z językiem

You are currently browsing the archive for the z językiem category.

Poczytalność Adama Wiedemanna (Warstwy 2016) to ułożone [bodaj chronologicznie] w tom prawie pięciusetstronicowy teksty o literaturze, dłuższe (szkice) i krótsze (recenzje), publikowane w różnych miejscach w ciągu ponad 20 lat (1993–2015); parę z nich tu ma dopiero swój pierwodruk.

Tom ten, o podtytule „Przygody literackie”, ma swoje dopełnienie w drugim wydanym obok: w Posłuszności („Przygodach muzycznych”); tytuły są krzyżowo chytre, bo w tekstach o prozie i poezji Wiedemann nie jest zbyt posłuszny [filologiczno‐solennemu, bezosobowemu trybowi pisania], a w tekstach o muzyce zdradza, jak mniemam, objawy niepoczytalności w sądzie, owszem, opartym o znawstwo (rosnące jak wiewiórki zapasy orzeszków na zimę), ale bardzo własnym, swoistym i nieprzewidywalnym.

Praktyka zbierania utworów rozproszonych w układy ceglaste jest dość powszechna, sęk w tym, że wiele z takich przedsięwzięć czyni z ongiś żywszych tekstów formy na wpół zmumifikowane (przysłużają się tedy głównie łatwości cytowania rozmaitym gryzipiórom i skarabeuszom); wbrew tej tendencji szkice i recenzje Wiedemanna pozostają pełne energii: jak młody pies, nieodmiennie chętny do zabawy oraz zdolny do (wszędobylskiego) aportu.

Bo też Wiedemann często coś przyniesie nieoczekiwanego, spoza władztw rutyny. Na przykład, gdy bierze na warsztat Zaplecze Tkaczyszyna‐Dyckiego (owo studium rozkoszów spoczywających w rodzinnym księgozbiorze autora Kochanki Norwida), oznajmia:

Czy wiedziałbym, że pod koniec XIX wieku „kobiety uczone” obnosiły się z brudnymi paznokciami, gdybym nie czytał Fugi Bacha? Oczywiście, nie widziałbym, co więcej, myślałbym, że to wszystko bajki i wymysły patriarchatu. Tymczasem pisze o tym sama Józefa Kisielnicka, jedna z najpoczytniejszych autorek owej epoki, autorytet niepodważalny w dziedzinie życia wyższych sfer polskiej i francuskiej arystokracji. Czy o życiu sfer wyższych wiedział cokolwiek Prus, Orzeszkowa, a może Żeromski coś wiedział? Otóż nie. Natomiast wiedziała o nim wszystko Józefa Kisielnicka i tylko na niej możemy w tym względzie polegać.

(Dalej wszakże AW zastanawia się głębiej, choć trzeba uważać, bo czasem nie wiadomo na pewno, kiedy kpi, a kiedy drogi opowiada.)

Powieść (1891) Kisielnickiej (pod ksywą Esteja) jest w istocie pewną skarbnicą (i nie tylko, hm, obyczaju, ale i języka). Owa „Fuga” Bacha (uwaga, u „Estei” to [pojedynczy] tytuł! utworu, granego na harmonium przez klechę Wiktora, postaci niby zacnej, ale b. szkodniczej) okazuje się zwrotnicą szczęścia (starszej) i skazaństwa (młodszej), a oto sam początek, wprowadzający (obydwie) siostry [można całość znależć w polona.pl]:

Margrabina de Groeck, wsparta na ramieniu pana de Fondres, schodziła po miękkich kobiercach, między festonami kwiatów, ze schodów ambasady angielskiéj w Paryżu.

Młodziutka, jasna bardzo blondynka, drobna, maleńka, jak lalka, o wielkich, zdziwionych oczach piwnych, o zadartym nosku i dołeczkach nad ustami, margrabina Elżbieta, inaczéj Liza de Groeck, wyglądała na niedorosłą panienkę. Toaleta jéj, pokryta cała różnobarwném kwieciem caprifolium, harmonizowała ślicznie z jéj twarzyczką, tak bardzo do świeżo rozwiniętego bzu podobną.

Tuż za nią starsza jéj siostra, typ zupełnie różny, choć wiele piękniejszy, dążyła, podając rękę księciu de Moussy. To hrabianka Klementyna, w skróceniu Klima Sieniawska. Zimny i dumny wyraz twarzy miała w téj chwili. Cery matowéj nie ożywiał żaden rumieniec, ani podnosił kolorytu srebrny odcień gazy, któréj lekkie fale podtrzymywały jaskółki.

Nieco żałobna toaleta, bardzo piękna, równie jak właścicielka; ale widoczném było, że nie kokieterya i chęć podniesienia urody kierowała jéj wyborem. Nos cienki, rasowy, klasyczny, usta wydatne, pełne, choć w téj chwili zacięty byl w nich wyraz; nad oczyma dwa ciemne łuki brwi, wzorowo narysowane – oczy blado, bardzo blado niebieskie, długie, w nich żrenice także ściągnięte w tej chwili – z całéj twarzy widać było chłód i niezadowolenie. Wpięte w czarne włosy dwie jaskółki stanowiły jedyną ozdobę. Dziwnie poważne wrażenie robiła młoda ta osoba, dążąc za siostrą.

Innym spozarutynowym wkładem – nie tyle znaleziskiem, ile wynalazkiem – Wiedemanna jest czasownik metafizykować. (Co robi metafizyk[a]? metafizykuje! ach, fizyk[a] fizykuje? wcale! haha). Jawna ta kpina nie przeszkadza autorowi Poczytalności rozpatrywać – w tonacji serio – odpałów, odlotów, tęsknot, dosiadów i odsiadek (zwłaszcza) Andrzeja Falkiewicza, ale i Jarosława Markiewicza oraz innych filo‐ i parazofów. Co zawsze jednak potępia, częściej zawoalowaną złośliwostką, rzadziej wprost, to literacką marność (choć przyjaciołom nawet i to wybaczy, jeśli tylko aportną cokolwiek ciekawego czy poruszającego).

Co najbardziej sprawia, że teksty Wiedemanna są nadal w wysokim stopniu readable, a omawiane w nich obiekty (proza, wiersze) wydają się zachowywać wartość własną bardziej niż wynikałoby to z rachunku zastępowalności sezonów (i mód) przez kolejne? Otóż styl. Potoczysty, klarowny, nie stroniący od dygresji, nie skrywający osoby mówiącej. Łączący wysokie z niskim, serio z buffo, szczegół z sensem ogólniejszym. W tekstach krótszych wyraźna kontrola nad (różnorodną, chciałoby się powiedzieć: od‐muzyczną) formą. W tekstach dłuższych – wnikliwość moderowana przez takt (ten sam, który wyznacza, kiedy ma nastąpić koniec trzeciego aktu^).

Niniejsza blogonota jest ledwie napomnieniem do lektury (warto) Poczytalności, jej tytuł w ortografii Kisielnickiej brzmiałby: „w lekkiém mistrzostwo”. Lekko, ale nie po łebkach, do myślenia (a nie odfajkowania); zalet jest więcej, kto chce, ta sprawdzi.

Na koniec zaś – zarys mostu do wierszy AW. One też (albo: one najsamprzód) są pisane „po prostu”, potoczyście, jakby same się mówiły. Wiedemann unika wszelkich udziwnień (języka i zapisu). A jednak między wyrazami (i wersami) pojawia się owo „coś” naddatkowe, a czytelnik – dalejże węszyć [*] za ukrytym pod tą (pozorną?) lekką prostotą czy prostą lekkością.

PS Mimo całego uznania dla AW: jedna rzecz zakwasza jego styl – upodobanie do paskudnych słowek acz oraz wszak.


PRZYPISY

[*] Narzucałoby się „jak pies”, w nawiązaniu do wcześniejszych zdań blogonoty. Ale to niebezpieczne. W pysznej recenzji z Myśliwskiego [Traktat o łuskaniu fasoli] AW, mocno uczulony na „złote myśli”, podważa zasadność psio‐banału serwowanego przez WM jako uniwersalna norma czy wzorzec. Z kolei w omówieniu Rudnickiego [Śmierć czeskiego psa] tropi różnorakie aspekty psio‐wcieleń w lit. polskiej i obcej. Pies to sprawa skomplikowana.

Ukończywszy lekturę (pierwszą) Myśliwic, Myśliwic, nagrodzonej co właśnie kostką przez literacką Gdynię powieści Krzysi Bartnickiej, chcę zwrócić uwagę na pierwszą wśród równych cechę konstytutywną świata tam przedstawionego (tj. wykreowanego), mianowicie rodzaj.

* * *

Temat zajmuje mnie od dawna.

W 2018 cytowałem tłumaczkę Nádasa, Elżbietę Sobolewską:

W węgierskim nie ma rodzajów, nie ma nawet rodzajników. Można napisać o osobie całe strony, nie wyjawiając jej płci. [...]

z takim komentarzem:

można by Węgrom pozazdrościć, że są uwolnieni od tego językowego przymusu rozróżniania, który na co dzień jedyne właściwie, co robi w XXI wieku, to petryfikuje całe piętra ról społecznych (przymus ich odgrywania), uwikłania w gender itd., itp.

Przymus rozróżniania można zilustrować (rzedniejącymi podobno) wtrętami pojawiającymi się w języku komentatorów sportowych typu „aaaa, czarnoskóry Anglik szczelił goool!” albo „nasz biegacz [ósmy] był pierwszym białym, który minął metę!” (więcej przykładów w blogonocie z 2012 Murzyn) czy dokumentowanym w prozie i publicystyce międzywojennej (ale nadal krzepkim) automatycznym dopowiadaniem przynależności etnicznej / tzw. pochodzenia żydowskiego danej osoby.

Nasz polski język wprowadza przymus rozróżniania płci systemowo. Cecha jedna z wielu (jako określających daną osobę) zostaje językowo wyciągnięta na obowiązkowy plan pierwszy, z całym niedobrodziejstwem inwentarza: uruchamiając („z automatu”) stuleciami nawarstwiane stereotypy dot. ról społecznych (por. niedawny Empuzjon).

W 2019 w blogonocie gęzyk, w całości dotyczącej genderowego wymiaru języka, pisałem:

bezwarunkowo należy poprzeć wszelkie starania o wprowadzanie feminatywów, gdzie się da. Gdzie same użytkowniczki języka tego się domagają. Żeby rozruszać ten zakrzepły relikt, żeby „męskie” przestało z automatu oznaczać „uniwersalne” [...] taki jest wymóg etapu.

ale sam (wyznawałem na koniec) wolałbym (zazdroszcząc nadal Węgrom) świat, w którym po polsku

męskie/żeńskie występowałoby łaciato, losowo, norma językowa wzruszałaby jedynie ramionami („mówcie jak chcecie, precz z konsekwencją, sio ze sztywnością”). W nie tak znów (w wymiarze codzienności) częstych momentach, kiedy rozróżnienie bywałoby istotne, podmiot mówiący (i słyszący) musiałaby natężyć uwagę.

W tle w tych blogonotach przewijał się (świetny) cykl SF‐powieści Ann Leckie, w którym (w przekładzie) konsekwentnie

zastosowano rodzaj żeńskoosobowy: wszystkie występujące tam osoby (ludzkie i nieludzkie) relacjonowane są w rodzaju żeńskim. Tylko z tego powodu (a nie jest to powód jedyny) lektura tych powieści jest niesamowicie stymulująca (do refleksji).

* * *

Członkini kapituły NLG, Dorota Kozicka, jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu (vel wyroku^) przedstawiała w „Tygodniku Powszechnym” tytuły nominowane w kategorii proza; o Myśliwicach, Myśliwicach tak:

W opowieściach myśliwickich kum (a jesteśmy w kobiecym świecie) zapętlają się czasy – historia odkurzacza miesza się z gadaniem o deszczu i kapuście, o naturze wojny, z historią (historiami?) wojen, oblężenia i upadku „domu”, głodu, terroru rewolucyjnej władzy, wprowadzania nowych porządków i spisków. Opowieściami o czasie, postępie, ludzkich losach i życiowych wyborach.

Jednak wcale nie jesteśmy w „kobiecym świecie”! Jesteśmy w świecie „zwykłym”, na który został tylko nałożony prze‐mocny filtr językowy. Obraziłbym autora, sugerując, że ten pomysł żeńskoosobowego przesunięcia to satyryczne nawiązanie do zgrzybiałej Seksmisji Machulskiego (i jej podobnych). Zwłaszcza że zagadnienia związane z owym przesunięciem są bardziej złożone (niż np. u Leckie).

Zastanawiałem się, czy pociągnąć kwestię głębiej; jest bardzo zajmująca. Ale że powieść nie jest jeszcze (jak sądzę) szeroko znana (na co zasługuje bez wątpienia), wybieram stanowisko unikania spoilerów.

Nie będzie jednak spoilerem cytat z samego początku, ze stron 10–11:

Życie najwięcej toczy się u nas w domu, a tam dom twój, gdzie ulica twoja, jak się mówi, a moja nazywała się Pelna, ale przestała, jak już ją mało które pełły, potem Pilna, jak za ruska brali nas z piłami w las, potem Pylna, jak wszystkie gruby fedrowały bez ochyby, a górniki chachały, że Pulna, a ja nazywałam ją dla siebie Palna, na pamiątkę tego domu, co mi się spalił jak we śnie pradawnym, jak w innym życiu, aczkolwiek po dokumentach to ona nazywa się Polna, a jedne mówią, że to na pamiątkę Polski, a inne, że na pamiątkę szczerych jasnych pól, zanim je gminny chwast zabrunacił, a żmije po wapiennikach się rozsiadły, a dziabeł zwyciężył, jak u Koci Biernackiej w książce jej ostatniej, co ją do czytania ze świetlicy miałam, jak świetlica jeszcze była, a ja umiałam czytać, a księgowa na mnie krzywiła się, jakby proswirka utknęła kamieniem w papie, i kiwała palcem, bezecenności czytać takie to lepiej wcale nie czytać, a na poparcie podtykała recenzję biskupy Augusty, co była z Myśliwic, ale umiała uciec do Rzymu i nigdy do nas nie wrócić, więc najwięcej, co o niej wiemy, to od Artiomy z Janowic, co nie tylko pamiętały czasy sprzed tej ucieczki i na własne oczy biskupę widziały, ale umiały pisać ikony, więc oto na ikonie Augusta w czerwieni kardynalskiej, opasła jak tom najświętszy, brwi gęste czarnule, wargi pełne i skupione w milczenie, a nos rzymski i już mało co myśliwicki.

Występujące tu Kocia Biernacka i biskupa Augusta to, odpowiednio, Wacław Kostka‐Biernacki („kat z Berezy Kartuskiej”, ale i autor powieści oraz opowiadań – m.in. Twarda proswirka czy zbiór Djabeł zwycięzca) i August Hlond (jak już pisałem, „autor na wszystko ma pokrycie”).

Przez to przywołanie chcę powiedzieć tyle: już na wstępie autorka przestrzega czytelnika dość przejrzystym kontekstem, aby zachował podczas lektury czujność, a zarazem – by odpiął się od „przymusu rozróżniania”.

Rozumiem ograniczenia objętości i konwencję laudacyjnej formuły, niemniej owo „jesteśmy w kobiecym świecie” Kozickiej może być odczytane b. myląco.

motto 1

Wybrane z losowo palcem strony w Pątnikach z Macierzyzny Mariana Pankowskiego (1985).

Noc opadła przede wszystkim na ogrody, na miasto bez wież kościelnych i ptaków. Z otwartych okien słone sapanie kobiet. Droga wzdłuż potoku. Zwolnić. Żeby żyć dłużej. O – na siwym od latarni kamieniu szczur z głową zadartą, jak w książce dla dzieci. Usłyszał mnie tuż po moim spojrzeniu. I hop! – w znaną sobie przepaść. I znowu noc przylega na płask do wody zapominającej coraz łatwiej o jego symulowanym samobójstwie.

W tej zwłaszcza, ale i w innych, powieści Pankowskiego zaczyna się z wolna, jeden z braci‐Europejczyków powraca do mać.-kraju, jedynego w tym sierpniu, co go słońce nie ogrzewa (bo może „skurwysyny węglarze, węgle palące” zmówili się tak dzień „na amen zakopcić, że słonko ich czarnymi praktykami zaćmione”), kraju: Cartoflania dolorosa. A potem ze strony na stronę coraz bardziej galopują: i akcja, i opis, albo odwrotnie, bo nie wiadomo, co pierwsze, aż do finałowych scen Pielgrzymczych.

Tak, Krzysztofowi Bartnickiemu parantela z Pankowskim znacznie lepsza niż z Myśliwskim.

A też ten wylosowany szczur (jak z książki dla dzieci) z jego symulowanym samobójstwem. Kto spędził lata, trudząc się nad Finneganów trenem, jakby zamknięty w odrębnym kosmosie, i kto znowu zamyka się w innym, ale też odrębnym kosmosie (tu nie pan‐uniwersalnie, ale „polskosąsiednio” [za nic ma się granice], i nie dżojsopodobnie, lecz jednak z dżojsoinspiracji [Jerzy Jarniewicz], z podobieństwa ościstego kręgosłupa), ten zdaje się popełniać samobójstwo; dobrze, że symulowane.

Praktyka wydawcy (Instytut Mikołowski) wygląda jak zamiar eutanazyjny z prawicowego łże‐moral‐oburzu (czyli bez zgody osoby) – nie‐promocja, trudna‐wysyłka, ogólne‐cichosza; na plus mu, że wydał. Ale jakby czekał tylko, aż znowu „noc przylgnie na płask do wody”.

zagadka

Pojawia się wraz z listą nominowanych do Gdyni za 2021, w czerwcu. Wszystkim wiadomy Bartnicki‐tłumacz, mało komu, że oto właśnie z debiutem prozatorskim. Mało kto ma szansę choćby po fragmencie polizać. Zagadka kulminuje parę dni temu, gdy żury daje gdyńską kostkę właśnie powieści [określenie umowne] Myśliwice, Myśliwice Bartnickiego.

Wrzuciwszy w odmęt mediów społecznościowych odpowiedni lament, zebrałem owoce cudzej dobrawoli (nie mówię czyjej, bo może sobie nie życzy); poczytałem. I moje rozwiązanie zagadki jest następujące (na prawach, asekuruję, hipotezy).

Że proza, to podział umowny, ale finanse umowne nie są (nie żeby o pieniądz szło, ale księgowa wymaga). To raz. Potem, proza Bartnickiego mogłaby iść dalej jedną z dwóch trajektorii. Mogłaby utkwić w niszy okołoautorskiej, gromadzącej też znane powszechnie osoby, blurbodawczych Andrzeja Sosnowskiego, Wawrzyńca Brzozowskiego, Tadeusza Sławka (przywykliśmy nie brać blurbów serio, a tymczasem); o Jerzym Jarniewiczu już wspomniałem; tym wikingom po latach podawałby rękę jakiś przyszły kolumb, odkrywszy na nowo amerykę (albo i nie).

Teoretycznie mogłoby być też inaczej. Jak wiadomo, różne osoby różnych rzeczy oczekują po literaturze (czy i co znajdują, to już inna sprawa); różnorodność to jedna z nieprzeczalnych wartości w kulturze. I mogłoby być tak, że przy każdym zestawie nominowanych próz literackich stałyby obok, milcząco, Myśliwice jako rodzaj kroczącego (z roku na rok) probierza, a potem, równie milcząco, ustepowałyby bardziej‐w‐czasie‐osadzonemu tytułowi. Sęk w tym, że tak się nie da, bo nagrody (podobnie jak budżety) rozgrywają się w czasie cyklicznym mierzącym jeden rok. Raz przedstawione żury Myśliwice (2021) wymagały podjęcia decyzji: teraz albo nigdy. Żury wybrało teraz.

jak się czyta

Najpierw jak się nieczyta. Na mój SM-lament odezwało się parę osób, pytałem, co sądzą. „Trudne, nie da się czytać”, usłyszałem między innymi.

Przyznaję, próg wejścia jest wysoko. Nie jest to też proza załatwiająca jakiekolwiek sprawy bieżące, umyka tym samym z pola zainteresowania czytelnika, który – dość dosłownie – żyje chwilą obecną. Wreszcie, czasy mamy z tendencją, by ułatwiać lekturę ile się da (jak w tym transkreatywnym przesunięciu w stronę „transferu przeżyć”); co głębiej w język, a nie w emocje & obraz, to ogólne-tl;dr.

Sam jestem gdzieś w połowie, dobry obyczaj nakazywałby milczenie, póki nie skończę. Ale (i to już wiem) to proza, której lektura [nigdy] się nie [s]kończy; czyta się wszerzem, by załapać kontekst wspomagający czytanie wgłąbem, i jeszcze raz, bardziej (może) powoli. Jest gęsto. Śledztwa wzywają. Język frapuje, leksyka zadziwi, składnia pracuje w bezbłędnych supłach. Gargantuiczne enumeracje, każdorazowo wycieczka po wielu światach naraz.

Powiem ponownie, tylko inaczej (ale lapidarnie). Język działa tu w perspektywie geologicznej, rozmaite (w czasie i przestrzeni) nawarstwienia pracują tu jednocześnie, w skruszeniu‐kondensacji. Co więcej, na wszystko (jak się zdaje) autor ma pokrycie (w faktach, etymologii, po‐kojarzeniu etc.), a gdzie nie ma, tam zmyśla brawurowo i wiarygodnie; trudno rozróżnić. (Dżojsoinspiracja się potwierdza.)

Losowo biorę atom ze strony 76 78, pokrycie znajduję w Kurjerze Polskim (18.04.1930), przeklikać na s. 4, dolna nota sądowa.

Są duże (narracyjne) koncepty, rodzaj gramatyczny i liczba pojedyncza vs. podwójna – wyznaczają inną epistemo‐onto‐logię zaistniewania i przedstawiania osób (czyli narracyj). Koncept Siczy i jego w‑dziejach‐rozegranie; tam gdzie Witkacy kończył, Bartnicki na nowo wnika. Miejsce (wsio‐miasto) jako soczewka całego kosmosu.

Jest to zatem może i trudna (na pewno: nie ułatwiająca), ale b. wciągająca przygoda czytelnicza. Można ją podejmować, przerywać, wznawiać; przepętlać się po tekście.

Żurowi przyznaję rację.

motto 2

Od początku chciałem zamknąć niniejszy minitekst w klamrę mott. Wiedziony nieomylnem instynktem autolans^, losowo w dalszą, jeszcze nie przeczytaną („linearnie”) część i ze strony 187 Myśliwic wyciągam poniższe:

Nie wiemy, czy na jakimś poziomie zdania nie przechodzą w książki, naszą kropkę zamieniwszy na okładki.

Polszczyzna żyje, bardziej pokątnie (lub archiwalnie), jeszcze żywą przed podaniem publiczności uprasują, wygładzą, znudzą. A przecież jest w języku tradycja mowy nieokiełznanej, mieszającej rejestry, chodzącej na skróty, ale też grzęznącej niekiedy w pseudourzędowym ozdobniku. Wprost fantastycznej.

Jak w tych listach zaniepokojonych obywateli (cyt. za blogonotą sztuka donosu, 2017):

Ja niżej podpisany zanoszę niniejszą prośbę do wielebnego ks. proboszcza, że w naszem mieście przy ulicy Sienkiewicza Nr 40 u właścicielki p. Griebe (niemka) zamieszkuje w podwórzu jakaś nieznana niewiasta w wieku 23 lat (przypuszczalnie) i prowadzi dom publiczny. Przetrzymuje dwóch niedorosłych mężczyzn, także często widzimy poważnych obywateli miasta naszego. [1927]

Komendant udaje w oczy grzecznego, a za oczy wyśmiewają. Chociaż ja biedny człowiek i na znaczki mi trudno, ale do aptekarza też napiszę. Niech ich [się] strzeże. Chciałem pójść do doktora, ale ten bez ręki Janek wszystko donosi do policji, ja się boję komendanta, bo bardzo mściwy człowiek. [1927]

Autocytat, z linkowanej blogonoty:

Szkoda, że te donosy nie są z faksimilów przełożone w całości na tekst, bo rozmiar mały, a pismo często b. nieczytelne. Bo ileż tu cennych znalezisk. W środkowym (wyżej) donosie – piękno dwóch wtrąceń w nawiasach, zwłaszcza drugie: „niewiasta w wieku 23 lat (przypuszczalnie)”, natychmiast podejrzewam, że autor donosu wie więcej, niż pisze, i to z własnego doświadczenia.

W trzecim – opuszczenia (siła skrótu), na które dzisiejszy redaktor/korektor zareagowałby paniką: „w oczy taki, za oczy całkiem inny”, „na znaczki mi trudno”, „boję się komenandanta, bo bardzo mściwy człowiek”. Wszystko absolutnie jasne, zrozumiałe, nie trzeba dodawać słownej waty, komu potrzebna.

Albo w prasowym anonsie (komentarz pod blogonotą o zombie‐polszczyźnie w gniocie pt. Galicyanie, 2016):

Ponieważ w domu jest mi bardzo źle, otóż chciałabym jak najprędzej wyjść zamąż, więc udaję się tą drogą celem skomunikowania, bogata nie jestem, umiem tylko szyć, mam lat 27. Otóż który z panów uczciwych, może być z inwalidów zechce się zgłosić, może być bez ręki lub bez nogi, byle tylko szlachetny.

* * *

A potem jest 2022, minęliśmy spory kawał międzywojnia, minęliśmy Pankowskiego (od Matuga idzie), minęliśmy innych, i oto Eliza Kącka wspomnianą tradycję ożywia w Sztuce zgniotu, wystarcza mi kawałek cytowany przez wydawcę:

Pani Szanowna, mam pomysł, chcę poddać opinii. Mam zarobek taki, że 600 mogę dać na stypendium kulturze kraju. To myślę konkret. Syn jest muzyk, zarabia. Ojciec niepotrzebny. Książki wykluczam, za dużo wypuścilim. Każden weźnie i poleci drukować, ale Polski tym nie zbudujemy. Ja dziś otworzyłem telewizor i widzę, że kultura jest zagraniczna. A my za tę polskość, wie Pani. Ja napisałem do Pana Kaczyńskiego, żeby na to zwrócił uwagę służb. Mnie prywatki nie przeszkadzały myśleć o kraju. Panią raz widziałem w telewizorze, to pewnie Pani wie, jak się Polskę traktuje. Ja mógłbym Pani dać 100 złoty z pierwszego miesiąca mojego funduszu na konspekt działań. Założeniem to nazwijmy. Niech Pani łaskawa napisze, jak tę kulturę ratować. I zrobimy konkurs na wykonawcę. Jak Pani będzie potrzebować komputer to syn ma. Pani przemyśli.

(Jeszcze dalej poskracałbym, pozgniatał. Ale ciągłość, ciągłość się ciągnie.)

Czytam sporo wierszy współczesnych w sieci (choć nie tylko tam) i zatrważająco często trafiam na leksykalne lamusy, by nie powiedzieć: trupiarnie. Chodzi o znużone, wytarte do cna mempleksy, uobecniane (choć pozbawione już treści) przez takie leksoznaki jak: bóg, dusza, anioły / diabły / etc., serce (jako nośnik emocji), zwierzęta w roli heraldyczno‐symbolicznej, rośliny w takiejże itd. Prawdę mówiąc, gdy natknę się na któreś z powyższych (lub równie strupiałych), porzucam lekturę wiersza.

Wobec czego zwracam się do autorów jeszcze nie napisanych wierszy o opuszczenie pojęciowych lamusów; po co pisać wiersze stare (i wtórne) od urodzenia?

A czytelniczkom podrzucam pomysł na ‘recykling via resampling’ tworów już (niestety) napisanych. Chodzi o proste podstawienia.

bóg – apka
dusza – neurogleja
anioły/diabły – media
kościoły w znaczeniu nie‐budynków – zajezdnie
serce – tętno (gdy funkcja) lub wątroba (gdy organ)
ptaki zamienić na drony
zwierzęta duże na pojazdy mechaniczne miejskie lub wiejskie
zwierzęta małe na smog względnie owady/pająki
rośliny na zabawki z dzieciństwa lub (gdy idzie o kwiaty lub owoce) martwe natury
itp. (można też uruchamiać własne słownikowe inwencje)

Zaprawdę, zobaczycie wtedy nowy blask tzw. rzeczywistości.

Wracam jeszcze do Ulissesa (chwile odpoczynku‐od‐świata). „Popmoderna” właśnie opublikowała fragment tłumaczenia Macieja Świerkockiego, cały epizod 2 [Nestor], można więc sobie poczytać przed ew. zakupem.

Można też, przy okazji, porównać przekład Słomczyńskiego (jeśli ktoś ma) z nowym; oczywiście, rzetelne porównania zostawmy translatologom czy krytykom przekładu (mają czas, kompetencje, no i zapewne nie zajmą się kwestią gratis^). Niemniej wolno (na prawach, powiedzmy, felietonu) przedstawić garść wrażeń; oto cel tej blogonoty.

Polecałem już obszerny autokomentarz tłumacza w książce Łódź Ulissesa, podtrzymuję. Jednak, co oczywiste, tłumacz nie jest w stanie uzasadniać na piśmie każdej decyzji translatorskiej; tak się składa, że to, co mnie w porównaniu M.Ś. z M.S. uderzyło (w epizodzie 2), akurat skomentowane nie jest. A są to dwie kwestie: szkoła i historia.

Na początku tego epizodu młody Stephen Dedalus prowadzi lekcję historii w prywatnej szkole dla chłopców, w klasie: „mniej więcej jedenastoletnich” [Świerkocki, Łódź..., s. 41; nie wiem, na czym opiera to domniemanie]. Wcześniej tłumacz objaśnia nam (w b. ciekawych rozważaniach topograficzno‐socjologiczno‐ekonomicznych), że do szkoły tej uczęszcza progenitura miejscowej burżuazji, a „Stephen [...] doskonale zdaje sobie sprawę z finansowej i społecznej przepaści dzielących go od majętnych rodziców” [tamże, s. 40].

Wedle uświęconej tradycji, uczniowie w każdą praktycznie wypowiedź skierowaną do nauczyciela wplatają tużprzedkropkowe „sir” (tak w oryginale). Słomczyński z automatu przekłada owo „sir” na „proszę pana”; czytelnik (pozaświadomie?) w translacji odwrotnej, na poziomie odruchu, dopowiada oryginalne „sir”. (Właściwie najporęczniej byłoby zostawić właśnie oryginalne „sir”; nawet ci, co na pół kropli nie liznęli angielskiego, świetnie wiedzą, co to znaczy i jaki kontekst generuje. Ale może sprzeciwia się temu jakaś reguła zakonu, choć w wielu tekstach po polsku widziałem to angielskie słówko. I – byłoby krótko & zwarto).

Świerkocki natomiast przywołuje schemat (wcale nie taki wyłącznie historyczny) polskiej szkoły; uczniowie mówią „panie profesorze”. Jest to drobiazg najmniejszy z możliwych drobiazgów, ale czemuś wydał mi się znaczący. W klasie pełno aroganckich, jawnie lekceważących tego nauczyciela szczeniaków, ale że pieczętują swój behawior owym formalnym „sir”-owaniem – są kryci. Gdyby czytać te dialogi (po angielsku), zapewne lektor/aktor winien podszywać „sir”-y skrytą nutką lekceważenia. Dawno straciłem kontakt ze szkołą, czy jednak tak dosłowne przeniesienie w „polskie” nie powinno owocować skróceniem formy do „panie psorze” (by oddać poziom wspomnianego aroganckiego lekceważenia; dla porządku dodam, że forma „psorze” może być też [tak zapamiętałem] oznaką sympatii do lubianego nauczyciela, obustronie legalizowanym sygnałem skrócenia dystansu) – ale taki krok byłby pierwszym za daleko. Wydaje mi się tutaj, że Świerkocki wpadł w pułapkę, którą sam na siebie zastawił.

* * *

O czym nie warto byłoby pisać, gdyby nie to, że może to być symptom czegoś szerszego. Otóż mam wrażenie takie: Słomczyński mówi szybciej, dosadniej, frazą często jakby urywaną. Świerkocki natomiast zaokrągla (dopowiada, pilnuje gładkich poprawności). Mamy więc dwa przekłady, z których nowszy nie tylko naprawia błędy starszego (np. pozbywa się pleonazmu w zwrocie Słomczyńskiego: „skórzany rzemyk”, bo „każdy rzemyk jest skórzany” [Łódź..., s. 51]), ale też ewokuje nieco przesunięty klimat.

A czasem – nie tylko klimat, ale może wręcz odejście od oryginału (nie twierdzę, jakżebym śmiał, że Słomczyńskiemu to się nie zdarzało). Popatrzmy.

Lekcja dotyczy Pyrrusa; jednym z początkowych potykaczy jest problem, jak po polsku przejść od Pyrrusa do „molo”, które jest – w dalszej części epizodu – ważne. W oryginale sprawa prosta: molo [pier] wynurza się tu z samego podobieństwa fonetycznego. Słomczyński, wbrew temu, co deklaruje Świerkocki:

Sądzę też, że w moim tłumaczeniu znajdziemy więcej humoru, który Słomczyński czasem zwyczajnie pomijał lub którego po prostu nie zauważał – być może śmieszyły nas w tej książce różne rzeczy – a także więcej erotyki, aluzji i odniesień seksualnych, czasem dosyć grubych, na których użycie zapewne nie pozwalała mu cenzura. [stąd]

...począł tu sobie baaardzo grubo:

—Wait. You, Armstrong. Do you know anything about Pyrrhus?

[...]

—Pyrrhus, sir? Pyrrhus, a pier.

All laughed. Mirthless high malicious laughter. Armstrong looked round at his classmates, silly glee in profile. In a moment they will laugh more loudly, aware of my lack of rule and of the fees their papas pay.

—Tell me now, Stephen said, poking the boy’s shoulder with the book, what is a pier.

—A pier, sir, Armstrong said. A thing out in the water. A kind of a bridge. Kingstown pier, sir.

Słomczyński:

– Zaczekaj. Ty, Armstrong. Czy wiesz coś o Pyrrusie?

[...]

– O Phallusie, proszę pana? Phallus to taki pal, który się wbija pod molo.

Wszyscy się roześmieli. Bezradosnym, wysokim, złośliwym śmiechem. Armstrong odwrócił się profilem i z głupkowatym uśmiechem spojrzał na kolegów. Za chwilę roześmieją się jeszcze głośniej, świadomi mej nieumiejętności utrzymywania dyscypliny i wysokości czesnego, które wpłacają ich tatusiowie.

– A teraz powiedz mi, powiedział Stefan, szturchając chłopca ksiażką w ramię, co to jest molo.

– Molo, proszę pana, powiedział Armstrong, to taka rzecz, która sterczy między falami. Rodzaj mostu. Molo w Kingston, prosze pana.

Świerkocki:

– Zaczekaj. Armstrong, no. Co wiesz o Pyrrusie z plemienia Molossów?

[...]

– Z plemienia Molossów, panie profesorze? Molossowie wymyślili molo.

Klasa wybuchnęła śmiechem. Bezradosnym, piskliwym, złośliwym śmiechem. Armstrong rozglądał się po swoich kolegach, z profilu jego uśmieszek wyglądał głupkowato. Za chwilę zaśmieją się głośniej, bo wiedzą, że nie potrafię ich zdyscyplinować. I jak wysokie czesne płacą ich tatusiowie.

– W takim razie powiedz mi, rzekł Stephen, szturchając chłopca książką w ramię, co to jest molo.

– Molo, panie profesorze, odpowiedział Armstrong. To coś takiego na wodzie. Coś w rodzaju mostu. Jak molo w Kingstown, panie profesorze.

Nie dość, że Armstrong [u Słomczyńskiego] wyskakuje z tym Phallusem, to jeszcze „molo [...] rzecz, która sterczy” („a thing out in the water” podkręcone). Chłopak doskonale wie, czym tu godzi w godność nauczycielską.

Molossowie, jako pomost do „molo”; zgadzają się: ponieważ niewiele pamiętam ws. Pyrrusa (i niewiele mnie to – tak generalnie – już obchodzi), poszedłem sprawdzić – to drugorzędny szczegół ws. pochodzenia Pyrrusa. Owszem, Świerkocki miał problem, bo nie mógł powtórzyć rozwiązania Słomczyńskiego (dość udanego, gdy idzie o pokazanie lekceważącej arogancji gówniarzy). Ale to, co – hm, desperacko? – wymyślił w zamian, nieco fałszuje (sam nie wiem: obraz czy klimat), bo wygląda ta scena teraz tak, jakby to nauczyciel zadał złośliwie zbyt szczególarskie pytanie, a uczeń się tylko w jakimś sensie zrewanżował.

* * *

Ale jeszcze nie to jest clou. Jesteśmy na lekcji historii, Świerkocki w Łodzi... obszernie naświetla ten kontekst, komentując m.in. [s. 43] urwane myśli, które chodzą Stephenowi po głowie w narracji między dialogami tej sceny. A oto jedna z tych refleksji:

For them too history was a tale like any other too often heard, their land a pawnshop.

Had Pyrrhus not fallen by a beldam’s hand in Argos or Julius Caesar not been knifed to death. They are not to be thought away. Time has branded them and fettered they are lodged in the room of the infinite possibilities they have ousted.

Słomczyński:

Im także kraj wydawał się lombardem, a historia jedynie bajką, podobną do wszystkich innych, zbyt często słyszanych.

Gdyby Pyrrhus nie padł z ręki staruchy w Argos albo Cezar nie został zakłuty. Nie da się pozbyć myśli o nich. Czas napietnował ich i spętał, złożeni sa w komnacie nieograniczonych możliwości, które odrzucili.

Świerkocki:

Tym chłopakom historia też przypomina każdą powtarzaną do znudzenia opowieść, a ich ojczyzna lombard.

Gdyby Pyrrus nie padł z ręki niewiasty w Argos albo gdyby nie zasztyletowano Juliusza Cezara. Nie wolno o nich nie myśleć. Czas napiętnował ich i spętał, złożono ich w izbie nieskończonej liczby możliwości, które odrzucili.

Chodzi o dwa słowa (frazy) – i trzecie.

Słomczyński słowo beldam oddaje słownikowo: „starucha” (Świerkocki: „niewiasta”). Tak, za Plutarchem: rzuconą cegłą zwaliła Pyrrusa z konia stara matka żołnierza, z którym akurat walczył; nieprzytomnego dobił inny Argajczyk. Z kolei Cezar został knifed to death, u Słomczyńskiego najkrócej: „zakłuty”, u Świerkockiego Cezara „zasztyletowano”.

Trzecie słowo room – neutralne w oryginale; Słomczyński: „komnata” (jak w jakimś Zamku/Pałacu Historii), Świerkocki: „izba” (jak jakaś szkolna izba pamięci).

Mam za złe Świerkockiemu przede wszystkim tę „niewiastę”. Na litość, w jakim dzisiejszym języku używa się tego słowa?! (Odpowiedź znacie: to bardzo kiepski kierunek przesuwania oryginału.) Słomczyński jedzie tu – mówiąc metaforycznie – Shakespearem (ale wiernie wobec Joyce’a): krótko, dosadnie, kolokwialnie; zaryzykuję: cieleśnie (ona stara, on zakłuty, niczym zwierzę). „Komnata” odsyła w to samo imaginarium. A stosunek Stephena Dedalusa do postaci z historii, którymi obraca w głowie, jest tu osobisty, by tak rzec: zażyły, nie zaś „podręcznikowy”.

Świerkocki natomiast zaokrągla, jest poprawny, właśnie jak z [katolickiego] podręcznika historii.

„Niewiasta”, my foot.

« older entries · newer entries »