wyjątkowy}? Podszedł i z lekkim uśmiechem zawołał: Jakim cudem aż tyle wdzięku mieści się w jednej małej cipce? Oj. Powiedział „w małej cipce”? I stał sobie, jakby nigdy nic?

Say the staircase was marble. Say she descended and all heads turned. Where was {special one}? Approaching now, bowing slightly, he exclaimed, How can so much grace be contained in one small package? Oops. Had he said small package? And just stood there?

Dwa razy jakaś „zasada kompensacji”. Ale czego?

(2)

Jesteśmy w Ameryce! Oni tam wiedzą, co to motocross [„dirt bikes”] (przełożony akurat w stronę „żużlowców”, no, to akurat drobiazg), ale słabo kumają piłkarzy (to przecież soccer, a nie uczciwa „piłka”, taka czy inna), hello! i jeszcze czeskich! I jeszcze te fryzury czeskich piłkarzy, ojej, przedostały się do idiomatycznego języka amerykańskiej piętnastolatki! Co za kariera.

Panie tłumaczu, WTF? No dobrze, „mullet” tłumaczą jako „a hairstyle in which the hair is cut short at the front and sides and left long in back”, ale „czeski piłkarz” to pana szczyt możliwości?

(3)

Albo to ustrojstwo, typowo polski rusycyzm, oznaczający (najszerzej) rodzaj topornego urządzenia o „często nieznanym przeznaczeniu”; pasuje jak diabli do staromodnego pojemnika z przegródkami, na żywność. Nie dość, że kulą w płot, to jeszcze w specyficznie polsko‐rosyjski płot. WTF? Jeśli się nie umie podebrać sprytnego neologizmu pod „dealie”, to można zostawić neutralny „pojemnik”, zamiast wprowadzać ni z gruchy, ni z pietruchy koloryt z jakiegoś kulturowo‐językowego Marsa – tak to odległe, i tak to zgrzyta.

(1)

Wspomniałem o „zasadzie kompensacji”, bo na samym początku jest owo small package, przetłumaczone z nonszalanckim zaniedbaniem oryginalnej dwuznaczności. „Tyle się mieści w małej paczuszce”, słyszy piętnastolatka w swojej fantazji naschodnej, i w sekundę później łapie się na tym, że slangowo itd. można itd. Ojej, „cipka”, jak on mógł, ten {special one}.

Zarżnięte dosłownością.

* * *

A przecież tłumacz z listą (ważkich) dokonań długą na metr. Nie było redaktora, coby złapał(a) za klawisz i powiedział(a): „stop, co pan tu właściwie odstillerowuje”?

Zostawiam to pełne tragizmu pytanie w zawieszeniu.

Powiem tylko, że popsuł mi pan tłumacz wrażenia z lektury. (No i napisanie powyższego rantu skradło mi nieco czasu.)

Na koniec załoga:

George Saunders, 10 grudnia
W.A.B. 2016
przekład Michał Kłobukowski
redakcja Maja Lipowska‐Wiktorowska


PRZYPISY
[*] Saunders przyłapany na powtarzalności tricków

Zająć się typologią krótkich form tekstowych, z wyłączeniem wierszy (krótkich). Uwzględnić wymiary: pragmatyczny, semiotyczny i performatywny. (Jakie jeszcze?)

Metki; czym różnią się. Fiszki. Relacja fiszki obiektywizującej (biblioteka.katalog) do fiszki‐memo (model „pudełko po butach” Kopalińskiego vs. stickers). Kanoniczne podziały! Blurby. Dopuszczalny poziom białego kłamstwa. Streszcz a écriture automatique: między szydem a jadem (kategoria „ukryte trucizny”).

Czy dołączyć model „przerośnięty blurb” aka współczesna hm‐recenzja z pola kultury (typu Sobolewska w „Polityce” albo ci tam wyrobnicy w „Magazynie Ksiażki”), czy to obciach?

Zagadnienie – jak krócić; wydłużanie zera vs. odłupywanie zbędnego (tzw. uogólniony problem rzeźby).

Teoremat dżdżownicy (teksty zdolne po przecięciu na pół do samodzielnego życia & sensu).

Czy recenzenci będą kręcić nosami na brak wymiaru technologicznego? (Pocztówki [przest.], SMS‑y [przest.], 140/160 [poczekać na antologię], fejsbuk, co jeszcze? co jeszcze?) Samozanudzenie kontra ryzyko, którędy iść?

Są dwa wychuchole, a właściwie już tylko jeden.

"Desmana moschata MHNT.INS.10" autorstwa Didier Descouens - Praca własna. Licencja CC BY-SA 3.0 na podstawie Wikimedia Commons.

Powyższy kretowaty to wychuchol ukraiński (wzgl. chochoł piżmowy), właśc. desman ukraiński. Tegoroczną decyzją MiIZ PAN wychucholem nazywamy już tylko poniższego:

Galemys_pyrenaicus

czyli wychuchola pirenejskiego (wzgl. chochoła / desmana pirenejskiego); plemię: desmany, rodzaj: wychuchol (Galemys pyrenaicus; grecka część nazwy, galemys, pochodzi od złożenia słów „łasica” i „mysz”, co, jak widać, jest dość absurdalne, chociaż z Grecji trudno dostrzec szczegóły).

Wychuchole zagrożone są wyginięciem.

Na wychuchole trafiłem, zastanawiając się, czy słowo chochoł pochodzi od chochać. Staropolskie kochać (się) / chochać (się) poza dzisiejszym znaczeniem (bardzo lubić, darzyć miłością), zawierało podobno również „otaczać opieką, pielęgnować, pieścić, dotykać”. A więc otulina ze słomy, chroniąca przed mrozem delikatne drzewka itp., jak najbardziej pasuje do chochania. Myślę, że to od tego słomianego rozczochrania poszedł później synonim osełedca, a nie odwrotnie, bo drzewa są wcześniejsze od fryzur.

Mniej mnie jednak obchodził sam chochoł, a bardziej różnica między (za)kochaniem (się) a miłością. Prawdziwe a okrutne znaczenie słowa miłośćminąć nie atakując, nie zabijając – gościło tu niedawno (zob.).

Wróciłem do tego rozróżnienia, nadziawszy się w sieci na (dość mętne) rozważania o naturze miłości, których autor permanentnie mylił „miłość” z „byciem w związku”.

Zaszczepiło to we mnie idiotyczną ochotę porozważania tego zagadnienia. Niniejszym uwalniam się od niej, a pomocny w tym będzie wierszyk Marcina Świetlickiego:

nie się

Kochać się – to oznacza chyba siebie kochać, więc
kochać należy bez się, kochać to coś w tobie,
co nie jest się, się nie ma, jeśli kochać, wiesz?

Polemizowałbym. Ale też – nie chce mi się dużo pisać; nie sprzyja temu wypełnione warkotem odkurzacza u sąsiadów z góry to słoneczne popołudnie ostatniego dnia roku.

Raczej już się pożegnam z wami (tą multimedialną blogonotą), życząc:
w życiu politycznym – więcej miłości (mijajcie się nie zabijając),
w życiu prywatnym – (za)kochania (się) (pielęgnujcie, dotykajcie).

I najważniejsze: chochajcie wychuchole!

 


Źródła ilustracji:
Desmana moschata MHNT.INS.10″ autorstwa Didier DescouensPraca własna. Licencja CC BY‐SA 3.0 na podstawie Wikimedia Commons.

«Galemys pyrenaicus MHNT.INS.29» per Didier DescouensTreball propi. Disponible sota la llicència CC BY‐SA 4.0 via Wikimedia Commons.

Barbara Kopeć‐Umiastowska gościła na tym blogu całkiem niedawno (w notce von Fausch) z krytyką przekładu. A wczoraj dwutygodnik.com opublikował rozmowę z BKU Praca na styku (rozmawiał Adam Pluszka), którą chciałoby się zacytować w całości, tak jest zajmująca; niegłupie treści opowiedziane żywym, bogatym językiem.

Koniecznie przeczytajcie. Na zachętę fragment:

Oczywiście, że zły tłumacz nie powinien tłumaczyć. Jeśli, jak chce Benjamin, przekład jest dążeniem do porozumienia języków, to zły tłumacz, gubiąc podobieństwo ludzkich intencji i pragnień, neguje ducha idei, niweczy wysiłek włożony w stworzenie formy – czyli sprzeniewierza się ludzkiej solidarności. Zły tłumacz jak uczeń czarnoksiężnika uprawia złą magię – gdyż zadaniem tłumaczy jest tłumaczenie magicznych formuł i języków „obcych”, niezrozumiałych kodów innych ludzi, potężnych zaklęć, których przekłamanie może spowodować koniec świata. Zły tłumacz grzeszy brakiem powagi w stosunku do własnego kodu, deformuje relację między myślą a językiem, produkuje koślawe potworki. Zły tłumacz, znęcając się nad bezbronnym oryginałem, łamie nakaz ahimsy, niekrzywdzenia. Zły tłumacz trafi do piekła tłumaczy, gdzie będzie po wsze czasy tłumaczył instrukcje obsługi wideł.

I drugi, o powieści Chabona Związek żydowskich policjantów:

Chabon sprawił mi tyle uciechy, że trudności też były przyjemne. Zdarza się, że tekst niesie tłumacza, energia oryginału jest taka, że przekład właściwie robi się sam. Im lepsza książka, tym częściej tak się dzieje, bo wtedy większa jest wartość dodana, nieredukowalna do elementów widzialnych – leksyki, składni i stylu. Jest coś nadprzyrodzonego we władzy, jaką język miewa nad człowiekiem i może lepiej zanadto w to nie wnikać – i do końca nie ufać, bo potrafi wywieść na manowce. A Chabon to literatura high pop: ten pomysł, żeby zdekonstruować toposy tożsamości żydowskiej, ubierając je przekornie w kostium kryminalnej political fiction! I ten alejchemowski, dygresyjny styl, czysta frajda storytellingu! Słowa jidysz przychodziły w sposób naturalny i naturalnie odnajdowały się w słowniku. Przyznam się, że jedno nawet wymyśliłam, nie powiem które, dobrze siedzi.

[...] Chabon to nieposkromiony gawędziarz i mądrala, w jego powieściach roi się od konceptów i niespodzianek, wątki wiją się i rozdwajają, zmierzając w kilkunastu kierunkach naraz, styl jest barwny i zaskakujący, z mnóstwem literackich aluzji. Bywa, że fabuła tego nie wytrzymuje, narracja aż się zatacza pod ciężarem krasomówstwa autora. Na tym tle Związek wygląda jak wzór zdyscyplinowania.

Uprasza się o powiadomienie, gdyby ktoś odnalazł to wymyślone słowo w jidysz.

W potocznej świadomości osiągnięcia firmy translatorskiej (a właściwie: spolszczającej) „Barańczak” przesłaniają twórczość własną niedawno zmarłego poety. Również tu, na tym blogu, znaleźć można, głównie w komentarzach, dziesiątki zgryźliwych linijek dotyczących głównie niskiej ceny, jaką miała dla tłumacza wierność wobec oryginału; takie osądy były wszakże raczej odosobnione. Ale jest i jeden zacytowany w oddzielnej blogonocie (ziarnko grobu) wiersz z mikrokomentarzem pełnym bezzastrzeżeniowego uznania.

Kiedy umarł, pojawiły się teksty okolicznościowo‐wspomnieniowe, w których proporcje odwróciły się. Owszem, kwitowano jednym czy dwoma komunałami („genialne przekłady”, „wielkie życiowe zadanie” itp.) zatrudnienia Barańczaka w spolszczaniu, ale pisano przede wszystkim o biografii, rozpiętej wyrazistym łukiem na dwóch filarach, postawie opozycyjnej i chorobie, oraz o własnych wierszach poety, w słusznej skądinąd trosce, by znalazł Barańczak miejsce nie tylko jako przypis (choć rozbudowany) do literatur obcych, ale i należną pozycję w historii literatury polskiej.

Odrębnie zostały omówione oceany [Sosnowski], kontekst szeroki (i wąski, niniejszoblogowy), teraz pora na wycieczkę po rafach.

* * *

We wspomnieniu Trudno mi pisać o Staszku. Chłonąłem jego teksty i radowałem się z każdego spotkania, choć widywałem go nieczęsto [tytuł jest cytatem z tekstu] Adam Michnik lepi kolejny pomnik kiczu.

Poczynając od zdrobnienia. Vaszek (o Havlu), ks. Wojtek (o Lemańskim), Józek (o Kuśmierku), dziesiątki takich przykładów. Ludzie ważni to kumple Michnika i odwrotnie. Kiedy o nich pisze, a chce, jak zwykle, pisać o sobie, majstruje furtkę pn. „zażyłość” i voilà, już wolno pojawić się, na pierwszym planie, Adaśkowi.

Ale to nie są kumpelskie zwierzenia, o nie. Oni tam, na Olimpie, są oczywiście „na ty”, niemniej przeto to Olimp. Jakoż i teksty wspomnieniowe Michnika są wręcz unurzane we wzniosłym frazesie.

On się z nielicznych spotkań ze Staszkiem Barańczakiem nie cieszył, on się radował.

Pisze:

Tak pojmował poeta swój spór z życiem.

Po wielu latach podjął spór ze śmiercią.

I dalej:

„Przeciwnika tym nie pokonamy, ale rzucimy mu przynajmniej kłodę pod nogi: Nicość jest żywo zainteresowana krzewieniem poczucia bezsensu [...]” [cytat z S.B.]

Aż do końca Staszek rzucał nicości kłodę pod nogi.

Powiecie: tu tylko cytuje. Nie tylko. We fragmencie z Barańczaka frazy, figury retoryczne znają swoje miejsce, nie są niepełnosprawne. U Michnika nieomylnie kiczowieją: oto Nicość ma nogi. (A rzucał – nie rzucił – jedną kłodę, zapewne ciagle tę samą; nawet w takim detalu objawia się geniusz kiczu.) Chciał dobrze (?), wyszło jak zawsze.

Zabrakło już bodaj tylko frazy:

wadził się z Bogiem

Ale może Wspominany – tym razem – nie dał żadnego pretekstu, by dodać do kolekcji frazesów jeszcze i tę perłę.

Czemu to wyciągam, czemu po raz kolejny utrwalam przykład owej nieodmiennej Michnikowej amikoszonerii unurzanej we wzniosłym, dętym frazesie? Bo nieodmiennie mnie to brzydzi.

* * *

Druga rafa tylko boli i dziwi. W tekście Kieszonkowy model przewrotności. O poezji Barańczaka Jarosław Mikołajewski, uznany i nagradzany poeta i tłumacz średnio‐starszego pokolenia (1960), pisze o Barańczaku powodowany raczej autentycznym żalem (tak to odbieram) niż potrzebą doważnienia własnej osoby.

Znamienne są różnice w opisie ostatniego kontaktu ze zmarłym. Michnik po mistrzowsku omija niewygodne pytania...

Ostatni raz odwiedziłem go w kwietniu tego roku w domu. Był już bardzo ciężko chory, tylko dobroci Ani Barańczakowej zawdzięczam, że mogłem go zobaczyć. To było nasze pożegnalne spotkanie.

...na które odpowiedź chyba brzmi: tak, wdarł się i wymusił; A.B. nie zdołała go powstrzymać.

Mikołajewski nie jest „Jarkiem”; ze zrozumieniem i nie bezrefleksyjnie przyjmuje Jarosław M. pożegnanie Barańczaka:

[odnosiłem te słowa] i do osobistej dzielności, z którą zetknąłem się przejmująco. Ponad dziesięć lat temu zakończył naszą krótkotrwałą korespondencję mailem, w którym uprzedził, że już pisać do mnie raczej nie będzie, bo choroba pozwala mu na niespełna dwie godziny pracy dziennie i ten czas musi poświęcić na dokończenie literackich planów. Była w tych słowach świadomość choroby, rozumienie jej reguł, ale też sprzeciw wobec ograniczeń, jakie przed nim stawiała. Rozpoznał ją, określił granice wąziutkiej szczeliny, którą pozostawiała mu na pisanie, i rozsadzał od środka.

Różnica klasy. Ale tuż po po powyżej cytowanym akapicie Mikołajewski pisze zdanie:

Wierząc relacjom przyjaciół, którzy go odwiedzali, robił więcej, niż mógł.

...które miało znaczyć „Jeśli wierzyć relacjom przyjaciół, którzy go odwiedzali, robił [itd.]”. Doprawdy, trudno mi pojąć, jak człowiek wytrawnego pióra może popełnić błąd, który nie dziwi tylko u agramatycznego debila, nowego bohatera naszych czasów.

Chyba że to robota redakcji/korekty „GW”; właściwie nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby tak było. Jest ta gazeta, od naczelnego poczynając, dobitną ilustracją prawa Greshama.

« older entries · newer entries »