książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

Jak wiadomo, MLB jest srogi (a komu nie wiadomo, ten niech uważa). Ale wiersze z tomu Wiosna ludzi (Ha!art 2022) nie sprawiają wrażenia srogich, przynajmniej te z części pierwszej – „Strona dokończenia”, część druga, „strona nie/do/kończenia”, to co innego, prawdziwy slasher, w którym język cięty ukośnikami „/” [ang. slash] napręża się w kognitywnym wysiłku [czytelnika]. Wydają się przystępne, otwarte na oścież, a nawet gdzieniegdzie opatrzone autorskimi przypisami, zachęcającymi do zbadania uwarstwień. Niemniej i w nich jest srogość polegająca na bezlitosnych diagnozach świata‐systemu jaki jest.

Budzą rezonans większy niż – z lewej – abstrakcyjne obrazy pełne obcych wyrazów czy przepełnione bólem opisy jednostkowego cierpienia/zagubienia w owym świecie‐jaki‐jest albo – z prawej – szydercze menelowanie mantyki (być może skądinąd zatrudnionego na etacie w kasodajnej przystawce czy, przeciwnie, wolnego elektrona na utrzymaniu cudzym). Dlatego że są to świadectwa osobiste kogoś z bagażem [doświadczeń i emocji], mimo drapieżnosci nie stroniące od humoru, nostalgii, (auto)ironii itd., i takich zabawek, jak taneczne momenty rymu‐i‐rytmu, dość gęsto energetyzujące [powiedzielibyśmy: wiosennie] złapanie [po 9 latach] trzeciego oddechu. Albo, inaczej mówiąc, jest to diagnostyka według reguł myślenia ANT, w której diagnosta nie wystawia się na zewnątrz diagnozowanego. [Zob. Wallerstein, Latour etc.]

Jak już pisałem, Wiosna ludzi to książka istotna. Pomysł, że można ją minąć jedną blogonotą, jest zbyt śmiały. Będzie się do niej wracało, może też na piśmie. Na dziś – dwa momenty, osobisty i kognitywistyczny.

moment osobisty

Czteroczęściowy wiersz Wiązanka pieśni BoJacka jest dość ścisłą parafrazą innej wiązanki z 2002, parametryzowaną Jaworskim, Kochanowskim i in. Przejście to polega na „wszystko się zmieniło, czyli nic właściwie”, już w przemianie tytułu („[pieśni] bojowe | „[pieśni] BoJacka”) zapowiada myk pasujący do wprowadzenia w ową kreskówę, literalnie przywołaną też pierwszym kursywnym angielskim wersem‐cytatem (por. „A humanoid horse, BoJack Horseman – lost in a sea of self‐loathing and booze – decides it’s time for a comeback. Once the star of a ’90s sitcom [...]. The show was the hottest thing around, then suddenly, was canceled. Now 18 years later, BoJack wants to regain his dignity.”) Skryta srogość.

Kawałek czwarty różni się jedynie tytułem i zmianą pewnego realium:

4. Nieszczęsne ochędóstwo | Żałosne ubiory

dziewczyn przekładających
[2002] z półki na półkę w sklepie dwudziestoczterogodzinnym
o czwartej nad ranem
[2022] z półki na półkę w sklepie dwudziestoczterogodzinnym przemianowanym
na placówkę pocztową

Analiza zmiany (ogniskowej) z „czwartej nad ranem” na „przemianowanie na placówkę pocztową” musiałaby mieć, siłą rzeczy, charakter nie tylko teorioliteracki^, ale przede wszystkim polityczny. Czego się zwykle unika, bo wygodniej jest sądzić, że role dawno przyjęte/rozdane.

A gdzie tu moment osobisty? O jeden, autora, trzeba pytać jego samego, drugi mój. Blogonotę poskrom & odwiń (2021) dotyczącą (nieco wszakże pretekstowo) debiutu Patryka Kosendy, Robodramy w zieleniakach, otwiera etyczny poradnik klienta [powiedzmy:] Żabki.

W pewnym momencie wyłączasz słuch, wiesz, że muszą to mówić, bo takie są warunki jebanejfranczyzy, więc uprzejmie, staram się minimalizować cudzy wysiłek, ciężko pracują za zbyt mało, mieć drobne dla kasjerki oto obowiązek konsumenta, i nie mów pierwszy dzieńdobry, pani mówi dziennie 1000 razy dzieńdobry, bo takie są warunki j.f., można mieć dość, minimalizuj cudzy w., ale odpowiadaj, gdy sama powie, czy ma pan aplikację, tu akurat czeka na odpowiedź więc się mruczy „nie”, polecam kawę i..., i po tym „i” słuch się wyłącza, to takie amen‐płać, ludzie naprawdę uprzejmi wyciągają zawczasu portfel portmonetkę czy coś, albo kartę, i na widok je, pod oczy, zanim spyta kartaczygotówka, minimalizuj cudzy w., staram się być naprawdę uprzejmy, to kwestia wyobraźni, od której wszystko się zaczyna. Nie robi się rewolucji, tańcząc w kolejce do kasy.

Oczywiście to tylko szkic, spisana pragmatyka osobnicza; są też tu błędy, np. kasjer/‐ka nie spyta „czy ma pan aplikację?”, powie „aplikacja jest?”, znacznie ekonomiczniej, nie trzeba wysiłku wyboru formy rodzajowej (pan/pani), o parę głosek krócej (pamiętajmy: każde słowo mnoży się przez 1000).

Ale reakcja na zjawisko, podobnie jak u MLB, który sięga po frazę Kochanowską „nieszczęsne ochędóstwo, żałosne ubiory” i wypowiada ją (współczesne treny) w dwóch b. odległych czasowo ratach, jest najpierw językowa. Mundurki franczyzobiorców i ich personelu są istotnie takie sobie, ale prawdziwie nieszczęsny/żalbudzący [tłumaczę ze staropol.] jest przymus zadawany jebanąfranczyzą, przymus katarynkowania tych samych fraz, robotyzacja (współczesnych zieleniaków). „Aplikacjajest? zachęcamdopobrania polecam kawęherbatęhotdoga” itd.

Kawałek pierwszy w BoJacku zmienia oryginalny tytuł „1. Bojówki” na „1. Obviously”, a uwagę z prokonsumpcyjnej akcyjności zapoczątkowanej w latach 90. przenosi na (oczywistą) powtarzalność struktur systemu‐świata. Podmioty mówiące (zbiorowe „my”) wprowadzają w sytuację („kiedyśmy zdjęli z zawiasów drzwi stodoły babilonskiej / i rozgościli się w środku / zachwyceni tym, jacy jesteśmy twórczy / i jak się przyjaźnimy” [zob. KSP]), aż tu (nie całkiem nagle)...

Z niedowierzaniem patrzyliśmy na starych dziadów obnoszących
na szyjach jedwabne szaliki sprzed dwudziestu pięciu lat
jak trofea.
Z niedowierzaniem, ale i pobłażliwością.
To przecież nie miało się powtórzyć.

Ciężar w cytacie spoczywa w wyrazie „pobłażliwość”, która byłaby uzasadniona, gdyby szło wyłącznie o fulary (czy, na przykład, marynarkę po Brodskim). Tymczasem chodzi o związek polityki z kasą. W blogonocie poskrom & odwiń mam kawałek na również ten temat (koloryzowane):

Pewnych rzeczy wyobraźnia (od której wszystko się zaczyna) nie obejmuje. Jest, powiedzmy, Wegmach, pełen krętych, pokrętnych korytarzy, suną nimi sznury gnomów niosąc worki złota; Hagrid zadokowany na Plantach, ładuje się. A więc idziesz którymś korytarzem, z naprzeciwka nadchodzi dyrektor Fular (jego indiańskie imię utajniono), dzieńdobry, mówisz. A dzień... zawiesza się Fular, pan to...? Jestem Franz Ka, pracuję w zakładzie ubezpieczeń robotników, którego pan jest dyrektorem. Aaaa‐ha? Fular nie łapie, robotników...? Słowa, dopowiadasz. A, to pan, panie kolego, jakiś pan mało orli... Proszę pamiętać: gdy publicznie, szorty w kant, prasować, prasować! Odchodzi.

„Mało orli”, mruczysz, „[– – – –]” (censored). Przecież gdyby Sienkiewicz był żydowsko‐niemieckim Czechem, to.

„Bar wzięty, Szymba zgarnięta”, wszystko jest.

Czytelnik niniejszej blogonoty może poczuć się w tym momencie już zirytowany. Mało o wierszach (czy: wierszy) MLB, zamiast tego jakieś sążniste autocytaty. No ale trochę celowo irytuję (chcecie więcej? kupcie Wiosnę ludzi i czytajcie, pozycja obowiązkowa), a trochę dokumentuję wspomniany na początku rezonans.

moment kognitywistyczny

Który to rezonans nie działa jednak po całości. Blok wierszy między stronami 23 a 30 (zapowiedziany (jakby) wierszem Spróbuj użyć innego palca, a spuentowany (poniekąd) wierszem Czas nie jest tiktakiem) mógłby pasować do abulafijnej hipotezy [przedstawionej wszakże jako fakt] Rafała Wawrzyńczyka [stąd]:

[...] fakt, o którym jak dotąd w jej [poezji MLB] omówieniach chyba nie wspominano. Mianowicie że duża część erotyków autora „69”, wzorem mistycznej poezji sufich czy świętych średniowiecza, daje się doskonale czytać jako skierowana zarówno do „ziemskie[j/go] kochank[i/a]”, jak i do „Boga”.

Ja otóż odmawiam drugiego trybu lektury, to są [dla mnie] erotyki (niekoniecznie osobowe), a jeśli takie postanowienie wytrąca je z [ew.] jakości, tym gorzej dla autora (zawsze jednak można zaawansować postulowaną gdzie indziej reformę leksyki wiersza).

Tę przygodę rekompensują na szczęście trzy wiersze „kognitywistyczne”, właściwie jest ich więcej, ale te trzy warto wymienić z tytułu: If 6 was 9, 7 + 2 tezy o mózgu oraz:

Więcej tez

Świadomość obserwuje życie, które się przeżyło.
Świadomość łapie światło gwiazd czasu przeszłego.
Świadomość nie sięga rzeczywistości.
Opowiada film po seansie.

Świadomość z godnym podziwu zapałem
wynajduje szczepionkę na wirusa,
który zdążył zmutować.

Życie świadome jest
niekończącą się anegdotą
interesującego nudziarza.

Co prawda, świadomość najpewniej opowiada [czy wręcz kręci] film w trakcie seansu, ale nie umniejsza to w niczym błyskotliwości (a nawet głębi) puenty wiersza. A przy tym wskazany „moment kognitywistyczny” wydaje się dobrą prolegomeną do gry w

slasher

proponowanej w drugiej części tomu. Czemu? To pytanie chwilowo zostawiam otwarte, temat na inne blogonoty.

Okres przejścia w literackim (orbitalnym) roku merkantylnym przypada na czas najdłuższych nocy. Już w listopadzie pojawiają się pierwsze rankingi, ignorujące istnienie grudnia (w oczywisty sposob motywowane handlem pod choinkę), a zwolennicy oglądu z dystansu „odstawiają się od przedmiotu i mrużą oczy” dopiero w okolicach marca. Gdzieś między tymi umownymi datami pojawia się, na poły skrycie, okres przejścia – i z niego plony. Jest jak wschodnia dynastia Zhou wobec imperialnej potęgi dynastii Qin.

Co powoduje osunięcie się publikacji dzieła w okres przejściowy, nie wiadomo na pewno. Jednym z czynników może być presja [zmiany] liczby roku. Nagrody literackie bowiem przywiązane są, taka tradycja, do roku kalendarzowego, i gdy jakieś dzieło nie zdąży, musi czekać na następny obrót. Innym powodem może być presja roku budżetowego: rzutem na taśmę wydaje się książkę z datą N, by zdążyć z formą przejedzenia kasy; fizycznie może się dzieło pojawić w roku N+1. A czasem winę ponosi niespodziewany opad śniegu.

Sam bawię się w (mini) ranking [tu ostatni] o późnej godzinie ostatniego dnia grudnia. Mimo takiej restryktywnej ostrożności bywa, że umykają mi jak chińskie króliki ważne dzieła okresu przejścia.

W przejściu 2022/23 są dwa tytuły (obydwa wierszowe), których w rankingu nie uwzględniłem; teraz nadrabiam. Ustawiają się one wobec siebie trochę jak dwa tytuły prozatorskie wymienione w kategorii „najproza”: sprężony grafen kontra rozległy żywioł. [W prozie okres przejścia nie przyniósł rewelacji.]

Pierwszy z nich, Obręcze Natalii Malek (obnotowany w styczniu), wpadł w okres przejścia chyba z powodu śniegu.

Drugi, Wiosna ludzi MLB, kupiłem niedawno, rozbiwszy wreszcie świnkę celową. Nadal „mrużę oczy” [blogonota być może będzie], ale już posiadłem wiedzę, że to książka istotna. Nominalnie wyszła z datą 22 listopada 2022, „w księgarniach w grudniu”, jak informuje margines tekstu‐prezentacji jej Rafała Wawrzyńczyka w ostatnim zeszłorocznym numerze 2T; jeśli wpadła w okres przejścia, to być może z mojej tylko winy (no i świnki).

Pierwszym mocnym sygnałem publicznym, zapowiadającym pojawienie się nowej książki z wierszami Natalii Malek Obręcze (Wubepicak Poznań, grudzień 2022), była rozmowa autorki z Rafałem Wawrzyńczykiem w Muzeum Literatury (śnieżny tużprzedświąteczny grudzień), w ramach prowadzonego przez Malek cyklu; tu wystąpiła w nietypowej roli gościni.

Obraziłem się wówczas na tę rozmowę (na książkę – nie): wydawca jeszcze nie zdążył jej nawet zapowiedzieć, egzemplarze nie dotarły na spotkanie, książka wiodła utajone życie przedczytelnicze. Sytuacja nieco absurdalna: czytelnik, to zbędne ogniwo procesu [promocyjnego; niekiedy – zbędne w ogóle], nie ma żadnych szans, a tzw. środowisko (właściwy i – sądząc po objawach – jedyny istotny odbiorca treści wierszowych w Polsce) już polizało, już książka (widmowo) krążyła, już w grudniowym PPR#12 napisał o niej Jakub Skurtys. Trudno o wyraźniejszy przykład na nieistotność [zwykłego] czytelnika. Środowisko „poetyckie”, wsobne, samowystarczalne – sobie pisze, sobie czyta, sobie siebie komentuje (gdyby jeszcze zechciało zaprzestać rytualnego popłakiwania: „ach, kto w Polsce kupuje/czyta wiersze! nikt!” – otóż macie dokładnie to, na co sami zapracowaliście).

We wspomnianym tekście Skurtys zapowiada Malek jako autorkę „z poznańskiej stajni Mariusza Grzebalskiego”, co odbieram jako atrybucję pomniejszającą (i nietrafną). Owszem, trzy ostatnie książki Malek wydała w Wubepicaku, ale raz, że z ko‐wydawcami (np. Karapaks firmowany także przez warszawski SDK), a dwa – sprawdźcie (obfite) źródła dotacji. Jej książki z wierszami starannie projektowane, bogato ilustrowane, drukowane w kolorze (czasem, jak w Karapaksie, ręcznie [?] szyte pretensjonalnym czerwonym sznureczkiem) wymagają poważnych kosztów produkcji; nie każde wydawnictwo, zwłaszcza nie umiejące w ssanie dotacji, stać byłoby na takie edycje. Więcej chyba tu księgowości niż masztalerni (o zautomatyzowanych gdzie indziej akuszerniach nie wspominając).

Jak już mówiłem, byłem obrażony na tę rozmowę, obejrzałem ją dopiero wczoraj. Jest urocza. Niewątpliwym technicznym plusem jest nienaganna jakość audio (rzecz rzadka w nagraniach gadających głów), organizacyjnym minusem – fakt, że rządzi tam niepodzielnie cieć z Muzeum Literatury, któremu spieszno do zamknięcia drzwi i pójścia do domu; wszelkie after‐kuluary muszą się więc rozsypać na zewnętrzu w konstelacje czysto towarzyskie; uwagi w tej sprawie docierały do mnie już przy wcześniejszych spotkaniach cyklu.

Rozmowa merytorycznie bogata. Obręcze opatrzone są mottem z Tomaža Šalamuna (zwiniętym, zredukowanym, wbrew przebiegowi [szerszego kontekstu] oryginału, całej kaskady obrazów); autorka komentuje to motto jako znak przekory wobec zauważonej przez nią (w 2021) rosnącej mody na š‑dykcję (zjawisko się nasila); RW z wdziękiem przełknął (jako jeden z głównych promotorów tej dykcji) nieco gorzką pigułkę: Malek (dziś 34) mówi, że o pokolenie młodsi autorzy owego modniejącego nurtu „nic jeszcze nie przeżyli”, wobec czego w większości ich š‑wiersze, bardzo technicznie sprawne, są „o niczym” (a że miewam podobne wrażenia, uwagę mam za cenną).

Innym (poniekąd) zaskoczeniem było przywołanie przez Malek postaci Tamary Bołdak‐Janowskiej, którą ceni (sam mam do niej sentyment, choć to temat z gatunku „it’s complicated”; charakteryzowałem ją na blogu jako „mistrzynię kontroli słowa” równą Bargielskiej); zaciekawionego czytelnika odsyłam do wiersza z Obręczy zawierającego wyraz „ważykowate”, być może znajdzie w nim odniesienie do TBJ).

O samych Obręczach z rozmowy warto [i bezpiecznie względem ew. czystości interpretacji można] wyłuskać, że są one efektem dwuetapowego procesu: kolapsu i dopompowania. Kolapsnął projekt znany jako Koniec roku obrotowego (wiersz w rytmie „co tydzień”, mający zaowocować 52 wierszami orbitującymi wokół pandemicznego roku 2021); stało to się na przedwiośniu (typowe dla naszej szerokości geograficznej). M‑me wena poprowadziła autorkę innym duktem, wynikowy zestaw wierszy okazał się jednak tak smutny i mroczny, przepełniony ciemnymi energiami, że został przez MN przerzedzony i dopompowamy wierszami o energii jasnej. Bardzo mnie wzruszyło (radosne) wyznanie Malek, jak to „doprowadzała do szału bliskie osoby”, domagając się jednoznacznej opinii w sprawie barwy energii kolejnego wiersza‐zastępcy. (Czemu wzruszyło? No bo, widzicie, ta autorska niepewność to u MN jeden z nielicznych dopuszczonych do wiadomości powszechnej przejawów bycia‐człowiekiem.)

Kończę gawędziarstwo, pora na wycieczkę po książce.

tytuł

Słowo „obręcze” jest tak metaforycznie nośne i bogate w alikwoty, że najbezpieczniej byłoby nie komentować go wcale. Jednak sama autorka otwiera tom wierszem dzielącym tytuł z całą książką (podobnie było w Karapaksie); wyrazem w nim kluczowym jest przeszłość, natychmiast docharakteryzowana czworako. Daje tym tekstem Malek swoisty wzorzec [panującego w książce] lakonizmu, a cztery „tropy” są bardziej wskazaniem terytoriów niż [ich] map. Sporo namysłu poświęcił temu wierszowi Jakub Skurtys w linkowanym wyżej tekście; tam ew. odsyłam.

Ze swojej strony dodam tylko, że pozostało w „obręczach” echo projektu kolapsniętego (rok obrotowy; tygodnie orbitujące wokół niego, tygodnie pandemiczne, nastrajające do wycieczek w pamięć/przeszłość i wzmacniające ich rezonans). Rok się schował (jako pretekst), w jego miejsce – ręka (także „r” i „k”); czas ustępuje przed symbolem sprawczej cielesności. Obręcze stabilizują konstrukcje (por. beczki, umocnienia kół przedoponowych), ornitolodzy obrączkują byty lotne, a tradycja – nowożeńców; wreszcie [jakże celnie przywołana przez Skurtysa!] obręcz z Poświatowskiej, metalowy krąg jako bransoleta ozdabiająca przegub damy dworu sprzed tysięcy lat. Bransolety – ale i okowy (również obręcze). Amulet, znak wiązania, jednak nie zawsze chcianego: daleko do wyczerpania nośności tego tytułu.

wiersze

Jest ich 30, zawierają niecały tysiąc słów (wliczając dedykacje i daty przy niektórych); konstrukcja dość ażurowa. 7 stron zajmują ilustracje [akwarele Basi Bańdy], a kilka stron świeci pustką. Plus reszta doposażenia książkowego (tytułowe, spisy, stopki; znacząco zdobiona pagina).

W lekturze ma się jednak nieodparte wrażenie, że te chude, węźlaste konstrukcje tekstowe mają własny ciężar, niebagatelny, że każda z nich reprezentuje rodzaj starcia między kilkoma ośrodkami grawitacji, wpływającymi na ciało całości wiersza, jego klimat, ujawniające się napięcia [kierunkowe i polowe], na zmiany gęstości znaczeń.

Technikę wynalezioną tu przez Malek można by nazwać „dekonstrukcją teleobiektywu” [dekonstrukcją w znaczeniu zbliżonym do deassembling]. Jak wiadomo, obraz uzyskiwany przez teleobiektyw jest spłaszczony, plany przestrzenne (wyodrębniane w innym rodzaju obiektywu przez różnice wynikające z głębi ostrości) są tu niemal tożsame; nakładają się na siebie.

Być może tak właśnie wyglądają w szybkim oglądzie „ślady pamięci” rzucane na „palne klisze, nośne tafle” [z wiersza tytułowego]. Podczas lektury jednak kolejne słowa (podziały wersu) każą przy sobie przystanąć i zaabsorbować energie [znaczeń], jakie niosą [aka „superpozycję pól semantycznych z nimi wiązanych”]. Przestrzeń między wyrazami zaczyna się rozsuwać, konstrukcja nabiera wymiarów, „ożywa”.

Dla przykładu wiersz:

KRÓLIKI

Tłem pracy jest pamięć,
tłem pamięci – tartaki.

Na granicy w ciepłym samochodzie
lądują siatki ze szkłem.

A wcześniej ten sam zapach
na styku

leśnictwa i sołectwa, wióry, króliki.

Natalia Malek jest może jedyną z piszących wiersze po polsku osobą zdolną przekazać aż tyle władzy pojedynczemu wyrazowi lub zderzeniu dwóch (a czasem liczniejszej enumeracji). Wygląda to niewinnie, ot, pewien leksykalny wybór. A jednak.

Dwa wyrazy dostarczające energii temu wierszowi to „leśnictwo” i „sołectwo”, dwa podobne formalnie, ale istotowo odmienne terytoria. Leśnictwo to krąg odśrodkowy, teren tylko częściowo podporządkowany, z dominantą „bezludności”. Sołectwo, całkiem inaczej, to krąg dośrodkowy, reprezentujący gromadę ludzką i jej wewnętrzne (różnorakie) powiązania. Ich styk jest niejasny, wydarza się w wielu [fizycznych] miejscach, granica jest rozmyta, jej istnienie jest potwierdzane dyspozycją [nazwijmy:] afektywno‐sensualną, zmianą trybu odbioru.

Przez tę granicę przenikają zgęstki pamieci, clone lub szmuglowane, zamykane w szkle albo swobodnie kicające między światami. Lub przenoszone przez wiatr, jak zapach wiórów (w wierszu narzędzia: „Wiatr przeniósł kłęby szybko, jakby za kark”).

Metapoetyckie domknięcia wiersza mogłoby polegać na przemyśleniu, jaki rodzaj pracy wykonywany jest przez tartaki.

* * *

Na dziś mój wybór lekturowy jest prosty: czytam Obręcze jako opowieść od‐biograficzną (para‐biograficzną), poświęconą pracy/pamięci (ukośnik sygnalizuje tu skomplikowany związek wewnątrz tej pary). Niech będzie ona w wielu miejscach [większości miejsc] symboliczna i/lub alegoryczna, kamuflowana, czy nawet zahaczająca o sprawy najszerzej dolegliwe [np. wojna w wierszu porzeczki]; nie chodzi przecież o inwazję na czyjąś [tu: podmioty mówiącej] prywatność, a o satysfakcję lekturową towarzyszącą obserwacji dekonstruowanego teleobiektywu.

Układ wierszy w ramach ksiażki sprzyja takiemu trybowi lektury. Od wrażeń wczesnych, strzępów [być może] życiorysów rodziny lub znajomych [fasony], kontekstów spoza (nie pełnionych jeszcze) ról społecznych, zatem wyjazdów wakacyjnych, eksplorowania zakamarów [zaplecze], przez wczesne lektury i fasynacje [ciepłe włókna żarowe]. Przez „uspołecznianie” [jak zostać kierowcą tadeusza kantora] czy „wchodzenie w kulturę” [tędy, niedziela]. Aż do wspomnienień z życia już dorosłego, niekiedy dramatycznych [kartusze: „Ja jestem wściekła na A. Zostawił mnie okradzioną / na lotnisku, w nocy”; znowu: nieważne, czy to gra wyobraźni czy ‘realność’] albo zabawnych, podanych z autoironią [plandeka i przeźrocza: „Gdyby ktoś mnie widział w tym tureckim wychodku / kuczną // zapatrzoną”; i dalej: „Może byłam: kuczna, kurczowa, skryta...”]. Tak uszeregowane zmienne pola obserwacji nie wydają się całkiem przypadkowe.

Dodatkowej satysfakcji lekturowej może dostarczyć obserwowanie wiązań międzywierszowych (choćby „kuźnia i kartuzja, // obie nieczynne” z wiersza tędy, niedziela, wracające motywem w kartuszach).

Jest tu mnóstwo do czytania!

* * *

Pożegnam się pełnym dymu (raczej jasnym) wierszem, który (jak się okazuje) rezonuje i z moim prywatnym tartakiem pamięci.

WODNE I POWIETRZNE

Wrzosiec w czarnych kasetach. Powietrze stoi,
usypia kopce.

Wiją się języki,
naraz wodne i powietrzne, tęczują, 

włażą na budę – córki podziwu,
chwytne

i nierozpaczliwe.

Chwaląc niedawno elsewhere jakość języka Wiktorii Bieżuńskiej (w: Przechodząc przez próg, zagwiżdżę, 2022), wyraziłem się niechętnie – „pieczenie buły‐fabuły” – o dominującej polską prozę przenudnej metodzie narracyjnej skoncentrowanej na czynnościach. „Usiadł, powiedziała, zapalił, zgasił, pili herbatę”; tasiemiec poganiany biczykiem zwłaszcza w tzw. prozie gatunkowej. Mozolne nizanie fakcików, żeby się pojawił jakiś obraz świata, a na nim zakwitła wreszcie – w miarę postępów produkowania „wierszówki” – akcja. Przykłady mógłbym zsunąć z ciężarówki na wielką hałdę nijakości, jak rolnicy zgniłe kartofle pod ministerstwem.

Niektórzy odebrali te stwierdzenia jako rodzaj pogardy dla Opowieści. Mylnie. Szanuję Opowieść, gdy przekracza poziom banału (jeśli nie – żegnaj wielkie „O”). Chciałbym jednak, aby jej wadze dorównał język, który ją niesie. Żeby stwarzał, odkrywał, uświeżał. A nie tylko tasiemcowym gniotem kładł zdarzenia w kolejne warstwy zakalca. Da przykładu:

Wstała i pocałowała go w oba policzki. W pracy nie afiszowali się z tym, że ze sobą sypiają, ale wszyscy wiedzieli albo przynajmniej się domyślali. Usiadł naprzeciwko niej, upił łyk napoju. Potem odkroił kawałek kotleta i powoli przeżuł, wędrując wzrokiem po sali. W końcu zawiesił go na Francuzie. [Wojciech Chmielarz, Długa noc]

Pocałowała [w oba!], usiadł, upił łyk, żuł kotleta. Niesamowite, prawda? I posuwa akcję...

Jak to robią mistrzowie? Proszę bardzo, Mieczysław Piotrowski (ze Złotego robaka):

Weszli do przedpokoju, był ciasny, przegrodzony kotarą, mroczny, pod nogami rolował się łachman chodnika jak wodorosty na dnie nieznanego strumienia, wywinął z nich buty delikatnie, prawie z pietyzmem, uderzył go zapach smażonych placków: za kotarą była kuchnia, po drodze wpółprzewrócony koszyk z jarzynami, zza koszyka młody kot chwytał łapą kartofla o białym piwnicznym pazurku. Zza kotary dochodziły głosy kobiet, jakiś mężczyzna w czerwonej kamizelce perorował. Hieronim przeszedł szybko do swego pokoju, Benedykt za nim. Mężczyzna w krwawej kamizelce wychylił się zza kotary, trzymał w ręce szklankę herbaty i zanurzoną łyżeczkę obejmował palcem. Twarz miał obrzękłą, zmęczoną, czarne wąsy w drgawkach od grymasów latających policzkami i chorobliwe błyski w czarnych oczach. Nie przerywał mówienia, nie godził się na coś, stanowczo się nie godził, za nic w świecie nie mógł się zgodzić i wypraszał sobie, i jeszcze bardziej się nie godził, gdy przechodzili. Nagle w jakiejś demonstracyjnej przekorze powiedział jeszcze głośniej do kogoś w głębi: „...ośmieliłbym się stwierdzić, madame, że człowiek ten, rzekłbym nieszczęście, impotent z urodzenia, w domu publicznym przez dziurkę od klucza obserwuje scenę i wyraża swój męski pogląd...”. I mrugnął okiem w stronę Benedykta. Czy też twarzą jego przeleciały normalne drgawki.

Pełna, że tak powiem, paleta fenomenologiczna. Wkraczanie w stwarzany na oczach czytelnika świat, pełnokrwisty, sensualny.

* * *

Pisarstwu Marty Kozłowskiej towarzyszę od jej debiutu [zob.]. Jest jedną z najciekawszych autorek prozy ostatnich lat. Jej metoda pisarska polega na wskoczeniu w środek [nieznanego] terytorium, zwiad bojem, śmiałe [najśmielsze u polskich pisarzy] sięganie po płaszczyzny nadrealne, eksplozje groteski, implozje (obiegowych) znaczeń. Gdy kończy, zostajemy na pobojowisku; walają sie tam odarte z pozorów kości świata, sensy pozostałe po walcu dekonstruującej pejzaż tragifarsy (miejscami prześmiesznej).

O ostatniej powieści Marty Kozłowskiej, Berdyczów (Ha!art 2022), miałem pisać w grudniu, przeszkodziła choroba. Tymczasem jednak pojawił się solidny tekst Michała Trusewicza o tej książce, pogłębiona recenzja, wnikliwie tematyzująca zamysł autorki.

Zwalnia mnie to z obowiązków sprawozdawczych i mogę zająć się (selektywnie) aspektem b. mnie tu interesującym – właśnie językiem.

* * *

Sam początek:

– Karol Pytanko?

– Zgadza się.

– Otczestwo: s. Wiesława. Płeć: mężczyzna. – Ołówek o politurę robi za podręczną kurę.

– Obywatelstwo: polskie. Data i miejsce urodzenia...

– Tak, wszystko się zgadza.

– Oczy: niebieskie.

– Owszem – poświadczam gorliwie i, jak się zdaje, całkiem niepotrzebnie. Pohranicznik recytuje paszport, nie szukając potwierdzenia dla zawartych w nim parametrów, lecz dokonując czegoś na kształt zaboru: „Wzrost: wysoki. Znaki szczególne: brak. Kategoria zawodowa: obserwator z ramienia Europejskiego Sojuza”. Wydziobuje mnie ziarnko po ziarnku. Zawłaszcza mi właściwości, a co najmniej bierze je w depozyt.

Zegar mieli powietrze. Pod sufitem kołują wskazówki wentylatora. Światło wzięło w siebie ogół cieni, a ze śmietników wystają ściany z domieszką sufitu. Nauka radziecka określa ten stan mianem „pierwotnej zupy”.

Widzicie? Język [tu: didaskaliów] nie jest biernym „kolekcjonerem mikrozdarzeń”. Jest spersonalizowanym filtrem nakładającym na świat fenomena odbioru. „Ołówek o politurę robi za podręczną kurę. [...] Wydziobuje mnie ziarnko po ziarnku”. Ktoś mógłby nawet chlapnąć pochopnie: „o, język niemal poetycki...” – ale ja b. mocno wierzę w prozę, jej sprawczą, stwarzającą siłę; takie hm, przesunięcie byłoby całkiem zbędne.

Język Marty Kozłowskiej wszędzie jest zwięzły i gęsty. Nie tylko „opisuje” – on stwarza. Szczególny obraz szczególnego świata.

Nieco dalej, jesteśmy w autobusie:

W poświacie muzyki kasetowej tu i ówdzie wybuchają ogniska kaszlu i chrapania. Robaczywieją jabłka i pierogi z mięsem z zupy. Wietrzeją perfumy, lecą oczka w rajstopach. Policzki błękitnieją od kiełków zarostu. Z koafiur z sykiem uchodzi powietrze. Po podłodze rozpełzły się pancerzyki słonecznika. W ostatnim rzędzie beka ostatnia torba chipsów.

Odprowadzany spojrzeniami rozmazanych oczu pokonuję zapory z rozrzuconych w poprzek korytarza śpiących kończyn, by dotrzeć na „swoje miejsce”. Przypominam sobie obowiązujący w średniowiecznych zakonach oraz w Kraju Rad zakaz stosowania zaimka „mój”. Tu i teraz zasada ta nabiera równie ontologicznego sensu.

Co tu można dodać... Czytajcie MK.

* * *

Do samego tekstu Michała Trusewicza mam (robi się z tego niemal standard) jedną uwagę. Nie, podobnie jak w poprzednich książkach MK nie wydaje mi się, aby pasował do niej klucz „surrealizmu”. Może to rabiniczne rozróżnienie, ale upieram się przy nadrealizmie. I wcale nie dziwne, że za fenomenami postrzegania [świata] podąża także [jego] ontologia; podstawową realnością dla Marty Kozłowskiej jest bowiem przestrzeń interpretacji (stwierdzenie to powinienem rozwinąć, choć już poniekąd próbowałem przy poprzednich książkach).

Do redakcji powieści uwaga – jest niedbała, można było lepiej. Choćby pojawiające się zwroty para‐rosyjskie w zbyt już nachalnym polszczeniu. „Cichsze jedziesz, dalsze budiesz”, no nie, krok za daleko.

A do pozycji samej autorki (w ramach hm, pola literackiego). No cóż, jest osobna, spoza układów i układzików. Mówi się więc sporo w „prasie literackiej” i społmediach o gniotach innych autorów, mających jednak wsparcie [nazwijmy:] towarzyskie. A o Kozłowskiej mało.

Więc ponownie: idźcie czytać i zmieńcie to^

Parę „naj”-ów dla 2022.

najksiążka z wierszami

to (po namyśle) Oprawa skórzana Pawła Stasiewicza; wybór ten wpisuje się w docenienie/uznanie szerszego zjawiska: „nowatorskie” sposoby zapisu, języki wymyślane ku oryginalności itd., itp. – przegrywają z siłą działania zwykłego (zdania, słów zestawionych); chwyty, tricki, nawiasy itd. – cały ten lukier – niewiele wnoszą, a magia literatury działa w najlepsze w prostym kostiumie.

najproza

w 2022 pojawił się wreszcie w postaci skończonej prozatorski kryształ [grafen; ob. zob.] – Story Jones Krzysztofa Pietrali; zdawać się mogło, że nic nie zagrozi temu „naj”-owi, a jednak pojawił się wielowymiarowy żywioł języka w postaci Myśliwic, Myśliwic Krzysztofa Bartnickiego; powieść ta chapnęła Gdynię w prozie jak najsłuszniej...

najsabotaż

...zarazem jednak stając się obiektem najbardziej kuriozalnego autosabotażu w dziejach polskich wydawnictw; wszelką chwałę, jaka należałaby się Instytutowi Mikołowskiemu za wydanie tej książki, próżno usiłującej obronić sie przed powszechnym dyktatem marketingu, niweczy świadome niszczenie przez onże Instytut własnej (hm) produkcji; będzie to wam pamiętane, hardkorowe leśne punk‐dziady!

najbubel

pole literackie w Polsce brukowane jest bublami, a jednak jeden z nich, nowe tzw. przekłady Chandlera, wybija się kosmiczną antyjakością; wydawnictwu Karakter za ten najbubel odejmujemy prawie wszystkie punkty prestiżu.

Wydanie na papierze, w postaci książki, współczesnego dramatu pisanego na scenę nie jest dziś jakimś ewenementem, dość wspomnieć Weroniki Murek Feinweinblein (Czarne 2019) ze wspaniałymi (zwłaszcza) Wujaszkami w środku.

Niemniej, Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia Ishbel Szatrawskiej (Cyranka 2022) wzbudził pewien hyr, że, „o, patrzcie”, na scenę, ale książka. A jest to przecież napisana proza, co prawda z przeznaczeniem: będzie mówiona ze scenicznych desek (plus odautorskie uwagi wystawiennicze), ale jednak, podobnie jak dramaty Murek, b. nadająca się do „czytania z papieru”.

Kompetentną (i dostępną w sieci) recenzję dała Libkinowi Marta Bryś w „Didaskaliach” („Gazecie Teatralnej”), co zwalnia [przygodnych] recenzentów [jak ja tutaj] z obowiązku „opisu ekstensywnego”. Pisze ona:

[...] to istny postpamięciowy rollercoaster. [...]

Zagmatwany los Hersha Libkina jest porywającą historią, ale sposób, w jaki Szatrawska opowiada go w swoim tekście, jest też poruszającym rozpoznaniem punktu, w którym znalazła się polska pamięć zbiorowa zogniskowana wokół Holokaustu.

...choć może warto uzupełnić to orzeczenie następująco: polska pamięć zbiorowa, tak, ale nadfiltrowana [w niniejszej blogonocie powołuje się do życia nieistniejące czasowniki] przez inercyjną dynamikę schematów każdej kultury wobec Innego, ze szczególnym uwzględnieniem [pop]kultury paskudnego kraju Usan, bo to ona właśnie w sporej części odpowiada za (albo: ilustruje) ów swoisty szum w polskiej głowie, strepitus temporis (diagnoza: wyparcie).

Z kolei Piotr Oczko w jeszcze bardziej niszowym piśmie „Tłomackie 3/5” (wydawanym przez ŻIH) pokazuje rozmaite intertekstualne głębie, na których wspiera się Libkin (tego żółwia‐olbrzyma; na nim dopiero stoją cztery słonie etc., aż wreszcie w końcu świat):

jeśli umiesz & możesz,
zanurkuj w to, niebożę

* * *

Samozwolniwszy się zatem z kluczowych obowiązków, skupię się na dwóch intrygujących kwestiach.

Po pierwsze, rozziew między napisanemówione.

(Dawno, dawno temu bywałem często w teatrze [ba! widziałem zmarłego na dniach Jana Nowickiego, jak wpada na scenę, rycząc zwierzęco pod rozhukaną trojką (może to była „czwórka”?) w pamiętnych Biesach; widziałem Marka Walczewskiego skulonego jak niemowlę na kolanach Matki (Witkacego) itd. – a jeśli nie sam, to przez kompetentnych świadków^], z upodobaniem czytywałem też tragedie & komedie „z papieru”, z tak dziwnym rozrzutem, jak Goldoni – Wilde – Witkacy. Potem, kiedyś, teatr się skończył.)

Libkin ma perfekcyjną, niebanalną konstrukcję. Kiedy to się czyta, w odosobnieniu i ciszy, widzi się jak to jest zrobione: ta pułapka.

Zaczyna się od „palca groteski”, dużo tu scen śmiesznych, postaci przerysowanych, zdarzeń nieoczywistych [dla dzisiejszego czytelnika], choćby ten stary wódz indiański grany (w „westernie”, w powojennych latach czterdziestych) przez b. niemłodą Żydówkę, wygłaszającą na planie improwizowaną kwestię w jidysz. Gdy czytelnik zostanie złapany za palec, będzie musiał stopniowo oddawać coraz więcej. Postacie nabierają ciężaru, ich życiorysy niuansują się, ich odbiór świata korzeni się w zdarzeniach, ukazują się jego reaktywne podszewki. Mieszają się plany czasowe i fikcja z prawdą.

Kiedy czytelnik jest już całkiem rozhuśtany [por „rollercoaster” Marty Bryś], komedia przechodzi w tragedię; Libkin, postać na początku najbardziej (w tym: językowo!) niewyraźna, rodzaj niewiadomej w układzie równań, odzyskuje bardziej własny głos, a czytelnik już po łokcie wciągnięty zostaje w kaskadowo następujące możliwości katharsis. Tak, to tylko możliwości.

I teraz, gdy wyobrazimy sobie przejście od [realnego, tu: mnie] czytelnika do [potencjalnego] widza, klaruje się istota wspomnianego rozziewu. Wskazówki wystawiennicze Szatrawskiej prowadzą do „multimedialnego” strumienia rozmaitych wrażeń (sensualnych), zwłaszcza muzycznych, które mają przeprowadzić widza w stan maksymalnie afektywny. Aby to, co jest intelektualną [wielopiętrową, jako się rzekło, tzn. Piotr Oczko rzekł, autorka potwierdza] zawartością Żywota i śmierci przedarło się przez zachowawcze bariery odbioru i przeprowadziło możliwość katharsis w największe prawdopodobieństwo wydarzenia się. Zwłaszcza że taki widz nie jest sam, podlega zbiorowemu rezonansowi emocji współoglądaczy. (Czyżby na tym polegał teatr?^)

Po drugie, kwestia „realizmu”.

W Libkinie głos zabierają postacie historycznie istniejące (w tym: lekko przebrane, por. Pain–Wayne) oraz fikcyjne; mówią językami na tyle zróżnicowanymi i swoistymi (choć – jednak – zmieniającymi się z czasem [lektury, uczestnictwa w spektaklu]), że daje to pewien pozór realizmu.

Ale to złudzenie. Tekst Ishbel Szatrawskiej jest na wskroś współczesny i przynależy autorce. Pozbierane są w nim najrozmaitsze kawałki, strzępy świadectw, na przykład:

[John Pain, s. 70:] Wiemy przecież, kto w Hollywoodzie pociąga za wszystkie sznurki: banda bankierów i księgowych z wielkimi nosami, ludzie o mentalności alfonsów.

„Ludzie o mentalności [moralności] alfonsa” to cytat z przemówienia Gomułki z 1968 roku.

[Dawid, s. 83:] Ruchać, jebać, nic się nie bać, to jest bardzo prosta dewiza i wiele mnie w życiu, jak dobrze wiesz, nauczyła.

A tu z kolei dewizę „jebać, nic się nie bać” czytelniczka zechce sama osadzić w naszej bieżącej, zaokiennej współczesności.

Są tego dziesiątki.

Szatrawska nie jest sama‐jedna „doświadczeniem współczesności” (jakąś jego hm, personifikacją), ale łapie (jak multi‐barometr) strumień doświadczenia współczesności przez nią przepływający [może to niezbyt udana parafraza; idzie jednak o sens].

Co z nim robi? Mimizuje w różne (sceniczne) głosy [czasownik „mimizować” nie istnieje, ale wydaje się adekwatny].

* * *

Czym zatem jest Żywot i śmierć Hersha Libkina? Moim zdaniem to (jeden z mocniejszych dziś) akt oskarżenia kierowany pod adresem kultury (polityki, obyczaju, języka) w kluczowych współcześnie aspektach. I wobec ludzi, którzy są tych aspektów (aktywnymi lub biernymi) nosicielami, jak zarazy.

W sprawie szczegółów i podstawy takiej oceny odsyłam do wspomnianych wyżej recenzji; można też kupić i przeczytać, albo – kiedyś – pójść do teatru.

« older entries · newer entries »