kultura oskarżona, mimizowane

Wydanie na papierze, w postaci książki, współczesnego dramatu pisanego na scenę nie jest dziś jakimś ewenementem, dość wspomnieć Weroniki Murek Feinweinblein (Czarne 2019) ze wspaniałymi (zwłaszcza) Wujaszkami w środku.

Niemniej, Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia Ishbel Szatrawskiej (Cyranka 2022) wzbudził pewien hyr, że, „o, patrzcie”, na scenę, ale książka. A jest to przecież napisana proza, co prawda z przeznaczeniem: będzie mówiona ze scenicznych desek (plus odautorskie uwagi wystawiennicze), ale jednak, podobnie jak dramaty Murek, b. nadająca się do „czytania z papieru”.

Kompetentną (i dostępną w sieci) recenzję dała Libkinowi Marta Bryś w „Didaskaliach” („Gazecie Teatralnej”), co zwalnia [przygodnych] recenzentów [jak ja tutaj] z obowiązku „opisu ekstensywnego”. Pisze ona:

[...] to istny postpamięciowy rollercoaster. [...]

Zagmatwany los Hersha Libkina jest porywającą historią, ale sposób, w jaki Szatrawska opowiada go w swoim tekście, jest też poruszającym rozpoznaniem punktu, w którym znalazła się polska pamięć zbiorowa zogniskowana wokół Holokaustu.

...choć może warto uzupełnić to orzeczenie następująco: polska pamięć zbiorowa, tak, ale nadfiltrowana [w niniejszej blogonocie powołuje się do życia nieistniejące czasowniki] przez inercyjną dynamikę schematów każdej kultury wobec Innego, ze szczególnym uwzględnieniem [pop]kultury paskudnego kraju Usan, bo to ona właśnie w sporej części odpowiada za (albo: ilustruje) ów swoisty szum w polskiej głowie, strepitus temporis (diagnoza: wyparcie).

Z kolei Piotr Oczko w jeszcze bardziej niszowym piśmie „Tłomackie 3/5” (wydawanym przez ŻIH) pokazuje rozmaite intertekstualne głębie, na których wspiera się Libkin (tego żółwia‐olbrzyma; na nim dopiero stoją cztery słonie etc., aż wreszcie w końcu świat):

jeśli umiesz & możesz,
zanurkuj w to, niebożę

* * *

Samozwolniwszy się zatem z kluczowych obowiązków, skupię się na dwóch intrygujących kwestiach.

Po pierwsze, rozziew między napisanemówione.

(Dawno, dawno temu bywałem często w teatrze [ba! widziałem zmarłego na dniach Jana Nowickiego, jak wpada na scenę, rycząc zwierzęco pod rozhukaną trojką (może to była „czwórka”?) w pamiętnych Biesach; widziałem Marka Walczewskiego skulonego jak niemowlę na kolanach Matki (Witkacego) itd. – a jeśli nie sam, to przez kompetentnych świadków^], z upodobaniem czytywałem też tragedie & komedie „z papieru”, z tak dziwnym rozrzutem, jak Goldoni – Wilde – Witkacy. Potem, kiedyś, teatr się skończył.)

Libkin ma perfekcyjną, niebanalną konstrukcję. Kiedy to się czyta, w odosobnieniu i ciszy, widzi się jak to jest zrobione: ta pułapka.

Zaczyna się od „palca groteski”, dużo tu scen śmiesznych, postaci przerysowanych, zdarzeń nieoczywistych [dla dzisiejszego czytelnika], choćby ten stary wódz indiański grany (w „westernie”, w powojennych latach czterdziestych) przez b. niemłodą Żydówkę, wygłaszającą na planie improwizowaną kwestię w jidysz. Gdy czytelnik zostanie złapany za palec, będzie musiał stopniowo oddawać coraz więcej. Postacie nabierają ciężaru, ich życiorysy niuansują się, ich odbiór świata korzeni się w zdarzeniach, ukazują się jego reaktywne podszewki. Mieszają się plany czasowe i fikcja z prawdą.

Kiedy czytelnik jest już całkiem rozhuśtany [por „rollercoaster” Marty Bryś], komedia przechodzi w tragedię; Libkin, postać na początku najbardziej (w tym: językowo!) niewyraźna, rodzaj niewiadomej w układzie równań, odzyskuje bardziej własny głos, a czytelnik już po łokcie wciągnięty zostaje w kaskadowo następujące możliwości katharsis. Tak, to tylko możliwości.

I teraz, gdy wyobrazimy sobie przejście od [realnego, tu: mnie] czytelnika do [potencjalnego] widza, klaruje się istota wspomnianego rozziewu. Wskazówki wystawiennicze Szatrawskiej prowadzą do „multimedialnego” strumienia rozmaitych wrażeń (sensualnych), zwłaszcza muzycznych, które mają przeprowadzić widza w stan maksymalnie afektywny. Aby to, co jest intelektualną [wielopiętrową, jako się rzekło, tzn. Piotr Oczko rzekł, autorka potwierdza] zawartością Żywota i śmierci przedarło się przez zachowawcze bariery odbioru i przeprowadziło możliwość katharsis w największe prawdopodobieństwo wydarzenia się. Zwłaszcza że taki widz nie jest sam, podlega zbiorowemu rezonansowi emocji współoglądaczy. (Czyżby na tym polegał teatr?^)

Po drugie, kwestia „realizmu”.

W Libkinie głos zabierają postacie historycznie istniejące (w tym: lekko przebrane, por. Pain–Wayne) oraz fikcyjne; mówią językami na tyle zróżnicowanymi i swoistymi (choć – jednak – zmieniającymi się z czasem [lektury, uczestnictwa w spektaklu]), że daje to pewien pozór realizmu.

Ale to złudzenie. Tekst Ishbel Szatrawskiej jest na wskroś współczesny i przynależy autorce. Pozbierane są w nim najrozmaitsze kawałki, strzępy świadectw, na przykład:

[John Pain, s. 70:] Wiemy przecież, kto w Hollywoodzie pociąga za wszystkie sznurki: banda bankierów i księgowych z wielkimi nosami, ludzie o mentalności alfonsów.

„Ludzie o mentalności [moralności] alfonsa” to cytat z przemówienia Gomułki z 1968 roku.

[Dawid, s. 83:] Ruchać, jebać, nic się nie bać, to jest bardzo prosta dewiza i wiele mnie w życiu, jak dobrze wiesz, nauczyła.

A tu z kolei dewizę „jebać, nic się nie bać” czytelniczka zechce sama osadzić w naszej bieżącej, zaokiennej współczesności.

Są tego dziesiątki.

Szatrawska nie jest sama‐jedna „doświadczeniem współczesności” (jakąś jego hm, personifikacją), ale łapie (jak multi‐barometr) strumień doświadczenia współczesności przez nią przepływający [może to niezbyt udana parafraza; idzie jednak o sens].

Co z nim robi? Mimizuje w różne (sceniczne) głosy [czasownik „mimizować” nie istnieje, ale wydaje się adekwatny].

* * *

Czym zatem jest Żywot i śmierć Hersha Libkina? Moim zdaniem to (jeden z mocniejszych dziś) akt oskarżenia kierowany pod adresem kultury (polityki, obyczaju, języka) w kluczowych współcześnie aspektach. I wobec ludzi, którzy są tych aspektów (aktywnymi lub biernymi) nosicielami, jak zarazy.

W sprawie szczegółów i podstawy takiej oceny odsyłam do wspomnianych wyżej recenzji; można też kupić i przeczytać, albo – kiedyś – pójść do teatru.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *