Zbiór Przejęzyczenie jest prawdziwą kopalnią mott. To nie znaczy, że inne książki nie są; myślę wręcz, że każda może być taką kopalnią, jeśli tylko drążący znajdzie się w odpowiednim nastroju. Zatem przeformułuję: zbiór, o którym mowa, wybitnie wprowadza w nastrój mottowy.
Weźmy choćby zwierzenie Jana Gondowicza, opowiadającego o upadku (nieodżałowanego) Wydawnictwa Małego, które prowadzili (z żoną Joanną):
W pewnym momencie odechciało nam się z tym męczyć, podobnie jak odechciało mi się pisać recenzje książkowe, które nie mają żadnego przełożenia na czytelnictwo. Nikt tego nie czyta, a jak czyta, to nie wierzy, a jak nawet wierzy, to nie kupi, bo nie ma za co.
Przesadza, prawda? Ale na motto jak znalazł.
A teraz już do rzeczy.
rzecz
otóż jest taka. Drugie, co zrobiłem, położywszy łapę na Przejęzyczeniu: pobiegłem do rozmowy z Michałem Kłobukowskim, do którego mam pretensję (o zniechęcenie do czytania Saundersa). Mówi on tam rzeczy rozmaite, jedne śmieszą, inne straszą; tłumacze to znani malkontenci, ich serca przepełnia równie często gorycz co duma, a poczucie ważności tego, co robią, miesza się ze smutkiem osób niewidzialnych. Na pewno znasz, czytelniczko, jakiegoś tłumacza, wiesz zatem, że to ludzie trudni, i to w równej mierze ci wybitni, jak i ci, których obecność w fachu przynosi mu wstyd (choć obie kategorie – z diametralnie odmiennych powodów).
Mówi Kłobukowski:
Każdy pisarz, który jest cokolwiek wart, stara się przynajmniej chwilami pisać tak, jak nikt przed nim. Używa śmiałej składni, nieoczekiwanych zestawień słów, szuka swojego indywidualnego języka. Potem pojawia się tłumacz, a trzeba pamiętać, że nawet najbardziej utalentowany tłumacz zazwyczaj jest większym konserwatystą językowym niż autor. Dlatego nawet przy najlepszych chęciach w przekładzie następuje przeważnie mniejsze lub większe spłaszczenie stylistyczne w stosunku do oryginału. Potem wkracza redaktor, który jest jeszcze bardziej zachowawczy językowo – nie bez powodu pewni ludzie zaczynają pisać, inni tylko tłumaczą, a jeszcze inni tylko redagują. To jest kwestia psychologiczna, kwestia pewnej śmiałości, wzięcia odpowiedzialności za słowo i powiedzenia: ja to tak właśnie napisałem. Na końcu przychodzi korektor i jeszcze bardziej wyprasowuje tekst, jeśli mu się tego nie udaremni. To wszystko psuje przekład.
I ma tu rację, z tym że to racja o charakterze statystycznym, do frazy wytłuszczonej zaś jeszcze (krytycznie) wrócimy.
Parę akapitów dalej Kłobukowski wskazuje jednak na istnienie „redaktorów wybitnych”, na przykładzie Henryka Daski:
Współpracowaliśmy przy moich przekładach Bladego ognia i Śmiechu w ciemności, które redagował. Rzadko coś w tekście zmieniał, ale wszystkie jego interwencje były uzasadnione i bardzo cenne. Dasko zupełnie nadzwyczajnie czuł prozę Nabokova. Szkoda, że to nie on redagował moją Lolitę. Czułem, że naprawdę wie, o co chodzi. Wiedziałem, że zna te książki równie dobrze jak ja, albo i lepiej, co jest niestety bardzo rzadkie w kontaktach z redaktorami.
Postulat z ostatniego zdania powyżej brzmi absurdalnie; redaktor może znać ksiażkę lepiej niż tłumacz tylko wtedy, gdy zna (skądinąd) oryginał i poświęcił mu ponadto sporo uwagi. Przeważnie jednak pierwszy kontakt redaktora z tytułem odbywa się za pośrednictwem właśnie redagowanego przekładu. Kiedy redaktor sięga po oryginał? Kiedy niewiele wie o tłumaczu, albo gdy – mimo marki – coś mu w jego robocie zgrzyta. (Pani redaktor od Kłobukowskiego przekładu Saundersa nie należy do gatunku redaktorów wybitnych, ba, nawet poprawnych; gdzie była, gdy tłumacz kiksił?)
Jekyll
Wróćmy jednak do średniej. Tak, pożądaną cechą redaktora (a tym bardziej korektora) jest konformizm. Są (mają być) ci skarabeusze języka przede wszystkim posłuszni: cielcowi Poprawności. Skarabeusz jest stworzeniem nader pożytecznym, w niedocenianym mocno stopniu, gdy autor (tłumacz) nie umie względnie błądzi. Ale gdy autor umie, ale inaczej niżby chcieli marabutowie, rządcy cielca, o, wtedy władza dana redaktorom i korektorom będzie bezwględnie użyta – w złej sprawie. Jak to nazywa Kłobukowski – wyprasują!
Jekyll, miły facet, doskonale mieszczący się w normach i konwencjach.
cielec
Na marginesie słowo o Poprawności. Im jestem starszy, tym bardziej ją lekceważę (z odcieniem pogardy). Głównym tego powodem jest częstość zmian produkowanych (zazwyczaj z b. kiepskim uzasadnieniem, często na zasadzie widzimisia – polecam tu z naciskiem uważną lekturę tekstów na kulturystyce języka; oby pojawiły się nowe). Częstość ta skutkuje nieustannym poszerzaniem pola zarobkowego cechu (redaktorów i korektorów), o to przecież głównie chodzi, a jej efektem ubocznym jest to, że większość książek na waszych półkach jest pełna [nowych] błędów. (Nie wiedzieliście? Naprawdę?)
Nieodżałowany (piję tu do jego odejścia z „Poradni językowej PWN”) Mirosław Bańko pisał w 2010:
Ucieszyłbym się, gdyby zasady pisowni zostały zmienione tak, aby i pierwszy zapis [w sumie nieważne, o czym konkretnie tu mowa] był legalny. Dotychczasowe zmiany w polskiej pisowni nie napawają jednak optymizmem, gdyż zamiast wprowadzać więcej swobody, sprowadzały się do zastępowania jednych zapisów innymi.
Więcej swobody! Wariantywność! Tego bym chciał dla norm, ale nie, normy to władza (i kasta ją sprawujących), a władza to kasa: nie oddadzą.
Hyde
Tak, językowo jestem po stronie Hyde’a: wypić dekokt i dać się ponieść mrocznemu instynktowi wolności. Czy to znaczy, że wszystko ma być wolno? Nie! To (ma) znaczy(ć) tyle, że duch języka, śmiałość, indywidualność, odrębność nie powinny być z góry skazywane na porażkę w starciu z aptekarsko odmierzanymi, biurokratycznymi, prasującymi aktami „poprawczymi” Jekyllów.
Wróćmy jeszcze do zdania Kłobukowskiego:
nie bez powodu pewni ludzie zaczynają pisać, inni tylko tłumaczą, a jeszcze inni tylko redagują
Stara klisza i fałszywa. To znaczy – tak, nie bez powodu. Ale to nie ten powód, który tu został domyślnie powieszony. Wybitny tumacz więcej znaczy dla kultury swojego kręgu językowego niż 100 marnych literatów. Nazwiska wybitnych redaktorów szeptane były z nabożną czcią (plus odcień lęku) po korytarzach wydawnictw – dziś już pewnie nie, bo (jak wiadomo) wszystko schodzi na psy^.
A jednak. Nie przypadkiem sięgnąłem po archetypiczną dwupostać Jekyll–Hyde. Co bowiem się dzieje, gdy autor (prozy czy poezji) spróbuje przekładu? A gdy tenże, dwuzatrudnieniowy, zajmie się jeszcze dodatkowo (np. „dla chleba, panie, dla chleba”) redaktorzeniem? Czy jego wewnętrzne „ja” pozostaje spójne?
Fach tłumacza jest pograniczny: odbywa się na cienkiej brzytwie między twórczością a odtwórczością [zob. jednak też rozmowę z Anną Wasilewską w linkowanym zbiorze!], część pierwszą powyższego zestawu zatem pominę.
Czy – przeformułowując – naturalny, twórczy, nieokiełznany Hyde jekyllowacieje, gdy zmienia tryb pracy z tekstami na redagowanie?
Czy włącza się w nim dusza niewolnika, posłusznego cielcowi Poprawności, nieważne, co sam hm, prywatnie sądzi o jakości tych norm?
dusza skrusza
Proszę państwwa, z przykrością donoszę, że (z tego, co mi wiadomo, choć wiadomo mi nie reprezentatywnie) tak.
Mam na to dowody. Jak wiadomo stałym czytelnikom tego bloga, nienawidzę głupiej i psującej język niedawnej (no, w zestawieniu ze stuleciami) zasady łącznej pisowni „nie” z imiesłowami. Ile razy o niej wspominam, tyle razy jednak dodaję: Rada Języka Polskiego w swojej (niesławnej) dyrektywie mimo wszystko zezwala na świadomą pisownię wg starych reguł (czyli łączną lub rozłączną zależnie od intencji znaczeniowej).
Redaktorzy z tego korzystają? Nigdy.
I dochodzi do sytacji, w której (powiedzmy) poeta, tłumacz, redaktor [postać wzorowana na autentycznej] zezwala korekcie na mechaniczne łączenie owego „nie” z imiesłowami w tekstach jednego z najwybitniejszych (tak mówią) użytkowników polszczyzny, wznawianych pośmiertnie po parudziesięciu latach od pierwodruku.
Autor pisał dobrze po polsku, na półkę dostaniecie uprasowanego. Tfu.