podzwonne dla Hyde’a

Zbiór Przejęzyczenie jest prawdziwą kopalnią mott. To nie znaczy, że inne książki nie są; myślę wręcz, że każda może być taką kopalnią, jeśli tylko drążący znajdzie się w odpowiednim nastroju. Zatem przeformułuję: zbiór, o którym mowa, wybitnie wprowadza w nastrój mottowy.

Weźmy choćby zwierzenie Jana Gondowicza, opowiadającego o upadku (nieodżałowanego) Wydawnictwa Małego, które prowadzili (z żoną Joanną):

W pewnym momencie odechciało nam się z tym męczyć, podobnie jak odechciało mi się pisać recenzje książkowe, które nie mają żadnego przełożenia na czytelnictwo. Nikt tego nie czyta, a jak czyta, to nie wierzy, a jak nawet wierzy, to nie kupi, bo nie ma za co.

Przesadza, prawda? Ale na motto jak znalazł.

A teraz już do rzeczy.

rzecz

otóż jest taka. Drugie, co zrobiłem, położywszy łapę na Przejęzyczeniu: pobiegłem do rozmowy z Michałem Kłobukowskim, do którego mam pretensję (o zniechęcenie do czytania Saundersa). Mówi on tam rzeczy rozmaite, jedne śmieszą, inne straszą; tłumacze to znani malkontenci, ich serca przepełnia równie często gorycz co duma, a poczucie ważności tego, co robią, miesza się ze smutkiem osób niewidzialnych. Na pewno znasz, czytelniczko, jakiegoś tłumacza, wiesz zatem, że to ludzie trudni, i to w równej mierze ci wybitni, jak i ci, których obecność w fachu przynosi mu wstyd (choć obie kategorie – z diametralnie odmiennych powodów).

Mówi Kłobukowski:

Każdy pisarz, który jest cokolwiek wart, stara się przynajmniej chwilami pisać tak, jak nikt przed nim. Używa śmiałej składni, nieoczekiwanych zestawień słów, szuka swojego indywidualnego języka. Potem pojawia się tłumacz, a trzeba pamiętać, że nawet najbardziej utalentowany tłumacz zazwyczaj jest większym konserwatystą językowym niż autor. Dlatego nawet przy najlepszych chęciach w przekładzie następuje przeważnie mniejsze lub większe spłaszczenie stylistyczne w stosunku do oryginału. Potem wkracza redaktor, który jest jeszcze bardziej zachowawczy językowo – nie bez powodu pewni ludzie zaczynają pisać, inni tylko tłumaczą, a jeszcze inni tylko redagują. To jest kwestia psychologiczna, kwestia pewnej śmiałości, wzięcia odpowiedzialności za słowo i powiedzenia: ja to tak właśnie napisałem. Na końcu przychodzi korektor i jeszcze bardziej wyprasowuje tekst, jeśli mu się tego nie udaremni. To wszystko psuje przekład.

I ma tu rację, z tym że to racja o charakterze statystycznym, do frazy wytłuszczonej zaś jeszcze (krytycznie) wrócimy.

Parę akapitów dalej Kłobukowski wskazuje jednak na istnienie „redaktorów wybitnych”, na przykładzie Henryka Daski:

Współpracowaliśmy przy moich przekładach Bladego ogniaŚmiechu w ciemności, które redagował. Rzadko coś w tekście zmieniał, ale wszystkie jego interwencje były uzasadnione i bardzo cenne. Dasko zupełnie nadzwyczajnie czuł prozę Nabokova. Szkoda, że to nie on redagował moją Lolitę. Czułem, że naprawdę wie, o co chodzi. Wiedziałem, że zna te książki równie dobrze jak ja, albo i lepiej, co jest niestety bardzo rzadkie w kontaktach z redaktorami.

Postulat z ostatniego zdania powyżej brzmi absurdalnie; redaktor może znać ksiażkę lepiej niż tłumacz tylko wtedy, gdy zna (skądinąd) oryginał i poświęcił mu ponadto sporo uwagi. Przeważnie jednak pierwszy kontakt redaktora z tytułem odbywa się za pośrednictwem właśnie redagowanego przekładu. Kiedy redaktor sięga po oryginał? Kiedy niewiele wie o tłumaczu, albo gdy – mimo marki – coś mu w jego robocie zgrzyta. (Pani redaktor od Kłobukowskiego przekładu Saundersa nie należy do gatunku redaktorów wybitnych, ba, nawet poprawnych; gdzie była, gdy tłumacz kiksił?)

Jekyll

Wróćmy jednak do średniej. Tak, pożądaną cechą redaktora (a tym bardziej korektora) jest konformizm. Są (mają być) ci skarabeusze języka przede wszystkim posłuszni: cielcowi Poprawności. Skarabeusz jest stworzeniem nader pożytecznym, w niedocenianym mocno stopniu, gdy autor (tłumacz) nie umie względnie błądzi. Ale gdy autor umie, ale inaczej niżby chcieli marabutowie, rządcy cielca, o, wtedy władza dana redaktorom i korektorom będzie bezwględnie użyta – w złej sprawie. Jak to nazywa Kłobukowski – wyprasują!

Jekyll, miły facet, doskonale mieszczący się w normach i konwencjach.

cielec

Na marginesie słowo o Poprawności. Im jestem starszy, tym bardziej ją lekceważę (z odcieniem pogardy). Głównym tego powodem jest częstość zmian produkowanych (zazwyczaj z b. kiepskim uzasadnieniem, często na zasadzie widzimisia – polecam tu z naciskiem uważną lekturę tekstów na kulturystyce języka; oby pojawiły się nowe). Częstość ta skutkuje nieustannym poszerzaniem pola zarobkowego cechu (redaktorów i korektorów), o to przecież głównie chodzi, a jej efektem ubocznym jest to, że większość książek na waszych półkach jest pełna [nowych] błędów. (Nie wiedzieliście? Naprawdę?)

Nieodżałowany (piję tu do jego odejścia z „Poradni językowej PWN”) Mirosław Bańko pisał w 2010:

Ucieszyłbym się, gdyby zasady pisowni zostały zmienione tak, aby i pierwszy zapis [w sumie nieważne, o czym konkretnie tu mowa] był legalny. Dotychczasowe zmiany w polskiej pisowni nie napawają jednak optymizmem, gdyż zamiast wprowadzać więcej swobody, sprowadzały się do zastępowania jednych zapisów innymi.

Więcej swobody! Wariantywność! Tego bym chciał dla norm, ale nie, normy to władza (i kasta ją sprawujących), a władza to kasa: nie oddadzą.

Hyde

Tak, językowo jestem po stronie Hyde’a: wypić dekokt i dać się ponieść mrocznemu instynktowi wolności. Czy to znaczy, że wszystko ma być wolno? Nie! To (ma) znaczy(ć) tyle, że duch języka, śmiałość, indywidualność, odrębność nie powinny być z góry skazywane na porażkę w starciu z aptekarsko odmierzanymi, biurokratycznymi, prasującymi aktami „poprawczymi” Jekyllów.

Wróćmy jeszcze do zdania Kłobukowskiego:

nie bez powodu pewni ludzie zaczynają pisać, inni tylko tłumaczą, a jeszcze inni tylko redagują

Stara klisza i fałszywa. To znaczy – tak, nie bez powodu. Ale to nie ten powód, który tu został domyślnie powieszony. Wybitny tumacz więcej znaczy dla kultury swojego kręgu językowego niż 100 marnych literatów. Nazwiska wybitnych redaktorów szeptane były z nabożną czcią (plus odcień lęku) po korytarzach wydawnictw – dziś już pewnie nie, bo (jak wiadomo) wszystko schodzi na psy^.

A jednak. Nie przypadkiem sięgnąłem po archetypiczną dwupostać Jekyll–Hyde. Co bowiem się dzieje, gdy autor (prozy czy poezji) spróbuje przekładu? A gdy tenże, dwuzatrudnieniowy, zajmie się jeszcze dodatkowo (np. „dla chleba, panie, dla chleba”) redaktorzeniem? Czy jego wewnętrzne „ja” pozostaje spójne?

Fach tłumacza jest pograniczny: odbywa się na cienkiej brzytwie między twórczością a odtwórczością [zob. jednak też rozmowę z Anną Wasilewską w linkowanym zbiorze!], część pierwszą powyższego zestawu zatem pominę.

Czy – przeformułowując – naturalny, twórczy, nieokiełznany Hyde jekyllowacieje, gdy zmienia tryb pracy z tekstami na redagowanie?

Czy włącza się w nim dusza niewolnika, posłusznego cielcowi Poprawności, nieważne, co sam hm, prywatnie sądzi o jakości tych norm?

dusza skrusza

Proszę państwwa, z przykrością donoszę, że (z tego, co mi wiadomo, choć wiadomo mi nie reprezentatywnie) tak.

Mam na to dowody. Jak wiadomo stałym czytelnikom tego bloga, nienawidzę głupiej i psującej język niedawnej (no, w zestawieniu ze stuleciami) zasady łącznej pisowni „nie” z imiesłowami. Ile razy o niej wspominam, tyle razy jednak dodaję: Rada Języka Polskiego w swojej (niesławnej) dyrektywie mimo wszystko zezwala na świadomą pisownię wg starych reguł (czyli łączną lub rozłączną zależnie od intencji znaczeniowej).

Redaktorzy z tego korzystają? Nigdy.

I dochodzi do sytacji, w której (powiedzmy) poeta, tłumacz, redaktor [postać wzorowana na autentycznej] zezwala korekcie na mechaniczne łączenie owego „nie” z imiesłowami w tekstach jednego z najwybitniejszych (tak mówią) użytkowników polszczyzny, wznawianych pośmiertnie po parudziesięciu latach od pierwodruku.

Autor pisał dobrze po polsku, na półkę dostaniecie uprasowanego. Tfu.

  1. jesień fetyszysty’s avatar

    To bardzo niesprawiedliwa notka.
    Nie jest tak, że większość redaktorów zajmuje się głównie/wyłącznie niepotrzebnym usuwaniem spacji w doskonale napisanych/przetłumaczonych tekstach.
    Wiele trafiających do redakcji tekstów to teksty mniej lub bardziej złe. Naprawdę złe, nie że są nietakie przecinki – niegramatyczne, nielogiczne, niezrozumiałe, niezamierzenie koślawe itd. – a redakcja polega na gruntownym przeoraniu tego wszystkiego, a potem, nierzadko, na użeraniu się z przekonanym/ą o własnej genialności sprawcą/czynią.

  2. nameste’s avatar

    jesień fetyszysty :

    To bardzo niesprawiedliwa notka.

    Ale przecież oddano sprawiedliwość:

    Skarabeusz jest stworzeniem nader pożytecznym, w niedocenianym mocno stopniu, gdy autor (tłumacz) nie umie względnie błądzi.

    jesień fetyszysty :

    redakcja polega na gruntownym przeoraniu tego wszystkiego, a potem, nierzadko, na użeraniu się z przekonanym/ą o własnej genialności sprawcą/czynią

    I nie zdarza się stosowanie narzędzi orania do siłowego wycinania wszystkiego, co odstaje od „poprawności”? Nigdy? I nie bywa to podszyte wdzimisiem redaktora/korektora, przekonanego/nej o własnej nadrzędności w tej hierarchii władzy?

  3. jesień fetyszysty’s avatar

    No, dobra, oddano sprawiedliwość, ale mimochodem (i w nieco protekcjonalnym tonie), a ogólne wrażenie po lekturze notki jest takie, że większość redaktorów itd.

    Stosowanie narzędzi orania do siłowego wycinania zdarza się, oczywiście. Ale moim zdaniem użyłeś niewłaściwych kwantyfikatorów. Niby robisz zastrzeżenie („z tego, co mi wiadomo... itd.”), ale zaraz potem piszesz „Redaktorzy z tego korzystają? Nigdy”. No ej.

    W tej hierarchii władzy redaktor nie znajduje się nad tłumaczem/autorem. Wręcz przeciwnie. To autor/tłumacz decyduje o ostatecznym kształcie tekstu. I większość znanych mi redaktorów o tym wie.

  4. nameste’s avatar

    jesień fetyszysty :

    ale zaraz potem piszesz „Redaktorzy z tego korzystają? Nigdy”. No ej.

    A znasz kontrprzykłady? To jest blogonota prohajdowska, a nie obiektywne oddawanie sprawiedliwości wszystkiemu niuansowi, więc tak, prowokuję, w nadziei, że nie jest aż tak źle, jaki mi sie zdaje.

    Autor nie żyje (z mojego przykładu), redaktor zezwala korekcie na zmianę oryginalnej (i nadal, rzekomo, dopuszczalnej) pisowni „nie” z imiesłowami. Co sama byś zrobiła, jesieni?

  5. jesień fetyszysty’s avatar

    (A tak na marginesie, kurde, czy to nie jest przykre, myśleć o redakcji i korekcie jak o walce [autor/tłumacz vs. bezwzględni strażnicy św. Poprawności albo tłumacz‐co‐nie‐umie vs. redaktor‐co‐wie‐lepiej]? Wolę to postrzegać jako współpracę. Bo jednak, mam wrażenie, zwykle wszyscy chcą dobrze. A jak się w czymś nie zgadzają, to dyskutują, i nikt niczego nie zmienia na siłę.)

  6. nameste’s avatar

    Kłobukowski nie jest jedyny w zgłaszaniu żalu o „prasowanie”. Było np. tu na blogu wściekłe zwierzenie Józefa Hena, por. redaktor(k)om do sztambucha.

  7. jesień fetyszysty’s avatar

    Ostatnio w jakiejś książce nawet widziałam, „nie” z imiesłowem pisane osobno, serio, tylko oczywiście nie pamiętam gdzie. Jeśli gdzieś się znowu natknę, nie omieszkam donieść.

    Chociaż, to prawda, „nie” z imiesłowami akurat bardzo często jest prasowane (ale raczej przez korektorki niż przez redaktorów).

    Sama bym zostawiła (upewniwszy się, że autor/tłumacz konsekwentnie stosuje tę dawniejszą zasadę).

    Kłobukowski, Hen, żal – no tak, tak. Nie twierdzę, że nie ma redaktorów/korektorów, którzy zmieniają bez sensu. Ale redaktorzy i korektorzy potrafią też zrobić dużo dobrego. Tyle że taki autor/tłumacz raczej nie będzie ich szczegółowo chwalił, nie? „O ja głupi/a, przetłumaczyłem X jako P, całe szczęście, że redaktor wyłapał”.

  8. nameste’s avatar

    jesień fetyszysty :

    Sama bym zostawiła (upewniwszy się, że autor/tłumacz konsekwentnie stosuje tę dawniejszą zasadę).

    Chyba raczej: „poprawnie wg poprzednio obowiązującej [i domyślnie, rzekomo, nadal, aby „świadomie”] normy. Potem wszakże przyjdzie (sama piszesz) korekta i zniweczy, a ostatnia instancja (red. prow.) przyklepie, w imię św. Spokoju Jekyllów.

    Niemniej, dzięki za tę deklarację.

    Tyle że taki autor/tłumacz raczej nie będzie ich szczegółowo chwalił, nie?

    To trochę wstydliwe wyznanie byłoby, nespa. Ale ogólnie chwalą, choćby Kłobukowski Daskę. „Rzadko coś w tekście zmieniał...” ale jak już, to na bardzo lepsze!

  9. nameste’s avatar

    I jeszcze fragment rozmowy z Anną Wasilewską, z tychże Przejęzyczeń:

    Ale pewnie warto wspomnieć o współpracy tłumacza z redaktorami, którzy są, czy być powinni, ostoją wiedzy i doświadczenia literackiego i językowego. System korporacyjny, który dziś przejmują wydawnictwa, nie sprzyja takiej współpracy. Wciąż zdarzają się zaangażowani redaktorzy, ale nie jest już tak, że w siedzibie wydawnictwa przy swoich biurkach na stałe siedzi sześć pochylonych nad maszynopisami osób. Dziś wysyła się plik tekstowy mailem pani Feli albo panu Pawłowi, którzy są wolnymi strzelcami na umowie z wydawcą, i po dwóch tygodniach wraca on tą samą drogą do tłumacza. Nie ma już tej interakcji między ludźmi, która była dawniej przy pracy nad książką, jest tylko zlecanie i wykonywanie usługi. Dobrze, jeśli dialog toczy się przynajmniej w „dymkach” na marginesach wydruku…

  10. jakubowiak’s avatar

    Po piersze:

    Częstość ta skutkuje nieustannym poszerzaniem pola zarobkowego cechu (redaktorów i korektorów), o to przecież głównie chodzi (...)

    Naprawdę, o to głównie chodzi? Przecież w ten sposób dałoby się napisać o każdym zawodzie: że pisarz pisze, bloger bloguje itd. Może jednak ciekawiej byłoby pomyśleć – jak sugeruje jesień fetyszysty – o dynamice relacji między autorem, redaktorem i korektorem jako współpracy albo właśnie nieuniknionym sporze związanym z publikowaniem? Że to w gruncie rzeczy relacja między autorem, publicznością a normą językową, ale sprowadzona do skali mikro i odbywająca się, zanim tekst dotrze do szerokiej publiczności?

    Druga rzecz jest taka, że trzeba by jednak oddzielić skrupulatnie różne rodzaje redakcji. Czym innym jest redagowanie przekładów, czym innym książek napisanych w rodzimym języku (a i tu: czym innym literatura artystyczna, czym innym non‐fiction itd.), a jeszcze czym innym redagowanie dla czasopism, które mają jakieś swoje linie, standardy itd.

    Trzecie dotyczy tych nieszczęsnych imiesłowów: jasne, w autorskich powieściach można się tego trzymać z określonych powodów, ale w innych obiegach – czy to naprawdę takie ważne? Czy trzymanie się jednej reguły nie służy przede wszystkim komunikatywności? Jasne, wolałbym się trzymać interpunkcji intonacyjno‐składniowej, bo jest przyjemniejsza, ale dzisiaj nic by z tego nie wynikało. No chyba że miałbym taki kaprys, żeby napisać w ten sposób opowiadanie albo powieść, to wtedy mogę to negocjować z redaktorem i wydawcą, a jeśli nie pasują mi te negocjacje, to mogę self‐publishować.

  11. nameste’s avatar

    jakubowiak :

    Naprawdę, o to głównie chodzi? Przecież w ten sposób dałoby się napisać o każdym zawodzie: że pisarz pisze, bloger bloguje itd.

    Z normami językowymi jest (trochę) jak z prawem podatkowym. I chyba umknęło Ci sedno: częstość zmian (w prawie podatkowym dodalibyśmy: niejasność norm, nie wynikająca tylko z zawiłości materii, lecz z premedytacją dodawana, by mieli zatrudnienie eksperci od interpetacji) – mechanizm systemowy. Czemu one służą, te widzimisiowe często zmiany?

    I o to mi szło w przytaczanym fragmencie.

    Druga rzecz jest taka, że trzeba by jednak oddzielić skrupulatnie różne rodzaje redakcji.

    Pewnie, że sa różne rodzaje i redakcji, i redaktorów. Ale w blogonocie tematem jest pojawianie się drugiej osobowości, i to właśnie nie hajdowskiej, ale tej „normalnej”, konformistycznej, która nagle ruguje twórcę (w sensie: postrzeganie odrębności, fermentu jako wartości), pozostawiając Przestrzegacza Regułek. To jest (wedle mojego rozeznania) zjawisko niepokojąco częste (zastrzegałem ws. rozeznania niereprezentatywności).

    Trzecie dotyczy tych nieszczęsnych imiesłowów: jasne, w autorskich powieściach można się tego trzymać z określonych powodów, ale w innych obiegach – czy to naprawdę takie ważne? Czy trzymanie się jednej reguły nie służy przede wszystkim komunikatywności?

    Sęk w tym, że wszystkie obiegi są dziś redukowane do poziomu tych „innych”. Korekta tępo i ślepo łączy imiesłowy z „nie” i w gazetowej sieczce, i w (powiedzmy) prozie Hena czy esejach Barańczaka, a redaktor to bezmyślnie przyklepuje. I jest to tylko jeden z wielu przykładów „prasowania”.

    Nie sądzę też, aby ta akurat regułka upraszczająca służyła komunikacji. Owszem, służy wygodzie korekty i piszących (oraz sprawdzajacych) dyktanda. Ale zubaża język, zatem dzieła wbrew interesom komunikacyjnym odbiorcy, czytelnika. Po drugie zaś – wariantywność (przypomnę lament Bańki, cytowany w blogonocie). Co w ew. wariantywności aż tak zagraża i komu? Think about it.

  12. jakubowiak’s avatar

    I o to mi szło w przytaczanym fragmencie.

    OK, teraz lepiej rozumiem, o co Ci chodziło. Ale nie zgodzę się, że redaktorzy żyją z likwidowania spacji w pisowni imiesłowów. Żyją z tego, że autorzy często mają poważniejsze problemy ze składnią, konstrukcją argumentów, logiką wywodów itd. Zresztą, gdyby nie te zmienne normy, redaktorom byłoby łatwiej. Korektorom zresztą też.

    To jest zresztą osobna dyskusja – bo trudno mi teraz wskazać kogoś, poza specami z poradni językowych, kto panowałby w pełni nad całym systemem norm językowych polszczyzny.

    nie hajdowskiej, ale tej „normalnej”, konformistycznej

    Rozumiem, ale wydaje mi się, że tego rodzaju przeciwstawienie: queer (szalony, nienormatywny, transgresywny) autor – normatywny redaktor – jest upraszczające.

    Jasne, czasem zdarzają się autorzy, którzy na tyle panują nad swoim pisaniem, że kiedy stosują nieszablonowe rozwiązania, to widać, że robią to świadomie, z premedytacją – widać to też dlatego, że panują nad całą resztą. Ale znacznie częściej zdarza się, że autorzy usiłują coś udziwniać, albo tak im wychodzi, choć cała reszta kuleje. Wtedy można się domyślać, że nie jest to do końca zaplanowane, przemyślane. Zresztą nawet w takich sytuacjach negocjuje się z autorami, a nie zwyczajnie poprawia.

    Natomiast inna sprawa dotyczy tego, jak często redaktorzy zachęcają autorów nie do ślepego przestrzegania reguł (które często oznacza też szkolniactwo w konstruowaniu tekstów), ale właśnie do stosowania większej róznorodności (stylistycznej, kompozycyjnej) na rzecz większej atrakcyjności tekstu.

    Co w ew. wariantywności aż tak zagraża i komu? Think about it.

    Jak to w życiu, warianty są po to, żeby z nich umiejętnie korzystać, ale to, powtarzam, rzadkość. Rzadko zdarzają się tacy autorzy, którzy chociaż zdają sobie sprawę z wariantywności pisowni nie z imiesłowami, a jeszcze rzadziej tacy, którzy wybieraliby jeden z wariantów z jakimś uzasadnieniem. Bo jeśli język dąży do ekonomii, to wariantywność, jeśli nie zanika, skutkuje wykształceniem się odmiennych zakresów semantycznych. I to jest dodatkowe pole do popisu dla sprawnego autora, ale dla niesprawnego oznacza dodatkowe kłopoty. Podobnie dla odbiorców, przynajmniej tych świadomych tych kwestii: kiedy muszą decydować w lekturze, co może stać za taką a nie inną decyzją, i dociekać, czy w ogóle coś za nią stoi.

    W każdym razie nie wiązałbym działań komisji językoznawczych z interesami redaktorów. I w tym sensie zgadzam się z jesienią, że trochę ta notka niesprawiedliwa.

  13. nameste’s avatar

    @ jakubowiak:

    Piszesz rozsądne, wyważone rzeczy. Co prawda wiele z tego, co opisujesz, odbieram jako przynależne bardziej do sfery „powinno być” niż do sfery „jest”, ale bez twardych danych (tylko kto miałby przeprowadzić takie kosztowne badania, i jak) skazani jesteśmy na anecdata albo intuicje.

    Moje anecdata i intuicje są takie, że redaktorka opisana przez Hena (wściekle; nie do końca da się sprawdzić, czy w 100% sprawiedliwie) nie należy do rzadkości. Oraz że autor, ktoremu przyjdzie do głowy szalony pomysł (jeśli żyje), by upomnieć się o zróżnicowaną pisownię nie+imiesłów, stosownie do znaczenia, prędzej spotka się z pouczajacym „takie teraz normy” i „z tym nie można dyskutować, słownik każe” niż z uwzględnieniem (bez dodatkowych awantur). Słowem: nawet najświatlejsi redaktorzy (korektorzy) w wielu miejscach chodzą na (konformistyczną) łatwiznę.

    A ponadto, fatalnie wychodzi w Twoim resume stan językowej kompetencji autorów (pewnie i tłumaczy). W średniej. (Podobnie i w podatkach – bez doradcy grozi grzywna i gorzej.) Z drugiej jednak strony, piszący mają nieustanny kontakt z językiem (ze skarbówką rzadziej), czy to aby sprawiedliwie tak ich wszystkich nisko oceniać?

  14. jakubowiak’s avatar

    To dla usprawiedliwienia mojego pesymizmu zacytuję Jana Gondowicza, ale z innego tekstu:

    Odtąd nie robię redakcji. I, szczerze mówiąc, chciałbym, by – jeśli idzie o literaturę – przestano wreszcie je robić. Czy redagował ktoś „Nienasycenie”, „Sklepy cynamonowe”, „Ferdydurke”? Pora na moment prawdy.

    http://www.dwutygodnik.com/artykul/3675-rzemieslnicy-kultury-kapo-od-slow.html

  15. nameste’s avatar

    @ jakubowiak:

    Ha, ha. Ktoś tu mówił: „wolę myśleć o współpracy”, żadna tam walka.

    Jadowity tekst Gondowicza opisuje 1/4 zagadnienia; zwierzenie Hena – całkiem inną 1/4. (Dwie pozostałe ćwiartki: wybitny i świadomy swego warsztatu autor/tłumacz spotyka wybitnego redaktora oraz patałach spotyka patałacha. Zgadujmy, jaki jest udział tych ćwiartek w rzeczywistych spotkaniach.)

  16. jakubowiak’s avatar

    nameste :

    Jednak doprecyzowałem: „albo właśnie nieuniknionym sporze”. Tak czy inaczej, binarna opozycja przekształciła się w układ kombinatoryczny. Tak lepiej.

  17. nameste’s avatar

    jakubowiak :

    Tak czy inaczej, binarna opozycja przekształciła się w układ kombinatoryczny. Tak lepiej.

    Tak jakby z blogonoty nie wynikało, której ćwiartki dotyczy. Ale niech tam.

  18. Marceli Szpak’s avatar

    Ta koncepcja ścierania się osobowości tłumaczki i redaktora jest tyle widowiskowa, co nie do końca prawdziwa. Większość redakcji to po prostu rozmowa dwojga ludzi nastawionych na jak najszybsze dojście do porozumienia (w najlepszym układzie: dla dobra tekstu, w kapitalistycznym układzie: dla dobra wydawcy, który musi mieć to już, najszybciej) nad ostatecznym kształtem tłumaczenia. Najczęstsze słowo na marginesach redagowanych tekstów to „może” – „a może zróbmy to tak, a może przestawmy to tu, a może to jest w tym znaczeniu, a nie takim, a może to błąd autora, a może to zostawmy...”. Redakcja, udana, to zamienianie tego „może” na pewniki, dochodzenie do pewnego kompromisu, pozwalającego oddać smak najbliższy oryginalnemu z poszanowaniem zasad obowiązujących w języku docelowym (nie zawsze znanych tłumaczom, tu każdy tłumaczący ma serię anegdotek, że czegoś o polszczyźnie nie wiedział, uświadomił mu to dopiero uważny redaktor). Właściwie nie ma miejsca w tym procesie na starcie ego, wszystko jest negocjowalne, wszystko jest wariantywne, a wiedza redaktorki komplementuje wiedzę i intuicje tłumaczki, co ostatecznie pozwala dotrzeć do wariantów i bliższych oryginałowi i takich, na które osoba zrastająca się przez kilka miesięcy z tekstem, staje się ślepa (własne maniery są przezroczyste). Redaktor, jako pierwszy czytelnik przekładu, jest też czytelnikiem najważniejszym, nadaje kształt tłumackiej surówce, odsiewa plewy, zostawiając samo gęste, albo zagęszcza to, co zbytnio rozwodnione. Niewielu z tych, z którymi miałem przyjemność pracować – bo to przyjemność, redakcja to najczęściej jedyna inteligentna rozmowa o przetłumaczonym tekście jaką tłumacz ma okazję przeprowadzić – podchodzi do do tego z pozycji: tak tu musi być, bo słownik, bo marabuty z Rady Języka, bo zasady. Każda zasada z wyjątkiem ortografii i interpunkcji podlega negocjacjom (a w tych dwóch zakresach też jest pole manewru wyznaczane przez oryginał), generalnie cały ten proces to negocjacje mające na celu ocalenie naszego zakładnika – tekst oryginału, żeby był taki piękny i poruszający, jak przedtem, zanim się na niego porwaliśmy. Albo przynajmniej nadawał się do czytania.

  19. nameste’s avatar

    Marceli Szpak :

    Właściwie nie ma miejsca w tym procesie na starcie ego, wszystko jest negocjowalne, wszystko jest wariantywne [...] Każda zasada z wyjątkiem ortografii i interpunkcji podlega negocjacjom

    Fajnie (w całości) napisane, wszyscy szczęśliwi. Ale pomyślałem sobie, że ‘redaktorka Hena’ zakrzyknęłaby w tym momencie: „No właśnie! Tak to wyglądało! Sama dobra wola i negocjacje, dlaczego pan Hen okazał się taki przykry, dlaczego nie chciał negocjować?!”. A Hen tylko warczałby z kąta: „Na 170 stron – 1400 interwencji. 1400! Aby zmieniać!”.

    A w polu zarysowanym przez drugie cytowane zdanie – myślisz, że nie ma tu miejsca na konflikty? Miałeś szczęście (może).

  20. Marceli Szpak’s avatar

    Nie wiem, czy to szczęście, skoro przez prawie dekadę w zawodzie tylko raz trafiłem na redaktorkę, z która nie dało się pracować, i to też nie dlatego, że miała silne ego, a dlatego, że polski nie był jej pierwszym językiem i miała na jego temat różne ciekawe, ale kompletnie nieprawdziwe koncepcje. Otwieram pierwsze z brzegu własne tłumaczenie w stanie redakcyjnym (kategoria non‐fiction, popnauka, oryginał stylistycznie przezroczysty): wstawienia: 896, usunięcia 1055, komentarzy 311 (tu odbywają się negocjacje), stron 300. Otwieram świetne tłumaczenie, które miałem przyjemność redagować (non‐fiction, reportaż, mocno zagęszczone stylistycznie): wstawienia: 2306, usunięcia 2941, komentarzy 1273. 1400 poprawek redaktorskich w tekście? Jasne, w każdym.

  21. nameste’s avatar

    Marceli Szpak :

    1400 poprawek redaktorskich w tekście? Jasne, w każdym.

    OK, rozumiem, co mówisz. Hen nie rozumiał. A co gorsza, te przytaczane przez niego poprawki, tak, zgadzam się, doskonale zbędne i do odrzucenia. I tu leży koszt tej współpracy: nie masz szczęścia – spędzasz 4 dni na gumkowaniu łże‐poprawek. (Oczywiście, Hen mógł przytaczać stronniczo, ukrywając własne kiksy. Mnie jednak przekonuje, bo znam skądinąd ten typ biurokratycznej umysłowości, jaki zaprezentowała jego pani redaktor.)

  22. Darka’s avatar

    Wynotowanie błędów redakcji w postaci wyjętego z kontekstu zdania (jak w skardze Hena casus zmiany „dużo lepszy” na „znacznie lepszy”) jest o tyle niesprawiedliwe, że nie wiemy, z jakich powodów ta zmiana zaistniała. Może od przysłówka „dużo” roiło się w sąsiednich zdaniach? Nawet Ty, nameste, taki rzetelny i obiektywny, dajesz się się przekonać Henowi, bo – jak piszesz – znasz ten typ biurokratycznej umysłowości. Czyli wiesz, że wśród redaktorek zdarzają się ciasne umysły, no to Henowi na pewno się taka trafiła. I jeszcze dodam, że hipokryzja w okrzykach Beaty Stasińskiej bardzo mnie zbulwersowała. Jakim cudem szef wydawnictwa stanął po jednej stronie z autorem, przeciwko redaktorowi? Jak w jakiejś walce dobrych z siłami zła. A kto redaktora zatrudniał, jeśli nie szef wydawnictwa? Może powinien posłużyć się ów szef jakimś „my”. „Bardzo pana przepraszamy”, „popełniliśmy błąd”. „Obniżyliśmy stawkę za redakcje i nikt nie dla nas pracować, zostali sami amatorzy”? Wydawcy lubią za psi grosz zatrudnić byle kogo, a potem się od niego odciąć (tu westchnienie do czasów, gdy redaktorzy pracowali na etacie i mogli książkę pana Józefa redagować latami, omawiając z nim zasadność każdego przecinka, czy też myślnika; omawiając!, a nie skreślając mu ołówkiem, bo przecinek wprowadzony na skutek ustnych negocjacji pisarz postrzega jako swój własny, nie jako obrazoburczy, jak ten wprowadzony mu siłowo na rękopis. A kto dziś płaci redaktorowi za to, że przez 6 godzin przy herbacie omówi z autorem trzy strony tekstu?)

    Popieram Marcelego Szpaka – „Każda zasada z wyjątkiem ortografii i interpunkcji podlega negocjacjom” – bo jeśli autor/tłumacz wie, jakie ma być znaczenie zdania, jakie brzmienie, to rozwiązanie interpunkcyjne jest tylko jedno. Przecież te wszystkie spory mają doprowadzić nie do zwycięstwa drewnianej poprawności nad podejściem twórczym czy odwrotnie, lecz do zwycięstwa komunikatu.

    Co do rozłącznej pisowni „nie” z imiesłowami. Proszę bardzo: „Perełka” Modiano, pisownia rozłączna. I przypuszczam, że rozłącza nie redaktor, tylko redaktor nie łączy tego, co tłumacz rozłączył („Perełkę” akurat tłumaczyła Bożena Sęk). Nie wydaje mi się, żeby redaktorzy na siłę wprowadzali autorom pisownię łączną, a jeśli nawet, to od czego jest korekta autorska?

    Marceli Szpak najpiękniej opisał wzorzec współpracy na linii tłumacz‐redaktor. Tak to rzeczywiście wygląda, to jest reguła. Oczywiście czasami tłumacz ma przerost ego, czasami sobie coś kompensuje, czasami redaktor jest nieoduczony, czasami sobie coś kompensuje, ale rozpowszechnianie mitów, że redaktor to bezduszny operator walca, niczemu nie służy. Dobry redaktor, jak piszą tu chyba wszyscy, ma wiedzę o polszczyźnie o wiele szerszą i piękniejszą niż tłumacz. Łatwo go obśmiać na facebooku, że np. zmienił wszystkie „pospieszny” na „pośpieszny”, cham i prostak jeden, bez polotu (no bo jak latać walcem drogowym?), a tłumacz nigdy, przenigdy nie pisze „pośpieszny”, bo wprost uwielbia „pospieszny”, i nikt mu nie będzie po uwielbieniach walcem jeździł. A że tłumacz używający „pospiesznego” używa „pośpiech”, a nie „pospiech” i redaktor po prostu ujednolicił pisownię, to już nieważne – tego już tłumacz nie napisze. Zawsze z dystansem podchodzę do tych szyderstw tłumaczy, co to są tacy genialni i tacy skazani na drogę krzyżową pod ostrzałem Redaktorki Samo Zło.

    No dobrze, a teraz idę czytać „Przejęzyczenie” (czeka od roku) i jeszcze tu wrócę :)

  23. nameste’s avatar

    Darka :

    [Niech] redaktor nie łączy tego, co tłumacz rozłączył

    To się nadaje na Złotą Regułę, haftować na makatkach, wykłuwać igłą w kąciku oka!

    Wynotowanie błędów redakcji w postaci wyjętego z kontekstu zdania (jak w skardze Hena casus zmiany „dużo lepszy” na „znacznie lepszy”) jest o tyle niesprawiedliwe, że nie wiemy, z jakich powodów ta zmiana zaistniała. Może od przysłówka „dużo” roiło się w sąsiednich zdaniach? Nawet Ty, nameste, taki rzetelny i obiektywny, dajesz się się przekonać Henowi, bo – jak piszesz – znasz ten typ biurokratycznej umysłowości. Czyli wiesz, że wśród redaktorek zdarzają się ciasne umysły, no to Henowi na pewno się taka trafiła.

    Mnie również ponoszą emocje (co nie znaczy, że w powyższej kwestii szczegółowej zmieniam zdanie: to tylko komentarz do „rzetelny i obiektywny” [thx]). W innym miejscu Hen marudzi, że (powołujac się na „prosimy bez powtórzeń (polszczyzna ich nie lubi)” pani redaktor usuwa mu powtórzenie, które jest mu stylistycznie potrzebne; to dobra poszlaka w kwestii „biurokratycznej umysłowości”. W linkowanym wyżej tekście Gondowicz zarzeka się, że nie zdradzi przykładów (bezmiaru) autorskich niekompetencji językowych, bo „redaktor jak spowiednik”. Ten medal musi mieć jednak drugą stronę (i ma), bo cudów nie ma. To znaczy, są anecdata i na niesamowitą niekompetencję korektorsko‐redaktorską. Ale – no właśnie, bez twardych badań, pisałem o tym wyżej, pozostajemy z anegdotami i intuicją.

    I jeszcze dodam, że hipokryzja w okrzykach Beaty Stasińskiej bardzo mnie zbulwersowała. Jakim cudem szef wydawnictwa stanął po jednej stronie z autorem, przeciwko redaktorowi? Jak w jakiejś walce dobrych z siłami zła. A kto redaktora zatrudniał, jeśli nie szef wydawnictwa?

    To był główny powód napisania tamtej blogonoty.

    jeszcze tu wrócę

    Wracaj, wracaj! (Niesie nadzieję informacja o „Perełce” :)

  24. iingrid’s avatar

    Anecdata z ostatniej redakcji:

    Pierwsza książka młodej autorki. Mój pierwszy rzut oka w tekst (przy wycenie redakcji, więc pospieszny i uwarunkowany) i wrażenie raczej dobre. Tekst potoczysty, naszpikowany lekko metaforami, widać zaangażowanie i „czuć ducha” autorki. Siadam z zapałem do redakcji. I już po kilku stronach z zapałem poprawiam frazeologię, usuwam zbędne zdania powtarzające tę samą myśl kilka razy, dopytuję w komentarzach, o co chodzi, bo są fragmenty, których nie rozumiem, wygładzam strzeliste frazesy i górnolotne nabzdyczenia, a także zadziwiające, bardzo obrazowe metafory (poprawność, powiesz, tekst wyprasowany). I ciągle jest to bardzo interesująca i wciągająca książka.

    Dzisiaj pisze się inaczej, pracuje nad tekstem inaczej, inna jest też odpowiedzialność za słowo. Inni są też wydawcy i czytelnicy. A czasami mam wrażenie, że „starsi państwo” (nie tyle metrykowo, co stażowo) w tej branży lubią sobie ponarzekać na te zmiany, ale trochę tak z piedestału, z pozycji uprzywilejowanej kogoś, kto tłumaczy samą literaturę wysokich lotów albo zupełnie nieznaną w szerszych kręgach poezję. Świetnie, wolno im. Tylko że potem zostaje wizja wrednej redaktorki o ptasim móżdżku, która nie rozumie artysty słowa, a te fascynujące negocjacje, o których pisze Szpak i które są także moim udziałem, przepadają, nikogo nie obchodzą. A przecież to w tej chwili jest sól naszej pracy – po obu stronach ekranu, tak autorskiej/tłumackiej, jak i redaktorskiej.

  25. nameste’s avatar

    iingrid :

    Tylko że potem zostaje wizja wrednej redaktorki o ptasim móżdżku, która nie rozumie artysty słowa, a te fascynujące negocjacje, o których pisze Szpak i które są także moim udziałem, przepadają, nikogo nie obchodzą. A przecież to w tej chwili jest sól naszej pracy – po obu stronach ekranu, tak autorskiej/tłumackiej, jak i redaktorskiej.

    Nie bardzo rozumiem wynikanie. „Inaczej się pracuje, inni wydawcy i czytelnicy” i stąd jakoś ma wynikać (?) to, co cytuję wyżej. (O „inaczej” wyżej w komentarzach wypowiedź Wasilewskiej.)

    A my sobie (w wątku obok) właśnie uprawiamy „te fascynujące negocjacje”, tyle że per procura: to negocjacje, których nie odbył tłumacz z redaktorką. Efekty tego zaniechania widać.

    I wreszcie, bo to nie pierwszy taki głos. Jest‐że jakiś rodzaj „zawodowej solidarności” redaktorów/ek? Odzywają się tu osoby dobre (a może i wybitne) w swoim fachu i mówią tyle, że bodaj niemożliwe, aby ktoś mógł zaniżać poziom tej profesji; takich zwierząt nie ma. Skąd to się bierze? Odruch obronny przed (krzywdzącym) uogólnieniem?

    Musielibyśmy chyba odbyć jakiś workshop^ – redaktorzy pokażą swoje poprawki, a ja pokażę (jeśli wyczaję), gdzie przekraczają (moim zdaniem) granicę między „potrzebną korektą” a „poprawką uznaniową” [poprawka uznaniowa: zmiana niekonieczna, zamiana jednego dobrego na inne dobre, wg gustu redakcji], granicę między „pomocą tekstowi” a „prasowaniem”. Albo odszczekam, jeśli do niczego nie uda mi się przyczepić. Deal?^

    Jeśli to niemożliwe (a zapewne niemożliwe, na pewno trudno byłoby publicznie roztrzasać realne‐prace‐w‐trakcie), pozostają nam mieszane i ambiwalentne intuicje. Których część, jednostronnie, podostrzyłem na użytek blogonoty.

  26. Darka’s avatar

    nameste :

    I wreszcie, bo to nie pierwszy taki głos. Jest‐że jakiś rodzaj „zawodowej solidarności” redaktorów/ek? Odzywają się tu osoby dobre (a może i wybitne) w swoim fachu i mówią tyle, że bodaj niemożliwe, aby ktoś mógł zaniżać poziom tej profesji; takich zwierząt nie ma. Skąd to się bierze? Odruch obronny przed (krzywdzącym) uogólnieniem?

    Nie wiem, czy istnieje zawodowa solidarność redaktorów. Wiem, że we mnie na przykład budzą wielki sprzeciw uogólnienia, że redaktor to samo zło, redaktor ogranicza i spłaszcza (a taki pogląd wyrażał na przykład Michał Kłobukowski i ja na przykład, znając jego podejście, nie przyjęłabym jego tłumaczenia do redakcji). Efektem rozpowszechniania takiego poglądu jest na przykład postawa debiutujących tłumaczy i autorów, którzy przystępują do pracy z redaktorem z takim właśnie podejściem: redaktor to zło konieczne, choć całkowicie niepotrzebne. No przecież wszyscy tak mówią!

    Pracuję w zawodzie redaktora 36 lat. Moim zdaniem dobry redaktor to taki, który jest erudytą, ma szeroką wiedzę, dokształca się na bieżąco, ma wszechstronną wiedzę o języku, o jego mechanizmach, niekoniecznie nie popełnia błędów, bo od błędów językowych są słowniki; dostrzeże w tekście błąd niezależnie od tego, czy będzie on dotyczył fizyki kwantowej czy poezji mistycznej; zna język oryginału; jest doskonałym stylistą. I szacowałabym, że wśród wszystkich redaktorów powyższe warunki spełnia jakieś 5% (to, co tu piszę, chyba jest sprzeczne z teorią solidarności grupowej). Żaden nie jest wynagradzany należycie.

    Najlepsi redaktorzy na ogół są również tłumaczami albo piszą swoje teksty.
    I ci najlepsi również muszą słuchać tekstów o redaktorach jeżdżących walcem. Muszą słuchać, że tak naprawdę chcieliby być autorami czy tłumaczami/autorami, ale Bóg poskąpił talentu. Najwięcej takich uwag muszą słuchać od tych, którzy tłumaczą najgorzej. Lub piszą najbardziej grafomańsko.

    Musielibyśmy chyba odbyć jakiś workshop^ – redaktorzy pokażą swoje poprawki, a ja pokażę (jeśli wyczaję), gdzie przekraczają (moim zdaniem) granicę między „potrzebną korektą” a „poprawką uznaniową” [poprawka uznaniowa: zmiana niekonieczna, zamiana jednego dobrego na inne dobre, wg gustu redakcji], granicę między „pomocą tekstowi” a „prasowaniem”. Albo odszczekam, jeśli do niczego nie uda mi się przyczepić. Deal?^

    Jeśli to niemożliwe (a zapewne niemożliwe, na pewno trudno byłoby publicznie roztrzasać realne‐prace‐w‐trakcie), pozostają nam mieszane i ambiwalentne intuicje. Których część, jednostronnie, podostrzyłem na użytek blogonoty.

    To nie jest możliwe, to pokazywanie :) Nawet najlepsi redaktorzy robią poprawki na swoją modłę, tego się nie da uniknąć i od tego są prace z autorem, owe negocjacje. Im gorszy przekład, tym więcej poprawek na swoją modłę, bo jeśli poprawiasz jedno powtórzenie na pół strony, masz szansę trzymać się stylu tłumacza. Jeśli co drugie zdanie piszesz od nowa, i nie tylko dlatego, że jest źle napisane, lecz dlatego, że nie jest ono zgodne z oryginałem, nie masz szansy pisać stylem autora (niezależnie od tego, czy ten styl jest nieznośnym bełkotem, czy muzyką dla ucha). Piszesz po swojemu, zwłaszcza jeśli sam tłumaczysz. A potem taki nieudolny tłumacz pisze w internecie, że w życiu by nie napisał „pośpieszny”, tylko „pospieszny”.

    Więc to pokazywanie nie jest nawet potrzebne, moim zdaniem – im więcej masz doświadczenia, tym wprawniej robisz poprawki w cudzym stylu, ale nie da się zawsze.

    P.S. Wybacz, nameste, że Ci się dzisiaj tak rozplewiłam na blogu.

  27. nameste’s avatar

    Darka :

    wśród wszystkich redaktorów powyższe warunki spełnia jakieś 5%

    Krzywa dzwonowa rządzi (wszędzie). Niech to będzie „zamiast konkluzji”.

    Wybacz, nameste, że Ci się dzisiaj tak rozplewiłam na blogu.

    Cała przyjemność etc. :), pouczające rozmowy, ciekawe uwagi. Blog bez komentarzy jest martwy, w najlepszym razie półżywy. Dzięki.

  28. iingrid’s avatar

    Gdy pisałam, że dzisiaj inaczej się pracuje, miałam na myśli brak osobistego kontaktu między autorem/tłumaczem a redaktorem, pośpiech wydawniczy, a także ogólne obniżenie poziomu tekstów, które trafiają na rynek. Więc jakoś tak automatycznie nacisk z tej dbałości o autentyczność wypowiedzi autora, o świeżość czy nawet innowację językową przenosi się właśnie na dbałość o poprawność, spójność logiczną i stylistyczną. I wielu redaktorów się na tym skupia, nawet jeśli trafia im się tekst wybitny, w którym trzeba czasami spasować z poprawnością. Boją się wypuścić coś wychodzącego poza reguły.

    Moim zdaniem bardzo cenne jest to przechodzenie z jednej strony ekranu na drugi – raz redakcja, raz tłumaczenie. Redagowanie cudzych tekstów pomaga mi w pracy nad przekładami, ale też odwrotnie – myślę, że dzięki własnej pracy tłumaczeniowej jestem bardziej wyczulona na niuanse redagowanych książek.

    Rozmawiajmy dalej, to bardzo ciekawy i ważny temat.

  29. nameste’s avatar

    Wtem! Powiedzcie z praktyki: czy istnieje wstępny etap negocjacji? Taki, w którym Red pyta Aut/Tłu: „proszę powiedzieć, w jakim zakresie chce być pan/pani readgowany/a”, albo odwrotnie. Czy też na dzieńdobry działają albo doświadczenia poprzednich współprac (jeśli były), albo obie strony coś sobie domyślnie zakładają, wedle własnych, nie ujawnianych oczekiwań, a potem, bywa, szok, bo bardzo te oczekiwania okazują się rozbieżne.

  30. Darka’s avatar

    nameste :

    Wtem! Powiedzcie z praktyki: czy istnieje wstępny etap negocjacji? Taki, w którym Red pyta Aut/Tłu: „proszę powiedzieć, w jakim zakresie chce być pan/pani readgowany/a”, albo odwrotnie.

    Nie spotkałam się z takim wypadkiem, nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Spotkałam się z sytuacjami, gdy tłumacz bardzo się bał, że redaktor mu coś zmieni na wersję „po swojemu” i zastrzegał, że nie chce. Przyznaję, że kiedy mnie to spotkało, poczułam się urażona, bo poprawianie inne niż konieczne uważam za nieprofesjonalne (choć oczywiście czasami tak się dzieje i jest to nieuniknione, ale wyłącznie w wypadku złego przekładu; a jednak na początku zakładamy, że żaden potworek nam się do opracowania nie trafił). A mnie to zastrzeżenie spotkało ze strony debiutantki. To trochę tak, jakby przyjść do lekarza i przypomnieć od progu „Panie doktorze, muszę zastrzec, że chciałabym być wyleczona”, prawda?

    Z założenia poprawianie inne niż konieczne jest niedopuszczalne, więc dziwne byłyby też takie negocjacje wstępne.

    Negocjacje, o których wcześniej była mowa, rozumiem jako ustalanie wersji, która odpowiada obu stronom, bo każdy ma własny styl i większość poprawek stylistycznych można podać w kilku wersjach, więc można też wybrać taką, która bardziej odpowiada tłumaczowi. W zakresie drobiazgów: jedni nie używają „lub”, inni nie używają „aby”. Niektórzy mają niechęć do inwersji. To w wersji optymistycznej – bo gdyby do tego sprowadzały się owe negocjacje, to życie redaktora byłoby cudowne. W wersji bliższej życie tłumaczy się tłumaczowi czy autorowi oczywistości, podtykając słowniki i tym podobne, a on i tak wie swoje.

    Czy też na dzieńdobry działają albo doświadczenia poprzednich współprac (jeśli były), albo obie strony coś sobie domyślnie zakładają, wedle własnych, nie ujawnianych oczekiwań, a potem, bywa, szok, bo bardzo te oczekiwania okazują się rozbieżne.

    Spotkałam się z takim wypadkiem, gdy bardzo, bardzo beznadziejny tłumacz zakładał, że zrozumiem jego zupełnie nie po polsku zapisany przekład (a nie rozumiałam) i poprawię. Bo redaktorzy poprzednich przekładów tak właśnie zrobili. Bardzo nie lubię tych redaktorów – powinni byli odrzucić wszystkie tamte przekłady, a tak padło na mnie. Ale do mnie ten tłumacz trafił już jako tłumacz z dorobkiem!

    Takie starcie oczekiwań raz widziałam w wersji zupełnie groteskowej – otóż uznana tłumaczka oczekiwała do redaktorki (na szczęście nie byłam to ja), że jej poprawi przekład bardziej. Redaktorka świetna, naprawdę, książka była tłumaczona z rzadszego języka, więc trudno do niej dobrać redaktora. I to była tłumaczka naprawdę bardzo uznana. Napisała skargę do wydawcy. Zastrzegam, że nie chodziło o niepoprawione błędy, lecz o dodanie urody przekładowi.

  31. nameste’s avatar

    Coraz to mocniej przesuwamy się z poetyką we stronę horroru^. Bardziej serio: gdyby ktoś chciał zbierać potwierdzenia na to, że jednak jest tu jakieś „pole walki” – znajdzie.

    Racje Maćka Jakubowiaka („trzeba rozgraniczyć między różnymi rodzajami redakcji”) tu działają szczególnie mocno. Takie bowiem „negocjacje wstępne” są do pomyślenia w przypadku redakcji nie‐tłumaczenia. Przychodzi debiutant (czy ktoś o pozycji debiutanta) z tekstem, który – ze względu na tzw. dobro ksiażki – może wymagać totalnego przemeblowania aż do poziomu konstrukcji całości włącznie. „Ten rozdział przestawimy na koniec, tamten – trzeba dwukrotnie skrócić; postać X musi być czarną kobietą...”, or else. Trudno przyjąć, że autor musi się zgadzać na aż taki zakres ingerencji, choć pewnie często nie ma wyboru (wydawca: „w tym kształcie rzecz jest nie do wydania, autorze, do pracy!”).

    Darka :

    Z założenia poprawianie inne niż konieczne jest niedopuszczalne

    Tylko... zdefiniuj „konieczne”. Trudno mi przyjąć (ze względu na powszechność działania rozkładu Gaussa), że zawsze tłumacz/autor bezzasadnie wierzga przeciwko mądrym i samoograniczającym się redaktorom. Mamy (jako symboliczny kontrprzykład) owo „rozczuliła się”, dopisane Henowi w didaskaliach przez redaktorkę. Zmiana konieczna?

    * * *

    Co tu jeszcze można powiedzieć w tym wątku? Ogólnego? Owszem, cieszą mnie rozmaite autentyczne „relacje z frontu”; to wzbogaca wiedzę, zwłaszcza gdy ktoś nie bierze bezpośrednio udziału w Walce. Ale czy układa się z tego jakaś uniwersalna konkluzja?

  32. Darka’s avatar

    nameste :

    Racje Maćka Jakubowiaka („trzeba rozgraniczyć między różnymi rodzajami redakcji”) tu działają szczególnie mocno. Takie bowiem „negocjacje wstępne” są do pomyślenia w przypadku redakcji nie‐tłumaczenia. Przychodzi debiutant (czy ktoś o pozycji debiutanta) z tekstem, który – ze względu na tzw. dobro ksiażki – może wymagać totalnego przemeblowania aż do poziomu konstrukcji całości włącznie. „Ten rozdział przestawimy na koniec, tamten – trzeba dwukrotnie skrócić; postać X musi być czarną kobietą...”, or else. Trudno przyjąć, że autor musi się zgadzać na aż taki zakres ingerencji, choć pewnie często nie ma wyboru (wydawca: „w tym kształcie rzecz jest nie do wydania, autorze, do pracy!”).

    Tak, rzeczywiście, to jest zupełnie co innego. I to nie jest żadna rzadkość – większość tekstów debiutantów wymaga takich głębokich prac. Autor ma wybór – może swojej książki u tego wydawcy nie wydać. Wydawca jednak na ogół lepiej od debiutanta wie, czy książka się nadaje do wydania.

    Tylko... zdefiniuj „konieczne”. Trudno mi przyjąć (ze względu na powszechność działania rozkładu Gaussa), że zawsze tłumacz/autor bezzasadnie wierzga przeciwko mądrym i samoograniczającym się redaktorom. Mamy (jako symboliczny kontrprzykład) owo „rozczuliła się”, dopisane Henowi w didaskaliach przez redaktorkę. Zmiana konieczna?

    Raczej niekonieczna. Mówię „raczej”, bo może z tekstu wynikało jednak, że ona się rozczuliła, a brakowało pomysłu na didaskalia. Jeśli tak nie było, to taka zmiana jest niedopuszczalna. Podobnie jak owe „rzekł/rzekła”, na które Hen się skarży. Jeśli on tak nie pisze, to nie można mu tak napisać, choćby nie wiadomo ile było powtórzeń i jak bardzo brakowało pomysłu na didaskalia. Trzeba poszukać innego rozwiązania.

    Nie łudźmy się, te skargi na poprawki nie biorą się z powietrza. Większość redaktorów poprawia źle, albo za mało, albo niepotrzebnie. Opisałam ideał redaktora (a to tylko moja opinia, może ktoś ma inną), no i ten ideał nie poprawia tego, czego poprawiać nie trzeba.

    Co tu jeszcze można powiedzieć w tym wątku? Ogólnego? Owszem, cieszą mnie rozmaite autentyczne „relacje z frontu”; to wzbogaca wiedzę, zwłaszcza gdy ktoś nie bierze bezpośrednio udziału w Walce. Ale czy układa się z tego jakaś uniwersalna konkluzja?

    Do roboty :)
    Te dyskusje nie mają końca. A moim zdaniem problem i tak zaczyna się i kończy u wydawcy – wydawca zatrudnia fatalnych redaktorów, bo nie chce dobrym dobrze płacić, bo się nie zna i daje sobie wmówić, że ci fatalni są świetni, bo nie daje czasu na rzetelne prace, bo nie chce stracić autora i zgadza się na wszystkie jego fanaberie.

  33. nameste’s avatar

    Z tekstu „Jak zostać tłumaczką literatury”:

    7.Trzeba umieć żyć z redaktorką

    Nieoczekiwanie okazało się, że jednym z najtrudniejszych elementów pracy tłumacza nie jest wcale zmaganie się z tekstem… ale z redaktorką. Klucz tkwi w tym, żeby znaleźć równowagę między uległością a pychą. Przy pierwszej tłumaczonej książce współpracowałam z bardzo doświadczoną i apodyktyczną redaktorką, która narzucała mi swoje wybory – w rezultacie książka podpisana moim nazwiskiem wcale mi się nie podoba. Natomiast, gdy zdobyłam już trochę doświadczenia i poczułam się „władczynią tekstu” miewałam trudności z zaakceptowaniem zmian proponowanych przez redakcję, chcąc żeby wszystko było „po mojemu”. Redaktor, z którym można współpracować (a nie walczyć) to prawdziwy skarb tłumacza!
    [stąd]

  34. iingrid’s avatar

    nameste :

    Wtem! Powiedzcie z praktyki: czy istnieje wstępny etap negocjacji? Taki, w którym Red pyta Aut/Tłu: „proszę powiedzieć, w jakim zakresie chce być pan/pani readgowany/a”, albo odwrotnie.

    Gdy oddaję przetłumaczoną książkę, czasami piszę „list do redakcji”, uczulając osobę, która będzie tekst redagować na miejsca lub kwestie, które mi sprawiały problemy (niech spojrzy na to świeżym okiem) lub wyjaśniając, dlaczego podjęłam takie a nie inne decyzje, które mogą okazać się kontrowersyjne (uprzedzam w ten sposób możliwe batalie). Ale dopiero od niedawna, właśnie na bazie wcześniejszych doświadczeń.

    Doświadczenie z ostatnich kilku dni. Po raz pierwszy zdarzyło mi się oddać tłumaczenie na polski do publikacji przez osoby, które naszego języka nie znają. W efekcie musiałam zredagować się sama. Dobrze, że minęło kilka miesięcy od oddania tłumaczenia – mogłam już na nie spojrzeć z dystansu i popoprawiać koślawości, wygładzić stylistykę. Tekst zyskał, ale nie jestem z niego w stu procentach zadowolona. Mam świadomość, że może jest tam coś, czego nie wyłapałam. Poczułam tak namacalną potrzebę redaktora jak jeszcze nigdy.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *