książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

W swojej niepowstrzymanej (do czasu) ciekawości wchodzę w różne rzeczy, których trop zamajaczył. I nie umiem (do czasu) powstrzymać się przed „psim odruchem” [reportare„przynieść (z powrotem)”]; efektem – blogonoty (które czyta może z 50 osób, a chęć do rozmowy przy okazji zgłasza [statystycznie] osoby ułamek [ułomek?]).

(Cena ciekawości spadła.)

Ale – do rzeczy. Kiedy przed laty ukazał się polski przekład pn. Finneganów tren, oczywiście kupiłem; taki trud powinien być skwitowany przynajmniej zakupem egzemplarza. (Nie jedyna to książka, która miała czekać na „lepsze czasy”.) Dopiero jednak niedawno nagrodzone w Gdyni Myśliwice, Myśliwice [zob.] uświadomiły mi, że jest u nas człowiek, który posiadł wyjątkowy poziom kontroli nad językiem, a przy tym (co nie dziwne wobec szalono‐mnisiego treningu, jaki odbył przy FW) nie sługa, lecz pan, wykręcający język jak chce. To bliska mi postawa; znieść nie mogę mechanicznych prasowaczy języka na gładko, w przenudny biurokratyczny uniform, państwa [niektórych] redaktorstwa; Krzysztof Bartnicki jest nad nimi mścicielem.

I tak, od koniczka do rzemyczka^, trafiłem do „Fu wojny”. Już w jednym z pierwszych przypisów objawia się (jakże cenny) duch zabawy.

Teoretycznie możliwe jest, że chińskie pierwowzory Fu nie istnieją, więc dziełem oryginalnym byłyby ich rzekome przekłady na języki europejskie, jak i to, że teksty chińskie zniszczono, a pamięć i wiedzę o nich zachowuje zbiór Fu. Prócz tych są i inne możliwości. Np. ta, że chińskie pierwowzory Fu to przeróbki bądź kolaże innych (zniszczonych?) tekstów. Warto zauważyć, że tekst Zwierciadło wojenne wspomina Pierwszego Cesarza (秦始皇), który w 213 r. p.n.e. nakazał palenie ksiąg (焚書), m.in. Pięcioksięgu konfucjańskiego (五經). Biblioteki w siedzibach cesarskich bywały niszczone podczas rozmaitych wojen i rewolt. [wytł. moje – n.]

Stylizowane na starochiński rozważania przepatrują taki oto zamysł:

Źródło i przekład to dwie armie. Źródło umacnia kulturę. Tłumaczenie przejmuje lub pomniejsza obcość. Tym lepiej, im więcej w kraju [dzieł] własnych, a przekłady zaradzają najazdom.

...nad którego oznajmieniem zawisa pierwsze (i ostatnie, powracające na IV stronie okładki) zdanie:

Tłumaczenie jest kontynuacją wojny innymi środkami.

Zapoznanie się z całością tych traktatów, sowicie upstrzonych przypisami (b. ważny element), pozostanie przywilejem bogatych [w czas i ciekawość]. Droga wolna. Dla mnie jest to pyszna lektura, czas teraźniejszy, bo i w samym Fu znajdujemy się w kołowrocie przemian (w czasie właściwym, tj. cyklicznym).

Nie powstrzymam się jednak od ilustracji.

W rozdziale Rozmowy Kufu z Kufu mamy (poniekąd wewnętrzny) dialog dwóch postaci: Kufu (克服) i Kufu (庫夫), jak widać (w nawiasach), nieco jednak różnych. Jest też dodatkowy powód przytoczenia tego właśnie fragmentu, mianowicie znaleziona przez Bartnickiego powiedź na odparł [te cząstki interesują mnie co najmniej od czasu blogonoty didaskalia (2010)].

Mistrz Kufu parł:

Słowny Pan wielokroć naruszył nasze granice [cierpliwości].

Odparł mu Kufu:

Zhan Le, przekonany o swej sile, lekceważy nasze wezwania do opamiętania się. Proszę o armię dwustu tysięcy [znaków]. Zawrócę przeciwnika.

Mistrz Kufu parł:

Musiałbyś maszerować długo, na czele armii niezbyt licznej. Jaką strategię wybierzesz?

Odparł mu Kufu:

Zarządzę szyk cetny. Atak zawsze czołowy i według zasad.

Mistrz Kufu parł:

A jednak na obcego często zbieramy się w szyk lichy.

(Itd.)

* * *

Wczorajsza blogonota omownie dotyczy (oczywiście^) tego właśnie dzieła. Skąd jednak przebranie? (Pisze się tam o „autorce”, domniemywanym polem omówienia jest związek ksiąg kucharskich z kuchnią.)

Otoż gdy się czyta „Fu wojny”, uderza (nic dziwnego, wynika to ze stereotypowego i historycznego kontekstu W‑pojęcia) męskocentryczność tekstu [-ów]. (Po latach, w Myśliwicach..., rzecz ulegnie odwróceniu.)

Pomyślałem zatem, że zagadka (= zabawa) mogłaby polegać na zasłonie dymnej eksponującej żeńskość, a stereotypowym (jednak mniej zachłannym niż domena wojny) uwikłaniem żeńskości jest gotowanie. Zresztą również (albo: komplementarnie) dające się zastosować jako metafora do dziedziny tłumaczenia.

Intencją moją było bliskie odniesienie się do [sensów z] „Fu wojny”, mimo przebrania (przebrania zresztą są w tej linii piętrowe). Temu też służy lekka stylizacja. A przy okazji (w aneksach) odnalazły się (przygodne) konteksty.

* * *

Pozostaje pytanie, po co (dlaczego) Krzysztof Bartnicki owo Fu napisał [resp. „opracował”]. Właściwie nie wypada nad tym się zastanawiać. Ale zgłoszę uwagę do zagadnienia.

Być może głód adrenalinowy (po latach szalonej mnisiości). Mnie się jednak na plan pierwszy wysuwa hipoteza taka. Czy ktoś w istocie czyta FW (albo w przekładzie FT)? Sami podejrzewacie jak jest.

Gest KB (ten z Fu, jak i poboczne gesty muzyczne) to akt szczodrości.

„Przeczytajcie ze mną.”

Tekst tego dzieła polega na ostentacyjnym przebraniu, z którego czerpie rozliczne korzyści. Wrócimy do nich. Sam kostium krojony podług reguł dalekich terytoriów; pojęcia i ich szeregi rzeźbi się tam w twardym powietrzu. Są naraz: przejrzyste z dystansu, a w bliskim kontakcie stawiające nieustępliwy opór; próby ich obejścia więzną na fałszywych ścieżkach.

Mało kto podjął lekturę dzieła, jeszcze mniejsza garstka sięgnie poń w przyszłości. Ze szkodą. Nasz czas przedkłada praktykę komercyjną nad krytykę pojedynczych poczynań; to czas fast foodu. Masowe wytwórnie szklanych paciorków opłacają szeregi komiwojażerów, ci przekonują lud, że (fabryczne) szkiełko jest rękodziełem, innym i lepszym od poprzednich. To fałsz. Pojęcia w odwrocie, w polu władztwo zdarzeń.

Pod prąd tego nurtu idzie autorka dzieła. Niespiesznie. W rzadkich próbach zrozumienia jej trudu powiadano: żeby zjeść, trzeba zgromadzić składniki, poznawszy ich naturę; obmyć, kroić lub wiązać, odnaleźć kolejność czynności i ich znaczenie, możliwe i konieczne zależności. Potem gotować, oczekując potwierdzenia albo niespodzianki. Powiadano: stawką nie jest sytość. Stawką jest wskazanie dróg rozumienia przepisów. Przejście od słów przez substancje do smaku. Książki [kucharskie] z dalekich stron żądają składników u nas niedostępnych lub nazbyt kosztownych (czym je zastąpić?) albo trenigu czynności u lokalnych mistrzów (kto tam pojedzie się uczyć, zapomni smaki macierzyste i wyzuje się z wiedzy o [naszych, możliwych] substytutach). Powiadano wreszcie: celem jest gromadzenie wiedzy o przepisie postępowania z przepisami, a nie one same. Nie będzie [ta wiedza] prosta. W wielorakich ramach ujawni każdorazowo zależność przepisu od przypisów. Nie należy jednak dawać wiary tym, co twierdzą, że przypisy zastąpią własne doświadczenie, ani tym, co mówią, że da się posiąść doświadczenie bez studiów i praktyki, a tym samym głoszą przypisu zbędność.

Korzyści z przebrania jakie są. Mądrość innej domeny z pozoru nie pasuje do naszych zatrudnień. Wnikliwy wie, że to pryzmat, nie lustro. Lustra zwodzą szczegółem i przyzwyczajeniem do widzianej postaci. Lustro mami barwą ubioru, przykrywa nim ruch w tańcu. To jeden z przykładów. Tymczasem sposoby rozszczepiania odrywają od dosłowności obrazu, pokazując metodę. Rąb drewno jak światło, a unikniesz sęków. Korzyścią dalszą jest możliwość przejęcia [katalogu] aspektów [tam] już rozpatrzonych. Czy mogą mieć zastosowanie w naszej domenie? Jeśli okaże się, że tak, małym kosztem [nie podlegająca karze kradzież] zyskujemy obfity kęs wiedzy, szmat pola na nowe ćwiczenie. Są i inne korzyści.

aneks 1

O regułach. Znużeni hałasem wszechobecnych porad i nakazów [ob. „paciorki” powyżej] popadają niekiedy w kpinę podszytą postawą rezygnacji. Czas sprzyja przeoczaniu [takich] świadectw.

[światem rządzi] szesnaście paradoksów

dwanaście krótkich przykazań [których trzeba przestrzegać, tylko nikt nie wie, jak one brzmią i właśnie dlatego panuje taka samowolka]

siedem pustych szklanek

aneks 2

O substytutach. Poznajmy parodię; za nią stoi głęboka niewiara.

Wywar w ilości 3 litrów przygotuj tak, jak zwyczajny rosół z ryby. W Owerni używa się do tego miejscowej odmiany wina musującego, niedostępnej na rynku; w tym wypadku każdy dobry szampan będzie zadowalającym substytutem.

Rozumiem przez to substytut, który zadowala m n i e. Puryści podają rosół z ryby jako przyczynę, dla której w ogóle nie sposób przygotować farce double. W La Tour Lambert, jak słusznie twierdzą, metoda przechowywania rosołu pozwala, aby ewoluował, nie psując się: w podobnych amforom słojach, składowanych w najchłodniejszych głębiach wielkiej groty, słaba, nieustająca fermentacja nadaje odwiecznej miksturze wykwintną, fiołkową kwaskowość. To, powiadają, jest niepowtarzalne. Ja zaś uważam, że 30 kropel olejku omanowego odtworzy ten smak tak doskonale, że przekona nawet najczujniejsze podniebienie.

aneks 3

Pytający. O jakim dziele mowa?


PRZYPISY

[1] w aneksie 1: za blogonotą z: Przepływy Macieja Libicha
[2] w aneksie 2: fragment z: Wiejska kuchnia z Francji centralnej Harry’ego Mathewsa, przeł. Tadeusz Pióro, LnŚ 6/1998

W blogonociePrzemianach Harry’ego Mathewsa, złożonej z krótkiego wprowadzonka, obszernego cytatu początku powieści (pierwsze 3 rozdziały) oraz paru przypisów, pozostało kilka manowcujących drogowskazów.

Na przykład, w przypisie [3] wskazuję na zagnieżdżoną dziwność w ogólnej dziwności zdarzeń, mianowicie zdanie pana Wayla: „Nie, nikt o purpurowych oczach nie może być głupi”. Ale już na początku rozdziału czwartego („Wstępne dociekania”) pada (pozorne) wyjaśnienie:

Dowiedziałem się, dlaczego pan Wayl myślał, że mam purpurowe oczy: był daltonistą.

Piszę „pozorne”, bo nie anihiluje ono wzmianki narratora o „czerwieni jego wewnętrznego oka”.

Albo zagadka tłumacza Przemian, Tomasza Mirkowicza – czemu przełożył oryginalne:

Welcoming me, he [Grent Wayl] said: The cheek of our Bea! pointing to his niece, Miss Beatrice Fod, who, accompanied on the harmonium by her brother Isidore, sang to assembled guestes.

At night when you’re asleep
Without no pants on
Into your tent I’ll creep
Without no pants on

jako:

– Bea śpiewa do niczego! – powiedział, kiedy się ze mną przywitał, wskazując na swoją siostrzenicę, pannę Beatrice Fod. Śpiewała gościom przy akompaniamencie fisharmonii, na której grał jej brat Isidore.

Młodzieńcy strzeżcie się Bordżji,
Gramofon nagle zagadał,
Dla niej nienawiść zgroza,
Gdzie jest Lukrecja, tam biada!

Rozwiązanie tej zagadki (być może) opiera się na literze „B”, pojawiającej się znacząco w Przemianach, a to jako znamię, a to „tatuaż” bądź stygmat (przypomnę, że np. w Szkarłatnej literze Hawthorne’a pojawiało się „A”). Kiedy w oryginale Wayl mówi: „The cheek of our Bea!”, domniemujemy, że użył idiomu „the cheek of (someone)!”, oznaczającego:

An exclamation of shocked disapproval regarding something someone said or did.

A co, jeśli miał na myśli literalnie policzek Beatrice? Ach, jacy jesteśmy uprzywilejowani przez dostęp do baz danych, e‑przeszukiwania tekstów itp. Nie poświęcę paru godzin na odnalezienie w papierowym wydaniu Przemian współczesnej (a nie mitycznej) lokalizacji „B” na twarzy (i: czyjej?). Ale była.

Powody załamania naukowej kariery Beatrice Fod (ginekolożki‐badaczki na Johns Hopkins) wyjaśnione są w rozdziale „Wizyta u Fodów”. Nie wypada mi zdradzać szczegółów. Niemniej, oryginalny czterowers nie jest całkiem od rzeczy.

Co robi Mirkowicz? Pokrętną ekwiwalencję.

„Bea śpiewa do Nietzschego!”

Homofonia w sukurs. Filozof ten komentował Borgiów („nadludzi”). Natomiast piosnka śpiewana przez Beatrice (być może) odnosi się do opery Donizettiego Lukrecja Borgia. Są tam młodzieńcy (Gennaro i Orsino) przestrzegani przez tajemniczego starca, pośród lasu, przed rodem Borgiów. Następują: podejrzenia, trucizna, antidotum, ponowna trucizna; Gennaro zakochany w Lukrecji i podejrzewany (niesłusznie) przez jej męża o bycie kochankiem żony, uratowany przez Lukrecję (jak się okazuje: jego matkę), zamiast zgodnie z jej radą wiać z Wenecji, pojawia się na balu i tam przypadkowo (jednak: przez nią) otruty – ginie.

Zanim to wszakże nastapi, Gennaro mijając pałac książęcy, odłupuje od herbu rodowego „B”, zostaje wymowne „ORGIA”.

W rozdziale „Cyganie” występuje transogenne urządzenie gramofonopodobne. Niemniej, „gramofon zagadał” może też być aluzją do klasycznego angielskiego pisma „Gramophone” (r.zał. 1923), poświęconego recenzjom z (ogólnie) muzyki klasycznej.

* * *

Cały numer 6/1998 (323) „Literatury na Świecie” dedykowany jest Mathewsowi. Zawiera w całości lub obszernych fragmentach utwory HM, jego autobiografię, wywiad z nim (Mirkowicz); mnóstwo dobrego czytania.

Wywiad wszakże (pisze redakcja w przypisie) pochodzi z roku 1984 (czyli 3 lata przed ukazaniem się Przemian po polsku).

We wcześniejszej blogonocie przedstawiałem drobne wyimki rozmowy (z Mathewsem, w redakcji LnŚ), która miała miejsce w październiku 1998, ale została opublikowana w innym, późniejszym numerze LnŚ 3/2000 (344).

W tym drugim wywiadzie Tomasz Mirkowicz spiera się z Mathewsem: uważa, że stosowanie oulipiańskich algorytmów do kreacji prozy wprowadza element losowości, mówi (w tonie zastrzeżenia?): „musisz zdać się na przypadek” (np. wybierając ze słownika wyrazy zgodnie z regułą r + 7). A przecież wtedy jest TM dawno po przełożeniu Przemian, doskonale wie, na przykładzie chromaturge, urządzenia zbudowanego przez malarza Felixa Namque (postaci z powieści), że „losowość” nie jest wędzidłem, a ofertą.

Te opóźnienia w publikowaniu wywiadów, hm. I może Mirkowicz raczej prowokuje Mathewsa do wyjaśnienia w powyższej sprawie, nie przedstawia tu własnych zastrzeżeń, bo ich nie ma.

Byłaby to jakaś przesłanka do stwierdzenia, że te wywiady (a przynajmniej rozmowa druga) wcale się nie odbyły! Są mistyfikacją redakcji LnŚ. Bo rzeczywiście, rozmaite wypowiedzi Mathewsa z numeru z 1998 (i nie mam na myśli wywiadu z TM z [jakoby] 1984, ale inne autorskie teksty HM) wracają w niemal dosłownej, choć skróconej postaci.

Kawałek z Matuga idzie Mariana Pankowskiego (o którym już wspominałem).

Czarna ulica

Matuga położył wędkę na brzegu, a sam zaczaił się nad żółtym ślepakiem, na którym plażowała tłusta niebieska mucha — i chap! ćwiachnął zakręconą dłonią po kwiecie. Potem ostrożnie palce rozchylać zaczął, dopóki muchy nie wydobył. Złapał ją wpół — a furczała! — i prawą ręką haczyk do ciemienia muszego przystawił i pomału zagłębiać zaczął, aż go schował. — Jelczyk za muszą dupę chyci, a tam zęby w środku! Przypluł muchę i nicią ją pod krzak łoziny rzucił. Ino bulgnęło i ani muchy, ani pływaka. Nawet podcinać nie musiał. Jelczyk udławił się, że trzeba mu było palcem w brzuchu haczyk odhaczać.

Nawlókł rybę na wędzidło. — Ostatnia, bo jak przyjść za późno, to nie kupią. Obejrzał się. Nie było policjanta. Wydarł pięć, sześć kit mięty, opłukał je z ziemi i osłonił nimi ryby.

Gdy niósł, dyndał mu ten bukiet pełen mięsistego srebra łapiącego powietrze. I sam się zasapał, taki był gorąc. Spojrzał na niebo. — Tylko patrzeć, jak lunie. Znad miasta szła niebem gęsta, burzowa chmura.

Koło winiarni Gleichera przyplątał się jakiś pies. Biegł chwilę, podwąchując ryby, dopóki Matuga nie tupnął nogą. Wtedy rozszczekał się na całą uliczkę, jakby co najmniej dostał kopniaka.

Gdy wbiegł na Rynek, ominął wóz stojący przed apteką. Spojrzał na chłopa sadowiącego się do odjazdu. — Wyrywa z koniem pod jakie drzewo.

Gdy doszedł do wylotu Ulicy Czarnej, przystanął. Biło stamtąd chłodem. Bruk widać było nieomal po korzenie, górą łbisty i gładki, dołem coraz szczuplejszy. Zazwyczaj kisły tu mydliny i jechało stąd chlorkiem — dziś bruk stał błyszczący od suchości, trochę pociemniały od fioletowego nieba. Jakaś cisza niesłychana panowała tu w tej chwili, że aż drżały od niej ściany i ścianki, balkony i ganki, pozbijane z desek, na których można było czytać: ENRILLO, SCHICHT Z JELENIEM, SZARSKI Z WIEŻĄ i wiele, wiele innych czarnych słów.

Zapatrzył się w bruk, zadziwił się, patrząc po domkach posklecanych z blach i paczek, że aż zapomniał o swych rybach.

A tymczasem spod desek, spod blach zaczęły wychylać się głowy ciemne i czegoś wypatrujące. Niektóre chowały się z powrotem, inne jednak pozostawały na posterunku. Coraz więcej i więcej jawiło się tych głów o dużych błyszczących oczach. Niektóre mówiły. I Matuga usłyszał owo mówienie nad ulicą, nad sobą. Słowa, chociaż formowane po obu stronach, materializowały się dopiero w pośrodku, ponad brukiem. Stał tak pod chmurą mowy gardłowej i gorącej. Stał, czując, jak spada nań ruda i fioletowa, charcząca, to znów natkniona fletami.

A to przed świętem wieczornym mówili
Mojsze Barinker i Szajndł Pinter,
i Szyje Rozner, i Sza je Frenkiel,
i Motł Gincburg, i Gitł Bruch,
i Simche Guzik, i Judy Tepper,
i Rifka Fiszler, i Chaim Szachner,
i Mendł Tiger, i Szulym Pricz,
Nojech i Berł, i Tejwł Epsztajn, 
i Hinda Bursztyn, i Chany Kac, 
i Oberlender, i Tannenbaum, 
Goldwender, Muszel i Hazenlauf, 
i Blanka Weinreb, i Lejba Wengier, 
i Awrum Gurfein, i Nusn Lezer, 
Icyk i Fajgł, i Jankł, i Josł, 
Zisfajn i Grinszpan, i Rajch, i Dampf.

Nie widzieli go. Zadarł głowę do góry. Powietrze aż kipiało, i rozpruwane gardłowym słowem, wywalało raz po raz swe dymiące krwią wnętrzności. Szmerali słowami, gardłowali, miodem i żółcią, aż bulgotał szwargot, aż sam siebie zagłuszał harmider.

Zanim zdążył krok uczynić, tamci zaczęli się prostować. Głowy wysunęły się z lufcików, za nimi barki, rozdzierając ściany i przepierzenia, daszki i przybudówki. Gdy tak rośli, opadały — ale bezgłośnie — i sypały się w — gruz — ale bezdymnie — owe ganki i ścianki domostw. Wynosiła ich, wywlekała z klitek i nor owa mowa ich twarda. Wydzierała przemocą z sionek i piwnicznych izb, aż stanęli czarni i wysocy, na bruku śliskim od suchości. A nad nimi szła chmura, sina od niechybnej burzy.

Podbiegł wtenczas Matuga do jednego i zawołał:

– Te, kup ryby!

Ale nie usłyszane słowa Matugowe upadły ukosem, jak splunięcie. Przyskoczył tedy do drugiego i znowu mu krzyknął w górę:

– Te, kup ryby!

Ale w tejże samej chwili, z głębi ulicy, zamroczonej do cna chmurą, pośród powszechnego słuchania doszedł go jasny głos chłopca:

– Czym różni się noc dzisiejsza od innych nocy? Jak rok długi posilamy się na przemian chlebem kwaśnym bądź przaśnym, a nocy dzisiejszej ojcowie nasi obiecują nam tylko podpłomyk niekwaszony?

Głowy skierowane w stronę głosu patrzyły spokojnie, aż za spokojnie jak na parnotę, która wciekała tu z burzowego nieba. Tylko bruk, bruk cherlawy i łysy zaczął nagle gęstnieć, zwierać się i falować gładzizną. Matuga poczuł, że ulica unosi go pomału. Rzucił się w stronę głosu, ale biegnąc, czuł, że biegnie po stole kamiennym, co wstawał na równe nogi.

A oni stali i patrzyli spokojnie, jak ziemia rozkładała w pośrodku nich stół nie zastawiony.

Gdy dobiegał do końca stołu, przeraził się pustki, którą pozostawiał za sobą. Obrócił się nagle. Tam, skąd był przybiegł, działo się coś złotego. Stary człowiek trzymał w ręku kielich i mówił:

— Oto czas naszego oswobodzenia, przypominający nam wyjście z ziemi niewoli. Błogosławiony niech będzie Pan nasz Wszechmogący za to, że stworzył winnicę i owoc jej.

To powiedziawszy, upił wina, po czym podał kielich sąsiadowi. Dostojnie i miarowo, z rąk do rąk, szło złoto przechylane. 

Głupio zrobiło się Matudze, że nikt go nie zauważa, że z ciężkim wędzidłem do nich przybiegł, a oni go za powietrze mają, że on rybę im dla wygody aż tu, w te zaułki przytaskał, a oni ani ani... i jak nie przyskoczy do jednego, jak nie szarpnie go za brodę. I o mało się nie przewrócił, bo ręka jakoś mu się zwiodła — ale w garści swej poczuł coś twardego i okrągłego. Spojrzał: cebula! Aż mu dech zaparło. I jak stał, tak zbaraniał, z rybami w jednej, a z cebulą w drugiej.

A kielich szedł górą i już powracał drugim brzegiem stołu. A jego śladem miednica, w której dłonie nurzali, a już podpłomyk przaśny i jagnię, a już piołunu liście skubali i w usta kładli...

I wtenczas łysnęło się nad borem raz i zaraz potem drugi. I strasznym, fioletowym deszczem rozerwała się chmura. Matuga rzucił się w stronę, skąd był przyszedł, ale oni stali tam gęsto i znowu coś mówili tą mową, na której syczała ulewa. I dalej podawali sobie kielich, niepomni nocy nadchodzącej śród gęstej burzy.

Przetarł oczy i znowu spojrzał. A oni dalej na czarno, a śnieg drobniutki sypał na nich i sypał, a oni nic, tylko głowy w jedną stronę, kiedy dziecko pytało, a potem w drugą, kiedy ojciec odpowiadał. I kielich słoneczny ich popod wroną lutą a ponad śniegiem chodził. A gdy już obszedł biesiadników, ojciec rodu postawił go u wylotu zaułka, podróżnemu na posilenie.

Chciał wówczas Władziu Matuga podbiec i wina upić, ale zaraz zmiarkował i szepnął:

— A-haaaaa! Trutki mi tam wpuścili! Ni ma durnych!

I przetarł oczy. I aż krzyknął. Bo

Mojsze Barinker szedł ku niemu 
i szedł ku niemu Idł Bruch, 
i Judy Tepper, Nojech Trom 
i Mendł Tigier, i Oberlender, 
i Chany Rozner, i Szaje Kac, 
i Tannenbaum Szulym.

Ale szli po bruku i gubili krok swój w dziurach parszywiejącego na nowo kamienia. Ale szli ku niemu, szli ku Matudze, co stał zbaraniały, z rybami w jednej ręce a z cebulą w drugiej.

Szedł na Matugę Herszl Wenig, 
szedł Motł Grinszpan i szedł Bruch, 
szli Chaim Gurfajn, Szaje Trom 
i nie zatrzymywali się.

Krzyknął przeraźliwie i cudem oderwał nogi od bruku. Wtenczas zatrzymali się. A zatrzymawszy się, pochylili w stronę Matugi nieznacznie swe głowy. Już biegnąc, ale jeszcze przez ramię ujrzał, jak z dużych, ciemnych ich orbit zaczął sypać się popiół. Nie patrząc poza siebie, dopadł Rynku. Otwarte drzwi kościoła pachniały kadzidłem, trochę jeszcze jaśniejsze od nocy. Przystanął, żeby odsapnąć. Dopiero teraz pomyślał o dłoniach. I czym prędzej rzucił na ziemię sparciały i przegniły sznurek po rybach. W drugiej miał cebulę, pobabczoną i miękką. Odrapał ją paznokciem do soku i powąchał. A potem zamierzył się w ciemne niebo i ze wszystkich sił cisnął w nie czarną cebulę. I nie mogąc dosłuchać się, kiedy upadnie, pomału poszedł ku domowi.

Na schodach przyklasztornych powietrze niosło piołuny. — Z ogrodu Maksa. Chciał je posmakować, ale usta ułożyły mu się do gwizdania. Chciał pomyśleć, ale gwizd zajął tyle miejsca w głowie, że nie było gdzie pomieścić myśli. I gwiżdżąc, pogwizdując, doszedł do kresu dnia, nocy, lat. Rozświstany.

W posłowiu do Przemian Harry’ego Mathewsa (The Conversions, 1962; wyd. pol. 1987) tłumacz, Tomasz Mirkowicz (zm. 2003, sam autor zbliżonej w duchu prozy, np. Pielgrzymka do Ziemi Świętej Egiptu: powieść lipocefaliczna, 1999) napisał:

Harry Mathews powiedział w jednym z wywiadów, że jego wymarzonym czytelnikiem byłby ktoś mieszkający na dwudziestym piętrze wieżowca w Nowym Jorku, kto po skończeniu Przemian jest tak rozzłoszczony i rozczarowany ostatnim akapitem powieści, że ciska ją przez okno, po czym – zanim spadnie ona na bruk – zaczyna się zastanawiać, dlaczego właśnie tak się kończy, o co chodzi, zrywa się z miejsca, zjeżdża windą w dół, chwyta książkę, wraca na górę i ponownie zagłębia się w lekturze. Celem ostatniego akapitu nie jest bowiem zirytowanie czytelnika; ma raczej zaintrygować go, sprawić, żeby nie odstawił książki natychmiast na półkę, bo choć w tym momencie kończy się narracja, proponowana przez autora zabawa może jeszcze trwać długo.

Bo, wyjaśnia dalej Mirkowicz, Mathewsowi nieodmiennie szło o to, by czytelnik stawał się ostatecznym twórcą powieści, a najlepszym sposobem wciągnięcia go w głąb zabawy jest szturchanie w ciemię zagadkami, wciągnięcie go w intrygę.

[Mathews] uważa, że powieść ma być powieścią i niczym więcej, podobnie jak muzyka jest muzyką, i nikt od niej nie wymaga, aby jednocześnie coś mówiła, kształciła, pouczała. Ma porywać, zachwycać, może nawet przerażać, ale nie jest w stanie niczego wyjaśnić, nie jest zdolna do prawienia morałów czy oferowania recept na zbawienie świata. Harry Mathews, który, zanim zaczął pisać, odbył studia muzyczne kolejno w Princeton, na Harvardzie i w École de musique w Paryżu, chce, aby jego powieści funkcjonowały analogicznie.

Wzmianka o muzycznym wykształceniu Mathewsa jest istotna, w Przemianach jedną z pierwszoplanowych ról grają kody muzyki. Złośliwy^ autor opatruje powieść dwoma aneksami. Pierwszy pod tytułem Der müssige Schöpfer w całości po niemiecku (i bez tłumaczenia) daje trochę co innego niż zapowiada tytuł. Zwłaszcza że w spisie treści tytuł już brzmi: Der musique Schöpfer (pomyłka to czy zamierzone?). Drugi to reprodukcja partytury opatrzona zwięzłą notą, zaczynającą się tak:

Fragment napisany charakterem pisma Mozarta może mieć związek z zagubioną Missa Fa Si Re. Rękopis zawiera trzynaście taktów na pięć głosów bez akompaniamentu; fragment zatytułowany jest „Kyrie”, lecz nie posiada tekstu. [...]

Myliłby się wszakże ktoś mający nadzieję, że Mathews ograniczy swój apokryficzny impet do przestrzeni aneksów. Przemiany całe usiane są rozmaitymi wstawkami‐zagadkami; być może niejeden czytelnik wyrzuci ksiażkę przez okno przed ukończeniem lektury.

A tłumacz, cóż, dokłada nieco własnych tajemnic. Poza powyższą rozbieżnością w tytułach Aneksu 1 zastanawia mnie mocno, czemu Mirkowicz przełożył czterowers śpiewany przez Beatrice Fod, niemal otwierający Przemiany, który w oryginale brzmi:

At night when you’re asleep
Without no pants on
Into your tent I’ll creep
Without no pants on

tak, jak to zaraz poniżej zobaczycie w przytoczonym początku powieści. Nie wykluczam wszakże, że rozmaite anglojęzyczne wydania The Conversions mogły się różnić w tym miejscu; nie bądźmy pewni niczego.

Ciosła

Bogaty kolekcjoner Grent Wayl zaprosił mnie na przyjęcie odbywające się w jego nowojorskiej rezydencji.

– Bea śpiewa do niczego! – powiedział, kiedy się ze mną przywitał, wskazując na swoją siostrzenicę, pannę Beatrice Fod. Śpiewała gościom przy akompaniamencie fisharmonii, na której grał jej brat Isidore.

Młodzieńcy strzeżcie się Bordżji, 
Gramofon nagle zagadał, 
Dla niej nienawiść zgroza, 
Gdzie jest Lukrecja, tam biada!

Ileż zdenerwowania było w głosie milionera! Dlaczego nie podobał mu się śpiew siostrzenicy? Goście byli przecież zachwyceni. Pan Wayl starzał się, starzał; nikt jednak nie mógł lekceważyć jego słów.

Pragnął mi pokazać jeden ze swoich najnowszych nabytków, więc udaliśmy się razem do biblioteki na piętrze. Tam położył na białym stole podłużny futerał obity zieloną skórą i, oświetliwszy go punktowym reflektorem umieszczonym na suficie, podniósł wieko. Na szkarłatnej wyściółce spoczywała dawna broń z zakrzywionym na kształt dziobu płaskim złotym ostrzem osadzonym na gładkim, jesionowym trzonku.

Pan Wayl wyjaśnił mi jednak, że jest to nie broń, lecz obrzędowa ciosła. Zwrócona ku nam strona ostrza była zupełnie gładka, drugą natomiast zdobiło siedem delikatnie wygrawerowanych scen. Na sześciu z nich powtarzała się postać długowłosej kobiety o pełnych piersiach i najwyraźniej śniadej cerze, gdyż jej twarz pokrywała gęsta sieć drobnych kresek. Pan Wayl poinformował mnie, że kobieta była prawdopodobnie bohaterką lub świętą, a wyryte sceny dotyczą ważnych wydarzeń z jej życia. Mówiąc to przyglądał mi się dość dziwnie.

Następnie poprosił, żebym spróbował wyjaśnić mu poszczególne sceny. 

Zacząłem od lewej strony, od ornamentu w samym rogu ostrza: przedstawiał kobietę stojącą nago przy ujściu strumienia; u jej stóp piętrzył się stos muszli kauri. Niezbyt pasowało to do życia świętej, ale mieściło się w ramach średniowiecznej stylizacji, często dość osobliwie łączącej pogańskie i chrześcijańskie motywy.

Drugi ornament ukazywał kobietę pośród chmur unoszących się nad tłumem odzianych w pasiaste stroje mężczyzn, z których każdy trzymał laskę w kształcie odwróconej litery „L". Poniżej chmur widniał dysk najeżony zakrzywionymi kolcami, a jeszcze niżej wyryci byli ludzie wznoszący do góry ręce. Scena ta najprawdopodobniej przedstawiała objawienie się świętej, jej zstąpienie na ziemię. Laski były zapewne proporcami aniołów, a kolczasty dysk radującym się słońcem.

Na kolejnym rycie kobieta i ubogo odziany mężczyzna trzymali nieduży wieniec, każde z jednej strony. Pomyślałem, że mężczyzna to na pewno Chrystus, który wręcza swojej towarzyszce koronę świętości.

Czwarta scena przedstawiała kobietę wśród straszliwie pokiereszowanych, walczących rycerzy. Święta najwyraźniej kładła kres jakiejś bitwie, a może w ogóle wojnom.

Piąta ukazywała kobietę na tle płonącego gaju; wśród drzew widać było ludzkie twarze wykrzywione bólem. Kobieta wznosiła błagalnie ręce, jakby prosiła o łaskę dla potępionych.

Na szóstym rysunku kobieta klęczała przed duchownym w mitrze, który trzymał lewą dłoń uniesioną nad jej głową. W tle płonął ogień, który uznałem za symbol boskiej miłości. Byłem przekonany, że scena ta przedstawia błogosławienie świętej przez jednego z papieży.

Na ostatnim rycie nie było kobiety. Uznałem, że jego rola jest czysto dekoracyjna, podobnie jak pierwszego ornamentu: cztery strzałki, będące promieniami jednego niedużego łuku, wskazywały symbole oznaczające kwadry księżyca. Torba pełna ryb – prawdopodobnie kolejny motyw chrześcijański – wisiała poniżej.

Moje wyjaśnienia zniecierpliwiły pana Wayla.

– Jest pan równie głupi jak Is! – burknął.

– Przykro mi – powiedziałem – jeśli spisałem się marnie. 

Nagle stał się przyjacielski:

– Nie, nikt o purpurowych oczach nie może być głupi. Ale czy ma pan absolutny słuch?

Odparłem, że tak. Wychodząc z biblioteki, pan Wayl zabrał ciosłę ze sobą.


Przygotowania

Kiedy schodziliśmy po schodach, pan Wayl zatrzymał mnie nagle:

– Proszę posłuchać! 

Panna Fod znów śpiewała.

Druga królowa Amazonką była 
Ze straszną dzidą ze spiżu...

– Piękna melodia! – zachwycił się pan Wayl. – To bardzo stara piosenka, la-sol. Na pewno nie jest panu obca.

Zacząłem słuchać.

Diabłu chciała wyśpiewać zbawienie 
W szkarłatnych kauri wianku 
Każda królowa miotała pioruny 
A głazy miażdżyła jak wszy 
Lecz Czarny Król nie łada był zuch 
Za żony pojął wszystkie trzy

Posypały się brawa. Pan Wayl pozostawił mnie na schodach; stał teraz między swoim siostrzeńcem i siostrzenicą, otoczony gośćmi. Przywołał mnie ruchem dłoni.

– Główną atrakcją dzisiejszego wieczoru będzie wyścig – oznajmił. – Udział wezmą Is i Bea, których państwo znacie, oraz – położył rękę na moim ramieniu – ten oto dżentelmen. Zwycięzca otrzyma moją antyczną ciosłę.

Do salonu weszli służący i zwinęli ciężkie zasłony kryjące jedną ze ścian: okazało się, że całą jej powierzchnię zajmują ogromne szklane drzwi, za którymi znajduje się cieplarnia. Kiedy je rozsunęli, od razu poczuliśmy wonne, ciepłe powietrze; ujrzeliśmy natomiast niewiele, gdyż jedyne oświetlenie stanowiły trzy równoległe pasy, każdy dwumetrowej długości, wpuszczone w posadzkę tuż za progiem. Połyskiwały matowozielonym blaskiem.

– To właśnie jest tor wyścigowy – wyjaśnił pan Wayl. -Wszystkie pasy, pokryte cienką warstwą słonego szlamu, są specjalnie podświetlone od dołu, żeby państwo lepiej mogli obserwować postępy zawodników. Oto oni.

Wyciągnął otwartą papierośnicę: leżały w niej trzy małe patyczki barwy tytoniu, każdy zakończony kłębkiem splątanych białych nici.

– Robaki zwane zefirami. Są wysuszone, więc wyglądają na martwe, ale wnet ożyją pod wpływem wilgoci. Ich trasa wyłożona jest od startu do mety naturalnym pożywieniem zefirów – maleńkimi faraonami. Jeśli zaś chodzi o osoby uczestniczące w wyścigu, ich rola nie ogranicza się do patrzenia. Każda z nich musi towarzyszyć postępowi swojego robaka wstępującą gamą durową graną na jednym z tych instrumentów; jak państwu zapewne wiadomo, zwą się serpentami.

Pan Wayl zdjął ze ściany za sobą trzy drewniane tuby w kształcie litery S, zamocował na ich cieńszych końcach srebrne ustniki, po czym na jednej z nich bezgłośnie zademonstrował skalę, stopniowo odsłaniając wszystkie sześć otworów. Żeby uzyskać najniższy i najwyższy ton, nie należało odkrywać żadnego.

– To dziwne – powiedział pan Wayl – ale długość odcinka oddzielającego trzy pierwsze otwory od następnych ma się nijak do odległości akustycznej między czwartym a piątym tonem skali. Również i odległości między poszczególnymi otworami nie są proporcjonalne do stosunków interwałowych; zostały usytuowane tak a nie inaczej dla wygody palców. A jednak efekt jest właściwy. Kiedy wszystkie otwory są odsłonięte: c. Kiedy tylko jeden: d. Przy dwóch mi wychodzi. Ponieważ są to serpenty w stroju c, ich dźwięki odpowiadają zasadniczym tonom.

W chwili rozpoczęcia wyścigu wszyscy uczestnicy mają zagrać niskie c. Na każdym pasie umieszczono sześć czarnych krążków: kiedy jego robak będzie je mijał, uczestnik musi grać kolejne dźwięki – d przy pierwszym krążku, e przy drugim i tak dalej. Brak akompaniamentu powoduje dyskwalifikację, nawet jeśli robak pokona całą trasę. Wyścig zakończy pierwsze wysokie c.

Pan Wayl wręczył nam serpenty.

– Dla ciebie, Bea, wspaniały francuski egzemplarz, wykonany dla księżnej Lissixgu, znanej jako „Królowa Palec" – ale na śmierć zapomniałem, co znaczy „palec” po łacinie. Is otrzyma ulubiony instrument Dericara Ciorca, znanego wirtuoza. Pan dostanie ten. Jest owinięty taśmą maskującą, żeby ukryć namalowane na nim nieprzyjemne sceny; poza tym jest w idealnym stanie. Proszę zająć miejsca.

Weszliśmy do cieplarni i uklękliśmy, każde z instrumentem w ręku, przy wyznaczonych nam pasach. Obok nas uklękli służący trzymający w pogotowiu drzemiące robaki.

Po chwili światła w salonie zgasły.

– Zaczynajcie! – rozkazał pan Wayl.


Wyścig

C: nierówno, trzy serpenty zagrały ten ton w niemal zupełnym mroku. Służący umieścili nasze robaki w ożywiającym szlamie. Klęcząc na macie z wyczyńca, obserwowałem mojego, który leżał tuż przy jej podświetlonym na zielono skraju – nie poruszał się. Po mojej lewej ręce Beatrice Fod poganiała szeptem swojego; chwilę później zagrała na swoim instrumencie – niepewny półton.

– Cierpliwości – poradził pan Wayl stojący w progu salonu.

Blade światło w cieplarni było niewiele mocniejsze niż dryfująca fosforescencja. Mój robak skurczył się nagle, po czym splątane nitki rozwinęły się, przemieniając się w cienkie, ciekawskie macki, podobne do młodych pnączy winorośli. Jego brunatne ciałko nabrało bladej, białawo-zielonej barwy. Ruszył z miejsca, szybko sunąc po wilgotnym szkle dziwnie krętą trasą. Zanim dotarł do pierwszego czarnego krążka, od wytężania wzroku w nikłym świetle rozbolały mnie oczy.

D – zagrałem wyraźnie, natomiast Beatrice znów wydała tylko chwiejne cis. W salonie rozległy się śmiechy. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem dlaczego: drzemiącego w głębokim fotelu starszego jegomościa oświetlono granatowym światłem, co w połączeniu z fosforyzującą bielą nadal wypełniającą salon wywoływało wrażenie, że mężczyzna jest pokryty sadzą. Drzemał dalej mimo wybuchów radości.

Mój zefir szybko posuwał się naprzód. Odkryłem, że pozostawia na trasie ledwo widoczny czarny ślad: urywaną, nierówną linię.

Beatrice, mimo że jej robak sunął raźno po torze, wciąż wydawała tylko ten sam smętny półton zamiast pożądanego d. Instrument Isa Foda nadal milczał. Mój robak minął drugi krążek. Zagrałem E. Widzowie westchnęli z podziwu i równocześnie czarny ślad pozostawiony przez robaka zmienił na moich oczach kolor na szarozielony. Podniosłem głowę i na ścianie za metą ujrzałem przeznaczoną dla zwycięzcy ciosłę; mieniła się czerwienią w padającym na nią z niewiadomego źródła białym świetle. Była barwy mojego wewnętrznego oka! Niemal zapomniałem o robaku: kiedy znów na niego spojrzałem, był już przy trzecim krążku.

F: moje usta i płuca wydobyły z instrumentu kolejny ton. Kiedy się rozległ, ognistą ciosłę, w którą wpatrywałem się z natężeniem, ponownie ogarnął mrok. Za moimi plecami znów zapanowało poruszenie. Wszyscy patrzyli na stojącą pośrodku salonu na niedużym podwyższeniu oszkloną gablotę, w której wystawiony był Slauss, szafir o wadze piętnastu funtów. Klejnot lśnił, jakby był podświetlony od wewnątrz: przezroczystą bryłę wypełniał gąszcz cienkich, czerwonych żył. Oglądaliśmy z podziwem szafir, gdy wtem serpent Isa Foda zagrał d. Na ten dźwięk nastąpiła kolejna zmiana: szafir stał się zupełnie czarny. Jednakże czerwona plątanina wewnątrz nadal była widoczna, choć nieco przyciemniona.

Kiedy mój zefir dotarł do czwartego krążka, popełniłem swój jedyny błąd w trakcie wyścigu. Grając f odsłoniłem ostatni z pierwszych trzech otworów. Od następnych rzeczywiście dzieliła go nienaturalnie długa odległość, tak jak uprzedzał nas pan Wayl. Żeby to zrekompensować, po oderwaniu palca od następnego otworu, aby zagrać g, specjalnie rozluźniłem wargi – ale udało mi się wydobyć z instrumentu jedynie niepewne fis.

Wszystkie światła zgasły, nawet te podświetlające na zielono pasy. Cieplarnię i salon wypełnił dziwny, głęboki mrok. Sądziłem, że jest absolutny, ale równocześnie zdawało mi się, że widzę jego wspaniałe, gęste kłęby. Okazało się, że to nie złudzenie, kiedy bowiem wysiliłem wzrok, ujrzałem również ślady pozostawione przez robaka. Jego kręty tor nie był przypadkowy – w szlamie powstawały litery.

Zapomniałem naprawić błąd. Dopiero gdy ciszę, która zapadła po nagłym zgaszeniu świateł, przerwało skrępowane kaszlnięcie panny Dryrein, sekretarki pana Wayla, zdałem sobie sprawę, że muszę powtórzyć ton.

G: czekoladowy mrok przebiła nagle ruchoma wiązka żółtego światła.

– Palec Midasa – powiedział pan Wayl. 

I rzeczywiście: wszystko, na co tylko padła wiązka, nabierało połysku i masywności złota. Szafir, fisharmonia, pan Wayl, panna Dryrein i po kolei wszyscy goście zostali poddani tej iluzorycznej przemianie. Największy zachwyt wywołała transformacja Imy Mutes, katalońskiej entreteneuse, której wieczorowa suknia wykonana była z ciasno zwiniętych splotów aksamitnych węży.

Żółta wiązka zbliżała się do cieplarni, kiedy Is Fod zagrał f. Ciosła znów stała się szkarłatna. Ale gdy spoczęła na niej wiązka światła, nie zmieniła barwy na złotą – przybrała tylko głębszy odcień i wyglądała, jakby wisiała pośród złocistej mgiełki.

Przekonałem się, że wzrok mnie nie mylił: na trasie mojego robaka rzeczywiście pozostawały litery, które teraz, w świetle odbitym od ciosły, lśniły na fioletowo. Ale nie miałem czasu im się przyjrzeć. Mój robak był już przy piątym krążku.

A. Ciosła znikła ponownie, a wraz z nią ruchoma wiązka światła. Za to fioletowe światło skąpało drzemiącego gościa, którego przedtem widzieliśmy pokrytego sadzą. Tym razem śmiech zebranych obudził go na tyle, że otworzył oczy: zalśniły dziwnie, wypuszczając'w otaczający go mrok cienkie wiązki liliowej barwy.

– O Papa, tu m’fais peur! – krzyknęła jakaś dziewczyna. 

Staruszek znów zapadł w sen. Kiedy dosięgło je fioletowe światło, litery pozostawione przez mojego robaka stały się żółte, a pas, którym się posuwał, okryła czerń.

Beatrice po raz ostatni dmuchnęła w swój serpent: znów rozległo się tylko drżące cis i matowa biel zalała na moment fioletowego gościa.

– Kurwa mać!

Powietrze zafurkotało i rozległ się brzęk tłuczonego szkła – to Beatrice wyrzuciła instrument przez dach cieplarni. Poczuliśmy podmuch zimnego, lutowego powietrza.

Po moim h rozległo się natychmiast f Isa Foda. Róż zalał tor, pasy stały się błękitne, a ślad robaka jaskrawożółty. Trzy purpurowe światła, zapalone na mecie, pozwoliły nam zobaczyć, co czeka każdego z naszych zawodników: na końcach pasów siedziały pająkowate kraby o masywnych kleszczach i skorupach porośniętych długimi wodorostami. Krab naprzeciwko mnie, widząc swoją ofiarę tak blisko, zdecydował się zaczekać, natomiast ten vis-à-vis Isa Foda ruszył leniwie w stronę swojej. Robak Beatrice został już zjedzony.

Obserwowałem zniżające się słupki oczu czekającego kraba. W chwili gdy jego kleszcze chwyciły szczupłe, wijące się ciałko zefira, pan Wayl zawołał do mnie:

– Teraz!

Wysokie c zagrałem prawidłowo; powietrze na moment wypełniło się płynnym srebrem, po czym w cieplarni i w salonie zapaliły się światła. Bolały mnie oczy i widziałem wszystko jak przez mgłę. Kiedy wróciła mi ostrość wzroku, na pasach nie było już świateł, robaków i krabów. Pozostał tylkc kręty ślad ze sproszkowanego pokarmu i szlamu, pozostawiony przez mojego robaka; pourywane, czarne zygzaki, wśród których rozpoznałem garść liter:

e    as no    s   ex     rex noth     Syl i

– Proszę to sprzątnąć – polecił pan Wayl służącemu, po czym zwrócił się do mnie: – Nie o to mi chodziło. Ułożyłem pokarm tak, żeby robak napisał... Ale nic z tego nie wyszło. Bełkot.

Wyścig trwał godzinę. Wyszedłem niedługo potem, zabierając nagrodę.

 
 
ZOB. TEŻ blogonota p(proces p), wyimki z rozmowy z Mathewsem w redakcji „Literatury na Świecie”

PRZYPISY

[1] uskarżałem się, że „ktoś mi rąbnął egzemplarz” Przemian, jak widzicie, luka została zapełniona

[2] prawie wszystko wiąże się z prawie wszystkim; Mirkowicz objaśnia w posłowiu, że Mathews „ramową” zagadkę Przemian montuje na tropie Frazera/Gravesa (tajemny kult Wielkiej Bogini), nic dziwnego, że pan Grant Wayl po dokonanej przez narratora interpetacji rytów na ciośle zarzuca mu głupotę; przykładowo (Mirkowicz):

[...] postacie z laskami [w kształcie odwróconej litery „L”] to dźwigający motyki satyrzy

towarzyszący (na wielu greckich wazach) bogini Selene (tu: po wyzwoleniu jej przez Dionizosa); itd., itd.

[3] niemniej, pan Wayle zaraz potem dodaje: „nikt o purpurowych oczach nie może być głupi” (por. w Wyścigu: ciosła mieniła się czerwienią [...]. Była barwy mojego wewnętrznego oka!); zdarzenia opisane w powyżej cytowanych trzech pierwszych rozdzialach są dziwne (łagodnie ująwszy), ale w tej dziwności są dalsze, zagnieżdżone dziwności, jak choćby owe purpurowe oczy

Mariana Pankowskiego (1919–2011) bio‐ i bibliografię powinno się znać, moim zdaniem, powszechnie(j). Z mięszanego etnicznie Sanoka, przez UJ, kampanię wrześniową i dalsze, Auschwitz, Groß‐Rosen i Bergen‐Belsen, do Brukseli złachmanionym wychudłym emigrantem, aż po profesurę tamecznej slawistyki; Polskę odwiedzał, od pewnego momentu był też tu wydawany.

W młodości wierszował (modernizując leśmianienie, z Leśmiana także doktoryzował się), wiersze porzucił koło 1955, idąc w prozę (i dramat).

Zaczęło się od nostalgicznej Smagłej swobody (ładnej & grzecznej), ale węzłowym zdarzeniem literackim była dla autora proza (dodawano: „eksperymentalna”) Matuga idzie. Przygody, pisana w latach 1956–1957. Mocno wierzył MP, że to jego własny innowacyjny krok w polskiej prozie: na przekór stereotypom, zwłaszcza narodowo‐katolicko‐tromtadrackim, na przekór filisterstwu [1], na przekór prozie sztywnej i nieżywej, replikującej mit patrjotyczno‐romantyczny i kanony „mieszczańskiego realizmu”. Słowem: chciał narozrabiać.

Z Matugą zgłosił się Pankowski do Giedroycia (który, to jasne, również z MP knuł w temacie Emigracja a Kraj). Redaktor początkowo b. doceniał:

Matuga jest książką wielką, utworem człowieka wolnego, którego uwagi nie zaprzątają troski literackie, ni pospolite ambicje. Opowiada Pan to, o czym się nie mówi, co się przemilcza, co nie do zniesienia, tę wspaniałą i okrutną prawdę, która zaskakuje nas w portretach Goi. Z niesłabnąca pasją „szedłem tropem” Matugi, który jest Panem i nie jest, gdyż jesteśmy nim wszyscy!

...ale, przyciskany przez przejętego własną misją Pankowskiego, w końcu odżegnał się:

[...] powiem z całą szczerością, której mam nadzieję nie weźmie mi Pan za złe – Pana książki nie czuję.

Wydaje mi się przestylizowana i, dla mnie przynajmniej, niejasna. Jest to trochę Celine, trochę Zegadłowicz, trochę spowiedź dziecięcia wieku. Przy tym za dużo scen erotycznych i różnych słówek – to jakoś nie leży w polskim języku literackim, tak jak we francuskim.

(Analogicznie Giedroyc odrzucił w 1959 Bukenocie:

Natomiast sceny erotyczne są dla mnie niemożliwe. Nie umiałbym nawet wytłumaczyć powodów które mnie „odrzucają”. Myślę, że język polski jest w tej dziedzinie nie wykształcony czy też ja nie jestem do erotyki w języku polskim przyzwyczajony. Po francusku to mnie nie razi. Jest bardziej finezyjne, nie ma tego posmaku wulgar[ności].

...i tym samym ostatecznie odciął MP drogę do (jednak) „wykształcenia języka polskiego w tej dziedzinie”, przynajmniej via „Kultura” paryska. [2])

Ostatecznie Pankowski wydał Matugę własnym sumptem w 1959.

* * *

Matuga idzie składa się z 21 epizodów z życia Władzia Matugi, postępujących chronologicznie [i rymujących się z biografią autora], poprzedzonych programową przedmową Do Czytelnika; jako 22 kawałek pojawia się na miejscu przedostatnim epizod złożony głównie z Czerwonej soli. Dramatu w jednym akcie [verbatim], którego wystawienia Władziu jest widzem; odstaje on stylistycznie od reszty tomu.

O języku i treściach Matugi pisano, że rozwalają wyobrażenia [kolejno] awangardy, naturalizmu, ekspresjonizmu, nadrealizmu, że to proza „demistyfikacyjna, plebejska, a przecież stylizatorska”, mówiono o grotesce i surrealizmie; krytyka miała kłopot. Pisano o „rekorpolizacji podmiotu” („procesie dowartościowania ciała”), o tym, że Przygody są przygodami ciała głównie, wrzucanego w krańcowo różne sytuacje.

Można powyższe zestrzelić (jak dla mnie) w punkty takie, że język jest swoisty, Pankowskiego i w późniejszych prozach wyróżniający, rzeczywiście w światopostrzeganiu (i ‑opisaniu) osadzony w ciele (tu: plebejskim, potem: odrębnym, obserwującym), w stylistyce – różnorodny. Są w Matudze kawałki wielkie, Czarna Ulica (jedno z bardziej przejmujących w polskiej literaturze, nostalgiczne przywołanie Żydów [sanockich] sprzed Zagłady) i Podróż Władzia Matugi (żołnierzowanie, obozy koncentracyjne, start w emigrację), oba zrobione na zderzeniu nadrealizmu z nagą brutalnością konkretu; są kawałki sowizdrzalskie, niekiedy szarżujące w świadomym zamiarze „epatowania burżuja”, jak choćby Pierwsza...Druga......wizyty u Mieszczki, pelne słówek i zdarzeń, co tak odstręczały Giedroycia; a niekiedy kawałki smutno‐i‐szyderczo niemal realistyczne. Również dzisiejszy -burca mógłby się nieco na wielowymiarowym -burstwie Pankowskiego nauczyć; warto po Matugę sięgnąć.

* * *

Cytuję niżej w całości kawałek pod znaczącym tytułem Saindoux‐les‐ventres (gdyby zapisać przez „V”, przypominałoby to jako żywo nazwę jakiegoś walońskiego miasteczka, nespa, i tak w tekście funkcjonuje). Kawałek niczym specjalnym się nie wyróżnia (na tle bardziej wyrazistych), ale to jeden z krótszych „umiarkowany sowizdrzał”. A przy okazji sprawdzimy „finezyjność francuszczyzny”.

Tam, gdzie siedemnastka przecina dziesiątkę, zwożąc z górki pasażerów, tam, gdzie wąska sklepowa ulica wpada w bulwar, stał osobiście Władziu Matuga. Była sobota i gospodynie, stojąc przy ladzie, obracały w ręku rekruckie łby kalafiorów. Była to sobota ciepła i jesienna. Któreś z jabłek, zgromadzonych w piramidy, stoczyło się aż na chodnik.

Trudno się było przepchać. Ale Władziu stał przy wystawie. Jego oczy minęły były już piramidy renet, ześliznęły się po stadzie opasłych gruch i zaczynały już bobrować po słonej stronie sklepu. Gdzie pieczarki.

– Nawet nie w jajecznicy. Przysmażyć, ale tyle że tyle, i grzanka aż chrupie w pysiu.

Nagle ktoś wyrżnął Władzia w plecy, że omal nosem nie wjechał w renety.

– Toujours la bouffe, ce Vladi, nom de nom! 

Była to łapa Henri’ego, były to słowa Henri’ego, który wszędzie już dorosły, na twarzy wciąż jeszcze był buziowaty. Teraz śmiał się i darł na całego:

– Jutro sobie pojesz, stary. Co, nie wiesz? Jak tak, to jedziesz z nami. Sypiemy tam całą grandą. Pierre, Jacques, Jean – i już sam nie wiem kto... aha! no i ja.

Szosa podchodziła do miasta łukiem. Auta zbliżały się wolno. Niektóre z nich zatrzymywały się i wtedy cały wąż nieruchomiał. Oświetlali się nawzajem. Widział głowy kierowców. Włosy mieli przylizane, czasem kapelusz odepchnięty na kark. Starsi w kurzodupio wyokrąglonych wargach trzymali cygaro. Zbliżali się, rozwaleni na czterech kołach swych brzuszastych, metalowych kanap. Za kierowcami tkwiła reszta pasażerów, zbita w jedno ciasto.

Szosa była ni to szeroka, ni to ciasna. Za to brzegi jej były tłuste od ułożonych warstwami połci słoniny. Widać było, jak limuzyny ślizgały się obłymi bokami po białej szkarpie, jak chlupały w wąwozie, jedna za drugą, szczelnie dopasowane.

Co kilkaset metrów, w niebieskiej od delikatnych świateł neonowych niszy, stał wieprz marmurowy, z ryjem o uśmiechu życzliwego sklepikarza. Miał na sobie bladoróżowy fraczek, a szyję zdobiły mu dwa odgięte rogi sztywnego kołnierzyka i płaski, niebieski krawat. W cokole mądrze uczynione otwory pozwalały pasażerom szerokich limuzyn zatknąć tu dalię białą, gdzie indziej znów świecę, którą raptus-zapalniczka wprawiała w płomień. Autom nie było końca. Tasiemiec, o twardo zaznaczonych segmentach, ściekał obrzędowo i statecznie w stronę Rynku. Policjant, stojący u wylotu, szatkował białą ręką wnikającą materię. Jak strach nakręcony na dwa wiatry. Porządkowi, ubrani na galowo i z opaską na ramieniu, wygładzali brzuchy czworoboku tutejszych i nietutejszych mieszczan. W pośrodku, na samym środeńku, wznosiło się coś opętanego szmatami i szarym płótnem.

Oczami zawieszonymi na długich sznurkach wodził Władziu po dnie Rynku i nawet próbował nimi stuknąć badawczo w owe szmaty i opończe.

Tymczasem wszystkie limuzyny wpłynęły na plac. W ciszy oczekiwania na dłoń, co odsłoni zasłonięte, w ciszy tej majestatycznie zapachniało bukietem tłuszczów zwierzęcych. Wczesny wieczór jesienny nasycał się nimi statecznie. Wpierw niskie powietrza, te do pasa. Potem i te wyższe, co do ust dostęp mają i do nozdrzy, a na koniec i te, z których obłoki paszę mają, a młodzież ideały.

Pod nogami też było tłusto. Z limuzyn kapało jak nagła krew. Tak że lakierki uczestników lśniły dubeltowo.

Naraz wyszedł jeden, musi ich przywódca. Rękę oparł o te płachty w górę poopinane i tak zagadał:

– S U P E R  W Ł A D Z O, WŁADZO, O b y w a t e l e  i Obywatelki! Dla Grodu naszego, SAINDOUX-LES-VENTRES, zaszczyt to przeogromny móc rokrocznie szczycić się dziełami swych obywateli. Dziełami, które ilustrują to, co wieczne, a pomimo to tak bardzo dzisiejsze i tutejsze. Szata nie zdobi człowieka. Zgoda. Ręka rękę myje. Zgoda. Ale jak świat światem świecki świadek świdrujący świnie śrubą, a zaś kto? A zaś kti? A ka ki? A kot kot kot ko-daaak! O ho! ho! ho!... A czum! A czym! A tym! I w dym! I odtentegować!

Ostatniemu okrzykowi towarzyszył gest. Zasłony opadły i stał się widok. A w tym widoku – kiedy rozbłysły w ziemię na gwint zakręcone światełka – stanął pomnik.

Władziu, ogłuszony brawami, klaskanymi przez wielotysięczny tłum, zrazu nie mógł nic dojrzeć. Wreszcie dojrzał Ratusz.

Ratusz to był. Bowiem. Ratusz, kropla w kroplę jak Ratusz. Był ze smalcu. Geniusz narodowych masarzy w trudzie i emulacji cechów piętnastu prowincji wzniósł był gmach i wieżę. A wszystko z gotyckiego smalcu. W oknach dzwonnicy, zawieszona na srebrnym kiju, chwiała się jeszcze od oklasków urocza sygnaturka, zeszyta z płatków sadła.

Naród szalał ze szczęścia. Nastrój kiermaszu był powszechny. Wyfraczeńcy pili na stojąco, wyjadając coś z zatłuszczonych rożków papierowych. Odlewano się gremialnie. Pod auta, po kole. Po lasce, a co śmielsi robili dziurki w Ratuszu. Ale Ratusz stał. Stał tak pysznie, że Władziu omal nie przeoczył małego kościółka, wielkości nie najmniejszej, a uplecionego z włosów.

Hołd był to cechu fryzjerów Patronce, a nie komu innemu uczyniony. Gwarno tu było i nie tak tłusto jak wokół Ratusza.

– No, ale dłubaniny i ślipania to przy tym mieli do jasnej cholery.

– Zobacz, Jules, jak to ładnie, że ołtarz Patronki zrobili z siwych włosów.

– A tu – dorzucił głos męski, łechtliwy jak pachy – tu, gdzie wejście, majster na pewno użył, he-he-he... materiału żeńskiego. Bua-ha-ha! Bua-ha-ha!

– Jules, przesss-tań!

W kramach, wokół placu, w świetle neonów wyobrażających parówki, sprzedawano dewocjonalia. Krzyżyki z włosów blond, serce boga wycięte w zimnej wątrobie, a i wota niezliczone w kszałcie nóg, rąk i innych części grzesznego ciała. A wszystko to mądrze wyrzezane w słoninie.

Z najbliższej knajpy dobiegały na przemian hymny fryzjerów i rzeźników. I Władziu stał. I wsłuchiwał się w śpiew całym uchem. A śpiew brzmiał tak:

Mais oui, mais oui, mais oui,
le cul a bien dormi
en d’ssous de la moustaaa-che!

Mais non, mais non, mais non,
rasons d’abord le con
et coupons y un’ traaaan-che!

Ale już chór rzeźników przebił się, bardziej krępy i zamaszysty od pierwszego.

Ohe le bon rôti,
ohe le pauv’ cochon, 
il sent si bon, si bon,
   quand je lui coupe la tête!

Minou, minou, minette,
   quand je lui coupe la têêêê-te!

Ohe le bon boudin,
ohe le fin rognon,
il sent si bon, si bon,
   quand j’y piqu’ ma fourcheee-tte!

Minou, minou, minette,
   quand j’y piqu’ ma fourcheee-tte!

Zasłuchał się, a tymczasem wszystko, co miał w brzuchu, zaczęło mu pchać się do gardła. A wszystkiemu była winna ta koszula khaki. Ją to najbardziej skręcało w tłustym powietrzu, przepasanym szarfą rzeźniczego śpiewu. I ona to najłechtliwiej tarła Władzia popod grdyką. – Pójdę stąd, bo jeszcze im wieżę zarzygam.

Obrócił się i runął w bok. I oparł się o jakieś pochyłe kamienie. I zarzygał.

Kuplety otóż fryzjerskie rozgrywają się (Jules przepowiedział) poniżej pasa, a piosnka rzeźników to dosłowne a podwójne świntuszenie. Kto (jak ja) nie brał francuskiego, może sobie dotłumaczać. Co też ten Giedroyc^.


PRZYPISY

[1] MP ze wstępu do przetłumaczonego przez siebie Hop Signor! de Ghelderodego:

Co razi mieszczucha? Czyżby de Ghelderode był dzisiaj jedynym pisarzem, który dotknął tabu świętej, mieszczańskiej pruderii? Bynajmniej. Rzecz cała w tym, że uczynił to w sposób nie uzgodniony z tym światkiem i jego nadwornymi krytykami. Rzecz w tym, że pokazując nasze ciała i dusze, obnażone do cna, patrzy nam przy tym prosto w oczy. Mieszczuchy wolałyby, żeby chichotał i mrugał przy tym porozumiewawczo.

Podobnie Pankowski: nie mruga i nie chichocze.

[2] cytaty z korespondencji Giedroyc–Pankowski oraz powyższy w [1] za pracą Jana Burnatowskiego Proza Mariana Pankowskiego jako projekt literatury innowacyjnej (2015)

« older entries · newer entries »