książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

Książka Piotra Pazińskiego Przebierańcy w nicości. Rzecz o malarstwie Wojciecha Wojtkiewicza (Nisza 2023) jest dwuspiralną osobistą lekcją patrzenia. Dwuspiralną, bo wycieczkę swoją Paziński odbywa w dwóch podejściach‐częściach: ArkadiaArlekinada [1], a każde ma strukturę spirali: autor nie boi się powtórzeń, jednak każdy nawrót nieco inaczej ujmuje wcześniej szkicowane zjawiska – w większej skali unaocznia się tu okrężny ruch samego [interpretującego] spojrzenia, badającego daną pracę WW nie za jednym syntetyzującym zamachem, a stopniowo, w porządku, który może przypominać [wybaczcie to skojarzenie] strukturę opisu nagrywanego na dyktafon przez patologa nad stołem sekcyjnym; od ogółu do szczegółu, ale i z powrotem: do kontekstu, cykl się powtarza i nawarstwia.

Niewielkich rozmiarów [odpowiadających „krótkiej współczesnej powieści polskiej czasu prekarnego”] książeczka zawiera co prawda wkładkę z 25 reprodukcjami obrazów WW, ale to raczej kolorowy indeks referencyjny: skala nie pozwala na dostrzeżenie szczegółu.

Ten zaś pełni wielką rolę w oglądzie PP; pisze na przykład [o Marionetkach]:

Prócz króla, królowej i ukrytego między oparciami tronów pierrota krasnoluda są to dworzanie w oosiemnastowiecznych francuskich strojach. Dwoje z nich, malutka dama w sukni z białego tiulu i jej partner w buraczkowym fraczku i spodenkach za kolano, tańczy na środku sali, u stóp władcy i władczyni. Tańczą zapamiętale, najwyraźniej od dawna, bo znać po nich zmęczenie, a może coś więcej: na twarzyczce tancerza, który ledwie stoi na nogach, maluje się strach.

A przecież nawet na powiększeniu reprodukcji z internetu wyraz twarzy tancerza może być interpretowany różnie...

...choćby jako nagłe łypnięcie na niespodziewanych widzów sceny [czyli nas, oglądających] (a w nawiasie pozwolę sobie na wykrzyknik: „buraczkowy”?!).

Rzućmy też okiem na jeden z najbardziej znanych obrazów Wojtkiewicza, Porwanie królewny (Ucieczka). Na stronach 42–44 Paziński daje obszerny opis Porwania [chciałoby się zacytować w całości, nie wypada], ale parędziesiąt stron dalej (71–72) wraca do obrazu:

Kolorystyczną dominantą Porwania królewny, a przynajmniej tą barwą, na której skupia się uwaga patrzącego, wcale nie jest zieleń (tej na obrazie jest akurat dużo, w wielu odcieniach, od ciemnej zieleni bluszczu nawiniętego na patyk, przez nieco jaśniejsze zielenie drzew, łopuchów i traw, po wpadające w żółtość płaszczyzny koloru niedojrzałego zboża), ale blada, podkreślona konturem cielistość nóg wiejskiego zalotnika. Czy chłopiec jest śmiertelnie chory, czy „tylko” chorobliwie wychudzony wskutek niedożywienia – nie wiemy. Jakkolwiek rzeczy się mają, nie ulega kwestii, że bladość jego szpotawych kolan, tak ostro odcinających się od biało‐granatowego siodła, i bladość stóp, za dużych wobec reszty ciała, płaskich jak u kaczki, jest osobliwa. Stanowi źródło dyskomfortu dla widzów, jakby mieli przed sobą istotę, która wnet odejdzie do umarłych. Baniasta czaszka na czubku porośnięta jasnym meszkiem jak u niemowlęcia, pokryta bladą skórą, tyle że z odcieniem różu wokół oczu i na policzkach, potęguje wrażenie przedwczesnej degradacji, ale nie uderza tak mocno jak cherlawe szczapy, którymi chłopiec ścisnął boki swojego konika. Skądkolwiek goni, dokądkolwiek ucieknie ze swoją wybranką, jasne jest, że jego godzina już wybiła.

Tu [i w wielu innych miejscach] jeszcze wyraźniej widać, że PP relacjonuje bardziej własny, intensywny strumień wrażeń, powstały z oglądu obrazu, niż namalowane formy, kształty, barwy. Kolorystyczną dominantą ma być, według niego, „blada cielistość nóg” (a „wcale nie”, pisze, „zieleń”; co o tyle uzasadnione, że roli zieleni poświęcono w Przebierańcach sporo miejsca). Niemniej, bladość nóg wydaje się nieco przeszacowana (gdy za punkt odniesienia weźmiemy jasne beże „lnianego giezła” [s. 43] jeźdźca, które są powtórzeniem kolorystyki nieba, jasno‐pochmurnego, jak zbrudzony całun. Dominantą pierwszą jest jednak – ani zieleń, ani bladość – czerwień sukienki królewny, od której wzrok schodzi w dól do rdzawo‐czerwonych kwiatów; w lewo, potem w górę (gdzie rodzice porwanej, „kulawy dziad” i „czarownica w brązowym płaszczu” [43], okazują rozpacz), aż wreszcie, tropem konia, wracamy do porywacza, i tu, rzeczywiście, spojrzenie badawczo zatrzymuje się. Niemniej (powtórzę), „szpotawe kolana”, nienaturalnie wielkie [choć nie w porównaniu z długością załamanej nogi], „płaskie jak u kaczki” stopy – te oznaki wzmocnienia są po stronie odbioru, nie obiektu.

Spojrzenie Pazińskiego jest – scałkuję – „spojrzeniem stwarzającym”, i dobrze, bo nic nam po odbiorze silącym się na beznamiętny obiektywizm.

Tym samym została też potwierdzona charakterystyka: spojrzenie osobiste.

* * *

Nie jest ono jednak jednoznaczne, przeciwnie, w wielu miejscach PP daje przekonującą charakterystykę jakiegoś elementu, ale zaraz podaje jej wersję dualną, szczególnie tam, gdzie strumień wrażeń modulowany jest zasadniczą ambiwalencją twórczości Wojtkiewicza (żywe‐ale‐sztuczne, imitacyjne, kontra martwe-ożywione?-autentyczniejsze?).

A po drugie – i to również zachęca do polecenia tej lektury (i oczywiście dalszych wycieczek po Wojtkiewiczu) – Paziński zwraca wytężoną uwagę na szczegóły, ale zostawia też pole dla czytelnika (oglądacza); jego osobista wycieczka, choć mocna, spójna i zbliżająca do fascynującego i niepokojącego dzieła WW, nie wyklucza innych, drobniejszych, skośnych, dopełniających.

Na przykład, konik w Porwaniu jest umaszczony w bardzo szczególny sposób. A kluczem do [tej] zagadki może być inny obraz Wojtkiewicza, Orszak:

...na którym mamy trzy konie, a ten z Porwania okazuje się (jakby znienacka) ich prawie dosłowną superpozycją. Ileż interpretacji można wysnuć tego faktu!

Paziński zwraca też uwagę (drugi przykład) na wielokrotnie powtarzany w obrazach WW motyw dziwacznych i pojawiających się jakby nie na miejscu kwiatów doniczkowych, choćby wyżej, w Porwaniu („Wyglądają jak nanizane na patyki kłęby barwionej waty albo perkalu. Jarmarczne podróbki roślin, atrapy stworzenia” [42], pisze PP.) Niezależnie jednak od wyglądu pytanie – skąd się w ogóle tam wzięły, „wystawione w doniczkach na wiejską łąkę w zastępstwie nieobecnych krzewów” [tamże]?

Potwierdzenie pewnych podejrzeń może przynieść zbadanie tła, na którym Wojtkiewicz umieścił konterfekt Marii [Maryny z Wesela] de domo Pareńskiej, już wtedy (1905) zamężnej za Janem Raczyńskim, w której malarz się [„nieszczęśliwie”, bo jak inaczej?] kochał.

* * *

Recepcja Przebierańców w nicości jest, jak się zdaje, bez wyjątków pozytywna. Bardzo ładnie i trafnie pisał o niej np. Łukasz Najder (na fejsie) [2]:

[...] To książka niedzisiejsza w najlepszym znaczeniu tego słowa. Paziński świadomie odpuszcza sobie – i nam – anegdotki z epoki, tło społeczno‐polityczne, najmodniejsze teorie tudzież własny zbolały profil. Po flaubertowsku jest wszechobecny w dziele, ale niewidoczny. Nie wykorzystuje życia i sztuki Wojtkiewicza, by zwierzać się ze swoich dolegliwości, przygód i myśli na temat sytuacji bieżącej. Ma, i wypełnia, konkretne zadanie – pragnie opowiedzieć o tym, co widzi, patrząc na „Lalki”, „Orszak”, „Marionetki w Ogrodzie Luksemburskim”, „Ucztę”. To czysta, żarliwa relacja pomiędzy obiektem a entuzjastą obiektu. [...]

Ale też Paziński wzbogaca swój ogląd nawiązaniami do dzieł literackich, ktore rzucają dodatkowe snopy światła na różne aspekty. Obok – celne cytaty z poprzedników w interpretacjach Wojtkiewicza. A z tyłu, w tle, cała właściwie dotychczasowa twórczość (literacka czy eseistyczna) samego Pazińskiego, ta spod znaku „atrap stworzenia”.

* * *

Zastanawiałem się również, a właściwie – nadal zastanawiam, jaką muzykę skojarzyć z Przebierańcami, czyli, pośrednio, i z Wojtkiewiczem. Mam na razie jedną pewną propozycję: Historię żołnierza Igora Strawinskiego (btw, niemal rówieśnika WW). Pewnie trzeba dodać coś z francuskiej chançon (koniecznie z akordeonem), by przywieść nastrój między Toulouse‐Lautrekiem a Renoirem. Z dalszych reminiscencji – może Fandango Solera? Ale w jakimś nietuzinkowym wykonaniu, coś pośredniego między L’Arpeggiatą [nagranie istnieje] a Pascalem Comelade [nie istnieje].


PRZYPISY

[1] zwracam uwagę, że literologicznie „Arkadia” zawiera się w „Arlekinada”

[2] ciekawe, że wyszukany komplement może niemal graniczyć z rodzajem zniewagi^ (ŁN charakteryzuje Przebierańców także negatywnie: czego nie ma – nie ma otóż „własnego zbolałego profilu” PP czy jego „zwierzeń z dolegliwości”, rozumiemy, że mogłyby być)

[3] (przypis luzem) jako zwolennik twardej szkoły wiążącej słowo „onegdaj” wyłącznie z „przedwczoraj”, nieco sarkam na użycie w Podziękowaniach tego słowa w znaczeniu „ongiś”; ciekawy też jest „odcisk fejsa” na języku PP: parę razy zadaje pytanie „A co, jeśli [...]”, w formule setki razy widzianej w społmediach (mógłby przecież pytać „A jeśli [...]”, tak po prostu)

Teoriospiskowy 6 numer Zakład. Magazynu zdominowała (dla mnie) podwójna obecność Anny Matysiak. A więc, po pierwsze, obszerny jej tekst o twórczości wierszowej Grzegorza Wróblewskiego (o tematyzacji informuje tytuł: Tricksterski podmiot w wierszach Grzegorza Wróblewskiego z tomu „Ra”), w którym, choć nominalnie jest o ostatnim tomie, AM zajmuje się całokształtem dokonań GW; jej czytanie jest rozległe i wnikliwe, a tezy podbudowuje obszernym „materiałem dowodowym” nie tylko z Ra, ale i wcześniejszych książek. To tekst [zatem] osadzony w pisarskim konkrecie GW, oferujący sposób patrzenia na jego twórczość inny niż w [przyrastających ostatnio] zamaszystych tekstach (esejach, posłowiach), w których na plan pierwszy wysuwa się performowanie pewnego słownika [D&G], ale treściowo niezbyt pożywnych [właściwie: mglistych]. Nadto w niektórych – jak się zdaje kluczowych – kwestiach Matysiak ma zdanie odmienne od [w pewnym sensie namaszczonych] towarzyszy podróży GW.

AM pisze [wytłuszczenia moje – n.]:

[osadzenie wydarzeń u Wróblewskiego spowodowało] efekt „przestrzennego zakłopotania” [...]. Manifestowało się ono między innymi pewnego rodzaju ontologiczną płynnością, wrażeniem, że działają tu jakieś uwolnione spod kulturowych ograniczeń siły, przekształcające ciała, relacje między nimi, wraz z przylegającymi do nich analitycznymi i aksjologicznymi systemami [...]

natomiast autorzy posłowia do Ra, Dawid Kujawa i Rafał Wawrzyńczyk, orzekają:

Uderzająca siła poezji Wróblewskiego polega między innymi na tym, że dla poety istnieje tylko jeden plan ontologiczny: jego utwory wchodzą w układ z jedną i tą samą rzeczywistością, niezależnie od tego, czy pisze o przemocy Ra i kasty jego kapłanów, czy Kapitału oraz współczesnych elit świata finansjery.

Oczywiście, obydwa cytaty wyjęte są z kontekstu, ich przeciwstawienie należy traktować b. ostrożnie. Niemniej.

Tak czy inaczej, esej AMGW wzmaga [przykładowo: u mnie] zaciekawienie pisaniem Wróblewskiego, podczas gdy iterowane u innych autorów konstatacje dot. „sfałdowania potencjałów”, „diagramatyzacji” etc. zostawiają mnie [przyrastająco] obojętnym.

* * *

Drugim (i mocnym) śladem obecności AM jest zestaw pięciu wierszy, zatytułowany „Trewir”. Jak (skromnie?) pisze autorka w innym medium [na fejsie], to „wiersze, w których spiskuję z kilkoma filozofami, ale udaję, że to nic takiego”.

I rzeczywiście to robi. Tych pięć przykładów „spisku” domaga się, każdy na swój sposób, śledztwa (choćby w rozumieniu Luca Boltanskiego [zob.]). Są to spiski dobrze konspirowane, choć ew. śledczy dostaje na dzieńdobry kilka, kamuflowanych jednak, tropów. Poczynając od tytułu zestawu: Trewir, miasto urodzenia Marxa, termin, który może robić za metonimię „wylęgarni filozofów”. Jakoż się i lęgną w tych wierszach, choć (taka też jest i natura „lęgnięcia się”, z form niejasnych, nieczytelnych, przekrytych) ustalenie, o których konkretnie spiskodawcach (czy spisko‐zalążkach) mowa w danym wierszu – łatwe nie będzie (no, chyba że ktoś ma w głowie Stanford Encyclopedia of Philosophy, tam i sam).

W pierwszym kontakcie zwraca uwagę co innego: niesamowita zdolność generowania obrazów (czy nawet – mikrofabuł), gęstych, dynamicznych, rysowanych ledwie paroma wyrazami, zaskakujących. Niewielu jest polskich wiersze‐piszących twórców wyposażonych w podobną łatwość&celność użycia języka.

Dla ilustracji:

Dane

Zbieramy się transcendentalni empiryści nad kasetką, 
w której dogasa skręt, ziemia obrotowo wchodzi i wychodzi, 
o szesnastej odpuszcza szpila trzymająca odłogi, 
dlatego nie wypuścisz korzeni. Chciałbym mieć ogon,

mówisz, taki chwytny, zwisałbym sobie czasem. Zwisa mi czas,
dodaje inny. Trzymamy liście w dymie nad membranką,
trochę się trzęsę, zanim wypuszczę hybrydę: pół słowo
pół rybi miot. Nie pękaj – mówi trzeci.

Krótko rozważam, czy się poddać, się odbić, się sobie
dać pod język.

Obrazy „ziemi obrotowo wchodzącej i wychodzącej” czy mikrotransferu na „zwisaniu” i „czasie” – poświadczają niesłychaną sprawność [języka i wyobraźni] autorki; warte są co najmniej myszy w Paryżu. Przy okazji odnotowuję też, że – zwykle mocno poważna – AM daje się w „Trewirze” ponieść poczuciu humoru; jeszcze jeden powód, by podjąć dalsze śledztwo, niechby nawet i wymagało wertowania SEofP. Idą długie ciemne wieczory, oto możliwe zajęcie.

Albo taki wiersz („promilowy”^):

Jedno plateau

Śmietniki mają solidne podstawy, ale i one spływają.
Znaczone ciała, okrutna maszyna ściska
i się żarzy. Ale nie sięga do dna: możesz być za mały,
za ciekły, za kły, w stronie pleśnienia i gnicia.

Pluskwiaki podjęły chitynowy testament,
Śmierdzenie Szaleńczej Odwagi, płynny zapis –
tylko pragnąć! Maszyna nie umiera, ale błądzi, szybko
pragnąć, wolno lokować. Fałdować akta –

puchnie papier. Mrówcze skryby na łączach, nawlekane
ołtarzyki, odcinki kodu; oto ciało.

„Czy to romans był, czy napad”, pytała ongi zapomniana poetka z zeszłego stulecia. A powyżej: czy to kpina, czy gryz z uczęszczanej strony jabłka [poznania]? „Fałdować akta – // puchnie papier”, odzywa się nożycowym rezonansem. Z drugiej strony „szybko pragnąć / wolno lokować” odbieram jako moment b. serio.

Rodzi się oczywiście pokusa, by w [wyobrażonej jedynie] alternatywnej rzeczywistości jakoś zdybać AM, napoić nalewką i skłonić do wyjawienia kulis tych pięciu spisków; jestem pewien, że byłaby to fascynująca opowieść. Ale to, co dostępne, czyli możliwość śledztwa prowadzonego w długie ciemne wieczory też [na razie] obiecuje jeśli nie ciekawe odkrycia, to przynajmniej wciągające badania.

Debiut książkowy Marcina Oskara Czarnika Misterium (Nisza, koniec lata 2023) jest (zwłaszcza na tle średniej produkcji literackiej w Polsce) wyjątkowy. Można by go scharakteryzować jako obrzędową antyperyfrazę. Pomysł polega tu na użyciu do (gęstego) opisu zdarzeń, odczuć i (wreszcie) trudnego wyzwolenia bohatera (33‐letniego Tomasza uwikłanego w trojakie pole wstydu i winy) elementów imaginarium biblijno‐katolickiego, które przenikają całość tej prozy, bezlitośnie (a też: prześmiewczo, strasznie, bluźnierczo, boleśnie) wtrącane w każdy zakamar profanum [dlatego prefiks anty] Tomaszowego życia.

Wspomniane trojakie pole to: wiejskie pochodzenie (i z niemałym trudem oduczany nieliteracki język, lokalny we wsi, uosabiany postacią matki, której „labidzenia” Tomasz się wstydzi wśród ludzi miasta), przesiąknięcie realnym katolicyzmem (nazwijmy: ludowym), który kolonizuje wewnętrzny świat bohatera od maleńkości, i domyślność heteronormy.

Książkę [dzięki uprzejmości] czytałem w okolicach premiery; nie miałem wtedy, z tych czy innych powodów, melodii na pisanie blogonoty, ciążył mi zwłaszcza obowiązek streszczania [ekspozycji realiów czy konstrukcji, powiedzmy: fabularnej] – poprzestałem na krótkiej notatce.

Nadal nie chce mi się streszczać [ach, te trudne praktyki omowne, wyważanie między aluzją a zdradzaniem puent!], na szczęście książka została zauważona i dociekliwy czytelnik znajdzie już gdzie indziej odp. informacje.

Niemniej [uwaga #spoilery] należy się krótkie (linearyzujące) synopsis: dzieciństwo – prababka – ojciec-wuj-matka-[suczość] – śmierć siostry Zosi – [skrywana] inicjacja homoseksualna – 7 lat z córką Labana [„Nawet obiecywałem sobie, że zostanę na kolejnych siedem lat. „Wyda mnie”, pomyślałem (...)”] – ucieczka do Krakowa – wizyta tamże chorej matki – jej zaginięcie (poszukiwania) – spotkane w klubie ono, Jan‐Maria [*] – powrót do domu – kaskada „misteryjnych” końców – powrót do Krakowa, klubu i...

[*] zamiast przypisu cytat:

— Jak się nazywasz? – spytało z uśmiechem.
Tomasz wymienił swoje imię i powiedział:
— Chciałbym teraz poznać twoje.
— Może je odgadniesz?
— Czy Jan? Albo Maria? – spróbował Tomasz.
— Jan-Maria? Lepiej zatańczmy – stwierdziło i wstało od stolika.

Powiem tyle, że autor postawił przed sobą zadanie karkołomne, ale wyszedł z próby zwycięsko. Powieść jest zwarta, umiejętnie przechodzi od retrospekcji do powieściowego „teraz” i z powrotem, a stylistycznie – choć pod jednoczącym kluczem „obrzędowej antyperyfrazy” – przebiega sprawnie wiele rejestrów; lektura nie nudzi ani przez chwilę.

* * *

W numerze 6/2020 „Twórczości” Czarnik opublikował prozę pt. Agresty. Miała charakter bodaj wspomnieniowy (wiejskie dzieciństwo, rodzinne anegdoty itp.), niczym specjalnym się nie wyróżniała, podobna do setek analogicznych konstrukcji.

Występują tam motywy, które powróciły w Misterium, ale jakże inaczej. Dla przykładu, Agresty:

Piętro stanowiły łazienka i dwa pokoje, duży z balkonem, który w końcu zajęli rodzice, i mniejszy (szedł nim szyb kominowy – znaczył się na jednej ze ścian, a zimą grzał równo z kaloryferem), który przypadł mnie.

„Mój” pokój latami stał pusty. Większy służył z początku za składzik. Ułożono w nim pozostałości po pracach budowlanych, a także inne sprzęty, nieprzydatne, zachowane w razie narodzin dziecka – dziecięce łóżeczko, wózek, nocnik.

Na nocniku tym (ponieważ przypominał samochód, lubiłem na nim siadać jeszcze jako cztero‑, pięciolatek), odwróconym do góry dnem, ujrzałem kiedyś wątły cień odnóży. Mama, przywołana przeciągłym moim jękiem, prędko odkryła, że się pod nim przyczaił pająk z białym krzyżem na odwłoku. Zaraz wzięła go w garść, na co mnie ogarnęły wstręt i niepokój zarazem, i puściła do ogrodu. Uważała bowiem, że zabicie pająka przynosi nieszczęście.

...i Misterium [Tomasz szuka ubikacji w krakowskim szpitalu]:

W środku było ciemno jakby na dnie studni, jakby w ojcowej komorze. Wymacał kontakt, od sufitu rozległo się rzężenie, zamrugała żarówka, raz, drugi, trzeci, w końcu zaświeciła słabym światłem. Wytężył wzrok, miał przed sobą regał z zakurzonymi słojami i butelkami. Zdziwiony podszedł bliżej, potrącając walające się po posadzce rupiecie. Żarówka powoli nabierała mocy. W kącie coś bulgotało, może wino. Chciał sprawdzić i zawadził o coś, aż odskoczył. Chomąto, bogato zdobione, ale pokryte pajęczynami, dyndało nad jego głową. Drapał się po nim pająk z białym krzyżykiem na odwłoku, konwulsyjnie przebierając odnóżami. Tomasz cofnął się z obrzydzeniem i zamachnął, ale ręka jakby mu uschła. Zabić pająka to ściągnąć nieszczęście na siebie i na dom.

Jak widzicie, sprawozdawczy realizm kontra podszyty odwewnętrzną fantasmagorią nadrealizm [adekwatność terminu nie ma jednak wielkiego znaczenia: różnica jest namacalna]. Jeden wstręt budzący pająk z białym krzyżem na odwłoku – ten sam.

Można zasadnie podejrzewać, że Czarnik, stwierdziwszy narracyjną niewystarczającość Agrestów (przy założeniu, że obie prozy odnoszą się do tego samego lub zbliżonego [przepraszam] bloku afektywnego), zdobył się na przekraczającą granice odwagę i znalazł dla Misterium właściwą formę (dla swojego obrzędu). Dobrze się stało; doceńmy.

* * *

W obrzędzie tym chodzi o wyzwalanie się Tomasza z trojakiego oplotu–kokonu: z niemal biologicznego „oblepienia” katolicyzmem, ze wstydu z języka/pochodzenia, z konformizujących pęt heteronormy. Jednak metafora kokonu‐przepoczwarzenia nie jest wystarczająca, bo Tomasz został skonstruowany jako postać „golemiczna”, niezgrabna, rozmyta, zzewnątrzsterowna, nie tylko „oblepiona”, ale wręcz „ulepiona” z tej trojakiej gliny. Nie dziwi zatem, że degolemizacja wymaga środków zgoła nadzwyczajnych.

* * *

W Magazynie Książki sprzed trzech dni bardzo pochlebną recenzję Misterium (Oczarowałoś moje serce. Zachwycający debiut Marcina Oskara Czarnika) zamieścił Dariusz Nowacki. Pisze:

[...] zachwyca sam koncept literacki. Czarnik połączył rozważania o homoseksualności z dyskursem religijnym, w dodatku splecionym z ludową obrzędowością. [...] Jeżeli Misterium w ogóle jest opowieścią emancypacyjną, to chyba tylko w tym sensie, że Czarnik próbuje w niej uzgodnić dwie zwyczajowo uznawane za rozbieżne tradycje i wrażliwości. Debiutant sugeruje, że konfliktu w zasadzie nie ma.

Od września mam inne zdanie. Nie ma tu żadnego uzgodnienia (czy, jak pisze gdzie indziej recenzent, „przeorientowania opowieści o doświadczeniu nieheteronormatywności, przeniesieniu jej z płaszczyzny moralnej na płaszczyznę estetyczną”).

Według mnie Misterium jest zapisem egzorcyzmu, w którym chodzi o wychynięcie z planu „golemicznego” (bytowania zduszonego przez kulturę, obyczaj, religię [a nawet: autocenzurę, por. uwagi o Agrestach]) na plan w pełni egzystencjalny, istnienia autonomicznego.

Egzorcyzm ten odbywa się za pomocą środków mocno nieświętych (jako się rzekło: „prześmiewczych, bluźnierczych, bolesnych”); por. też cytaty zamieszczone niżej, w aneksie.

Postać katalitycznie „wyzwolicielska”, ono, z nadanym imieniem Jan‐Maria [po to był mi potrzebny cytat zamiast przypisu], musi być deszyfrowana – rzecz dzieje się w Krakowie, przypominam! – jako postać diabelska. I symbolizuje przekroczenie, a nie uzgodnienie. Zresztą, czytelniczka może to sprawdzić sama.

Do czego zachęcam. Z dwóch powodów. Po pierwsze, książka niewielka, ale językowo i konstrukcyjnie dzieje się w niej wiele. Po drugie, jest to jednorazowa wycieczka w [niecodziennie spotykany] region prozy. Mam nadzieję, że MOC [inicjały autora^] nadal będzie z nami, ale po ew. przyszłych książkach spodziewam się czegoś zupełnie innego: patentu z Misterium nie da się powtórzyć.

Gdy wyjdą, posiadanie Misterium będzie jak znalazł (jako pierwszy milowy kamień nieznanych dziś jeszcze trajektorii), do porównań i analiz.

aneks

(ilustrujący antyperyfrastyczną metodę Czarnika, złożony z paru cytatów; czytajcie na własną odpowiedzialność; kto przeczyta, niech potem nie marudzi)

Sam początek:

Na początku było skrzypienie, a skrzypienie niosło się po domu i cały dom był skrzypieniem. Było to skrzypienie leżanki, a bez leżanki może nie zdarzyłoby się nic, co się zdarzyło. Stała pod ścianą między piecem a oknem. Z niej szło sapanie i chrobot zamku rozporka, potem tarcie i pojękiwanie, szybkie ruchy w głębi, gdzie światłość nie świeci, jakby we wnętrzu Lewiatana, szybkie ruchy na płyciznach, tak, tak!, i na lądzie, och, och!, [urywam]

Ze środka, prababka gotowi się do Wigilii:

Na początku była iskra, z której prababka wznieciła ogień pod kuchnią. Wtedy prababka oddzieliła farsz jasny od ciemnego, farsz z ziemniaków i białego sera od farszu z kapusty z grzybami. A nabierając każdego po trochu na koniuszek palca, skosztowała i rzekła: „Mało słone”. I tak upłynął prababce świt. Potem prababka odcedziła suszki z wywaru i nazwała wywar kompotem. I tak upłynął prababce poranek. A potem prababka wyłuskała strąki według ich gatunku, nasiona zmiotła otwartą garścią do garnuszka, a one z brzękiem upadły na dno. I tak upłynęło prababce dopołudnie. A potem prababka nagotowała kiszonej kapusty i jęczmiennej kaszy, a trochę kaszy wysypało się prababce na klepisko i na nim jaśniało. Szkoda jej było tej kaszy, bo widziała, że jest dobra. I tak minęło prababce południe. A potem zabiła prababka dwa pstrągi [itd.]

Z epilogowej kaskady „misteryjnych” końców; pojawiają się jeźdźcy:

I ujrzałem mężczyznę w białym obcisłym stroju, który biegł drogą, dysząc miarowo, a był to maratończyk, mistrz ze złotym medalem chyboczącym się na jego piersi. Za nim pojawiła się banda w jaskrawo czerwonym samochodzie. Kierowca otworzył okno, krzyknął do mnie: „Zdechnij, pedale”, ktoś rzucił petardę, która wylądowała za moimi nogami. Ponieważ nie uskoczyłem w porę, oparzyła mi pięty i łydkę. Po chwili nadszedł żebrak w czarnych łachmanach. Powtarzał: „Bida”, i wyciągnął do mnie w błagalnym geście brudną dłoń, którą odtrąciłem ze wstrętem, mówiąc: „Ni mom drobnych”. Ostatnia zjawiła się kobieta albinoska z kulawym psem, który jej nie odstępował. Zgasiła papierosa pod ciężkim butem i splunęła w moją stronę.

...i sama apokalipsa:

Nagle zatrzęsła się ziemia, bo nadjechał wóz ciężarowy z lepikiem. Jego kierowca nie zauważył mnie, stojącego na poboczu, i manewrując, uderzył mnie lusterkiem. A słońce stało się czarne i gwiazdy spadły z nieba.

Pół godziny było cicho, po czym usłyszałem trąbkę. To sąsiad ćwiczył w oknie. Zagrzmiało, a mnie ze skroni puściła się krew i kap, kap kapała na trawę, wypalała ją czy też tak mi się zdawało. Sąsiad dmuchnął w ustnik, krew spłynęła do pobliskiej rzeki i zabarwiła wodę na czerwono, ryby, jeśli jeszcze jakieś żyły, poginęły. Znowu usłyszałem trąbienie i zobaczyłem spadającą gwiazdę, a nie wypowiedziałem życzenia, ino zmówiłem modlitwę, ale była to modlitwa niemożliwa do spełnienia. Chmury zakryły księżyc i gwiazdy. Trąbienie nie ustawało. Pode mną znalazł się skorpion, musiał uciec z terrarium chłopcu z sąsiedztwa. Ukąsił mnie, ale nie umarłem, miałem cierpieć pięć miesięcy.

Sąsiad jeszcze raz zatrąbił. Z kominów uniósł się ogień, dym i siarka, bo w domach palono w kopciuchach węglem, drzewem i brykietem, wielu sąsiadów dusiło się od kaszlu. [itd.]

Dashiell Hammett (1894–1961) uważany jest za prekursora kryminału noir, do czego mogła się walnie przyczynić trzecia ekranizacja jego najbardzej znanej powieści, Sokoła maltańskiego (1930), mianowicie ta z Humphreyem Bogartem, w reżyserii Johna Hustona (1941); obraz mianowano „pierwszym filmem noir”.

Jest świeżo po Great Depression, zmierzcha era prohibicji, traci wpływy Agencja Pinkertona [w której Hammet pracowal jako detektyw w latach 1915–1921], zbrojne ramię przemysłowców i posiadaczy, niemal armia dusząca strajki i walcząca ze związkami zawodowymi; rolę law enforcing w coraz większym stopniu przejmuje policja. Politycy zblatowani z mafiami, rozkwitłymi wskutek prohibicji, wybieralni prokuratorzy, przekuwający sukcesy w puszkowaniu przestępców na kampanie wyborcze, gliny brutalne i mało lotne, sfory prywatnych detektywów, zasiedlających szarą strefę – taki oto jest świat Hammetta. Czego jeszcze nie ma u niego, a co od późniejszego o dekadę Chandlera staje się normą [do dziś], to powszechnej korupcji w policji.

Sokół maltański jest zdegradowaną powieścią awanturniczą z podgatunku „poszukiwanie skarbu”, zdegradowaną dlatego, że postacie prowadzące quest nie cofną się przed niczym, w szczególności zabójstwem, a lojalność to [prawie] puste dla nich słowo.

Hammett powołuje galerię barwnych postaci: grubas Gutman ze swoją jowialną maską i jego młodociany, żądny krwi cyngiel Wilmer Cook, lewantyńska ciota Joel Cairo i wreszcie jedna z najbardziej nietypowych w dziejach gatunku femme‐fatale, Brigid O’Shaughnessy, która łże jak najęta, ale otwarcie przyznaje się do tego (że łże), jakby spętana tym swoim przeznaczeniem, ale i jego świadoma; jako femme błyskawicznie sięga po sex‐appeal, ale nie jest w pełni tajemniczą i niedostepną fatale, bo gra damsel in distress, wydanie niemal pensjonarskie, a jej dewiza to miłość [I love you and you love me]. Na co zresztą [prawie] łapie się główny bohater, detektyw Samuel Spade: przejrzał te gierki, ale i tak wskoczy Brigid do łóżka i zagra [do czasu] rolę obrońcy. W tle kilku brutalnych, ale w sumie [jeszcze] przyzwoitych policjantów, z którymi Spade nauczył się sobie radzić; prawnik, prokurator, detektywi hotelowi, taksówkarze – to tło Hammet traktuje dość szkicowo. No i ważna postać – sekretarka Spade’a Effie, chodząca ilustracja maczyzmu epoki (Spade bez przerwy ją obejmuje, całuje, klepie, nazywa „skarbem” [precious, darling] i „słodziutką” [sweet, sweetheart, honey etc.), ona zaś akceptuje to bez sprzeciwu i wiernie & rzetelnie wypełnia polecenia szefa – postać ważna także dlatego, że jedyna uparcie ujmuje się za Brigid niezależnie od okoliczności: najwyrażniej rozumie, że jakiekolwiek [niechby i brudne] sztuczki z arsenału O’Shaughnessy to środki kobiecej samoobrony dyktowane koniecznościami maczystowskiego świata.

Oraz świeże trupy.

* * *

Po przeczytaniu Sokoła maltańskiego w nowym przekładzie Tomasza S. Gałązki (ArtRage 2023), poszedłem jeszcze kontrolnie obejrzeć wspomnianą ekranizację z Bogartem. Jest dość wierna, z dokładnością do obecnej w powieści (aluzyjnie) sceny seksu oraz sceny rozebrania Brigid do naga w ramach dokładnej rewizji osobistej (dosłownie) – w filmie oczywiście nieobecne. Rzuca się w oczy tempo: Spade/Bogart wygłasza swoje kwestie z prędkością karabinu maszynowego, ma mnóstwo świetnych [sprytnych] pomysłów na rozwiązanie tej czy tamtej sytuacji, ale wdraża je tak [raczej nierealistycznie] szybko i bez namysłu, jakby bał się, że scenariusz go wyprzedzi; znak czasu, nieprawdaż (te cechy gry Bogarta najbardziej potęgują się w późniejszym, już w pełni noir, Wielkim śnie według Chandlera [współscenarzystą był Faulkner], z Bacall).

Tak powieść, jak film są zacnymi reliktami epoki: pozycje „dla koneserów”. Mnie (jak to mnie) najbardziej interesuje tłumaczenie, zwłaszcza po koszmarnym rozczarowaniu, jakie przyniosły nowe „przekłady” Chandlera.

* * *

Pilny [nałogowy] czytelnik, który zaliczył kilkanaście tysięcy tytułów, buduje w sobie rodzaj datowania C‑14, zmysł lokalizujący w czasie atomy leksykalne czy frazeologizmy. Trzeba to nazwać [wykształconą] intuicją, jako że dowody są zazwyczaj [technicznie] nieosiągalne: wymagałyby rozległych kwerend w bibliotekach; elektroniczne przeszukiwanie korpusów nie jest jeszcze dość rozwinięte.

Dla mnie spójność czasowa jest ważna. Przy okazji Chandlera pisałem:

[...] powieść napisana, powiedzmy, w 1940 reprezentuje ówczesny świat (język, obyczaj, stosunki społeczne itp.) i jeśli przekład koncepcyjnie szanuje ten związek [...], nie powinien pozwalać sobie na, przykładowo, anachronizmy i, dajmy na to, nie powinien stosować kolokwializmów, które w języku docelowym weszły w użycie pół wieku później. Albo wymarły pół wieku wcześniej.

Pod tym wzgledem robota Tomasza Gałązki [któremu od dawna należy się szacunek & podziw] nie ma bodaj sobie równych. Tak i w przypadku Sokoła maltańskiego. Weźmy fragment do polizania:

      – Cześć, Sam – zawołał jeden z nich do Spade’a i niezgrabnie dogramolił się do zaułka, poprzedzany na skarpie własnym cieniem. Był wysoki, z pokaźnym brzuchem i cwanymi ślepkami, mięsistymi wargami i niestarannie wygolonymi, obwisłymi policzkami. Buty, kolana, dłonie i podbródek miał uwalone brązową ziemią. – Pomyślałem, że chciałbyś chłopa zobaczyć, zanim go zabierzemy – powiedział, przełażąc przez uszkodzony płot.
      – Dzięki, Tom – odrzekł Spade. – Więc co się stało? – Oparł się łokciem o słupek płotu i patrzył na ludzi niżej, kiwając głową tym, którzy jemu skinęli.
      Tom Polhaus dziabnął się w lewą pierś brudnym palcem [poked his own left breast with a dirty finger].
      – Dostał prosto w pompkę [pump]... Z tego. – Wyjął z kieszeni płaszcza pokaźny rewolwer i wyciągnął w stronę Spade’a. Wgłębienia na powierzchni broni były zaszpachlowane błotem. – Webley. Angielska sztuka, nie?
      Spade oderwał łokieć od słupka, pochylił się, żeby spojrzeć na broń, ale jej nie dotknął.
      – Owszem. Samopowtarzalny rewolwer Webley-Fosbery. Zgadza się. Trzydziestka ósemka, ośmiostrzałowy. Już ich nie robią. Ile z niego poszło?
      – Jedna pestka [pill]. – Tom znów dziabnął się w pierś. – Pewnie był już trup, jak rozwalił ten płot. – Podniósł ubłocony rewolwer. – Widziałeś go kiedyś?

Nie ma tu żadnych zgrzytów (C‑14 akceptuje bez zastrzeżeń: jest jasne, że rzecz dzieje się sporo‐wcześniej‐niż‐współcześnie), jednocześnie zaś oddano wiernie styl Hammetta, szybki, krótki, zwięzły, ale nie stroniący od intensywnych (zmysłowych) fraz (co póżniej z powodzeniem rozwijał Chandler, mistrz zaskakującego obrazowania).

Inny przykład. W amerykańskim oryginale 132 razy występuje w dialogach słowo „sir”. Odejmijmy (po razie) windziarza i stenografistę w biurze prokuratora, pozostałe 130 użyć przynależy do mowy Kaspera Gutmana, owego grubasa nieokreślonego pochodzenia, który jest głównym animatorem questu – poszukiwań figurki sokoła.

To osobnik bezwzględny, wierzący w prymat korzyści własnej nad wszelkimi innymi motywacjami oraz w wartość gadania jako środka prowadzącego do celu. Temu też służy owo nieustanne „sir”-owanie (adresowane do Spade’a), formalna oznaka szacunku i uznania ważności partnera dialogu, takie słowne głaskanie z włosem.

Tłumacz idzie pół kroku dalej. Windziarz używa ugrzecznionego „pan sobie życzy?”, stenografista poprzestaje na neutralnym „proszę pana”, a Gutman – w charakterze przecinka – używa stale zwrotu „mój panie”.

Jest to chwyt błyskotliwy, bo Gutman – jako się rzekło, grający rolę „jowialnego grubasa” [którego nie ma co się obawiać, pozornie oczywiście] – dostaje również w mowie wspomożenie swojej maski, w oryginale jawnie charakteryzowanej tylko w „didaskaliach” narratora. „Mój panie”, sygnał dopuszczenia do konfidencji czy swoistej [postulowanej] zażyłości, a zarazem – gdy brać dosłownie – sygnał braku dążenia do dominacji, coś jak spuszczony wzrok wilka, oznaczający „nie jestem zagrożeniem”.

Jeden z tych [ważnych] szczegółów budujących postać.

(Do osobliwości mowy Gutmana należy też wykrzyknik „by Gad” [sprawdźcie sobie], pada on dwunastokrotnie; słusznie został w przekładzie podany jako „na Jowisza”.)

* * *

Zawiódłbym jednak swoją czepialską naturę, gdybym nie zgłosił dwóch wątpliwości.

W amerykańskim oryginale Spade trzykrotnie używa tajemniczego słówka dingus, za każdym razem odnosząc się do figurki sokoła.

Najpierw właśnie powziął o niej wiedzę z opowieści Gutmana; pyta: Then you think the dingus is worth two million?

Potem, mając na myśli paczkę zawierającą sokoła, instruuje Effie: Get it straight, now. Everything happened the way it did happen, but without this dingus unless they already know about it. Don’t deny it—just don’t mention it.

I wreszcie gdy rozpakowany sokół okazuje się niezupełnie tym, czym miał być, a Gutman domaga się zwrotu pieniędzy: I held up my end. You got your dingus. It’s your hard luck, not mine, that it wasn’t what you wanted.

Merriam‐Webster Dictionary informuje: [znaczenie 1] „an often small article whose common name is unknown or forgotten” i od razu podaje przykład z Hammetta właśnie:

In his [Dashiell Hammett’s] writings of the period from 1924 to 1952, „dingus” signifies, variously, a magician’s prop, a typewriter, a short story, a novel, and an elusive artifact, a black bird better known as the Maltese Falcon.

Inne słowniki wywodzą dingus przez holenderskie Dinges od niemieckiego Dinges; do polszczyzny zawędrowało to słowo jako dynks (rzadziej: dings); polskie słowniki objaśniają: „jakaś rzecz”, w domyśle: trudna do nazwania.

Tłumacz każde z trzech wystąpień dingus realizuje po polsku inaczej; odpowiednio: ustrojstwo, klamot [bardziej o samej paczce niż jej zawartości] i figurynka.

Użycia „ustrojstwa” już się czepiałem (w Kłobukowskiego przekładzie Saundersa, por. punkt (3)). Z rosyjskiego [?] polskie „ustrojstwo” oznacza urządzenie nieznanego przeznaczenia albo konstrukcji, w każdym razie coś „zbudowanego”, „skonstruowanego”; wytwór techniki. Do sokoła uformowanego ze złota, inkrustowanego drogocennymi kamieniami [dla podniesienia wartości], a wreszcie pokrytego dla niepoznaki czarną emalią [dla ukrycia wartości], „ustrojstwo” jakoś się stosuje, ale balansując na cienkiej granicy. Owszem, można powiedzieć, że ta „jakaś rzecz” została zbudowana [w trzech krokach]. Sam jednak nie miałbym śmiałości użyć tego właśnie wyrazu (podobnie jak nie mam śmiałości pytać tłumacza o powody takiej decyzji).

Druga wątpliwość jest warunkowa. Spade instruuje Effie, aby odebrała paczkę (z sokołem) i szybko mu ją przyniosła:

[...] in our Holland box at the Post Office you’ll find an envelope addressed in my scribble. There’s a Pickwick Stage parcel-room—check in it—for the bundle we got yesterday. Will you get the bundle and bring it to me—p. d. q.?...

Skrót p.d.q. (pisany bywał również PDQ lub pdq) oznacza pretty damned quick (skrót, podaje Merriam‐Webster, funkcjonujący od 1875 roku; jak widać, przetrwał co najmniej do 1930).

W przekładzie:

[...] w naszej skrytce pocztowej na nazwisko Holland jest koperta, poznasz po moich gryzmołach. W kopercie jest kwit z przechowalni bagażu na dworcu Pickwicka... na tę paczkę, którą dostaliśmy wczoraj. Odbierzesz ją i przyniesiesz do mnie... Ale tak biegusiem?...

Moje [C‑14] datowanie podpowiada, że słowo „biegusiem” pojawiło się w polszczyźnie gdzieś w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, a w popularności okrzepło w latach dziewięćdziesiątych. A więc w tekście Hammetta zadziałało na mnie jako potykacz, coś co dziwi i zatrzymuje.

Mogę się wszakże mylić, że zaś zgłaszane wątpliwości są, jak widać, rzadkie, sporadyczne, całość Sokoła maltańskiego czyta się z przyjemnością, a robotę tłumacza obserwuje się z satysfakcją i uznaniem.

Szkoda tylko wielka, że na nowsze przekłady Chandlera przyjdzie poczekać lata, bo żałosne edycje Karakteru zajęły nam współczesny przedział w czasie. Gdyby to ode mnie zależało, bardzo sobie życzyłbym, aby zadania podjął się właśnie Tomasz Gałązka. Na pocieszenie: zapowiadany jest jego nowy przekład opowiadań Hemingwaya; jest na co ostrzyć zęby.

Ann Quin (1936–1973) po sześćdziesięciu latach wynurza się w polszczyźnie swoim powieściowym debiutem Berg (1964; Ossolineum 2023, przeł. Jerzy Jarniewicz).

Sądzę, że bliski kontakt z Bergiem (czy wręcz jego posiadanie) jest obowiązkiem każdej eksploratorki [ostępów] prozy; osobom piszącym raczej odradzałbym bezpośrednią konfrontację z powieścią, może ona bowiem obnażyć mizerię ich własnych wysiłków. Tak czy inaczej, czytelnik, naraz rozbawiony i udręczony w niejakim przestrachu, z pewnością sięgnie do zwięzłego posłowia (pióra Katarzyny Bazarnik). Znajdzie tam garść faktów, pomocne konteksty, stabilizujące wykładnie–charakterystyki prozy Quin, słowem – pewną nadzieję konsolacji. Ale, w odróżnieniu choćby od nouveau‐roman, powinowactwa z którą mają współokreślać brytyjski nurt New Fiction (obejmujący m.in. Quin), a po której artefaktach spoczywających w muzeum literatury da się tylko urządzić oschłą stypę, owo wynurzenie się Berga może [powinno] być dla polskiej publiczności okazją ożywczą.

* * *

Jako wprowadzenie do Berga wystarczą trzy krótkie fragmenty. Pierwszy, samodzielnie okupujący stronę 7, wrzuca czytelniczkę in medias res:

Pewien człowiek o nazwisku Berg, które zmienił na Greb, przyjechał do nadmorskiego miasteczka, żeby zabić ojca...

Dwa kolejne pochodzą ze stron 8 i 15, odpowiednio.

[...] Alistair Berg, specjalista od regeneracji włosów, o zakręconych, błoniastych palcach u stóp, rozpięty między sercem a zegarem, pogryza coś w półmroku, a z sali tanecznej naprzeciwko dochodzi go śmiech. Mam tam znów pójść, wybrać następną? I tuzin by mi nie starczył; pocieszenie w samogwałcie, z gałęzi umysłu zwisają pornograficzne obrazki. POSZUKIWANY na szybki numerek jeden rozśpiewany kociak, błyskotliwy, beztroski, wszystko inne bez znaczenia. Tydzień w obcym miasteczku, a jednak trudno mówić o postępie – do staruszka nawet się nie zbliżyłem, po tych długich latach obietnice, plany, napędzany wyobraźnią pościg, nadal nic nie ruszyło z miejsca, jak wczorajszy sen. Cienkie ostrze noża, które przecięłoby oddzielające mnie od nich przepierzenie.

Frazy: „rozpięty między sercem a zegarem” [1]...

Mrużąc oczy, Berg położył się na plecach; fale jazzu, albo wolny walc, gromadziły się w nekropolii komórek jak wyglancowane paciorki, wystarczy raz pociągnąć, dokąd się poturlają? Widzisz, gdybym zaczął wyjaśniać – nie, to nie ma sensu, skąd ten ciągły upór, by naoliwić sumienie?
      Czas pozbawiony dla ciebie znaczenia, gdy poznajesz tajemnicze regiony gór, jezior, dżungli na całym terytorium zmierzwionej pościeli. Przeciągam swoje oko przez dziurkę od klucza, na sznurku, na którym dni idą do oclenia; myśli to kręte tory poza kontrolą.
      Nanizać doświadczenie na nić wyobraźni, zagrać fikcyjne role albo wybrać patowy kompromis. Pod parasolem tej konfabulacji zbiera się tajemna armia, pokonując tych, którzy grasują po rusztowaniach z porównań. A mimo to nadal tu przychodzą i straszą swoimi bladymi dylematami i pełnym urazy spojrzeniem.

...oraz: „przeciągam swoje oko przez dziurkę od klucza, na sznurku, na którym dni idą do oclenia” [2] warto odnotować; na ich angielskie oryginalne odpowiedniki potrafi się uskarżać prostoduszny anglojęzyczny czytelnik [„ale o co cho?!”], niewątpliwie jednak zafascynowany ich niecodzienną konstrukcją.

Pierwszy z [dłuższych] fragmentów daje ramowy kontekst całego Berga: w zawartości tego mikrostrzępu rozpoznamy [fraktalny] koloryt całości. Drugi natomiast ma charakter metafikcjonalny – czy też stopniowo go nabiera, aż do trzeciego akapitu, który, nie ryzykując wiele, można wziąć za wariant pisarskiego credo Quin.

Bohaterami powieści są Alistair [Aly] Berg [jako Greb – zabójca], jego matka Edith, jego ojciec Nathaniel [Nathy], tegoż kochanka Judith, gospodyni pensjonatu w [tym] nadmorskim kurorcie, kot, papuga, gumowa ludzka kukła Nathaniela, w którą zwykł brzuchomówić na wodewilowych występach, oraz nieokreślony zmenelowiały żywioł ludzki [por. np. Shakespeare, grabarze] występujący pojedynczo lub gromadnie.

Za miejsce akcji najbezpieczniej przyjąć wnętrze poplątanej, ziarnistej, nieliniowej świadomości Berga; na powieść składają się błądzące w owej świadomości, żywiące się retrospekcją, ale i [fantasmagorycznie poniekąd] odzwierciedlającymi się w niej „realnymi” realiami – kręte tory myśli. Postacie, nominalnie określone sploty znaczeń, wymieniają się rolami we wzajemnych relacjach, dość, bywa, zaskakująco; kolejne odsłony zdarzeń [czy wyobrażeń] układają się w pokojach pensjonatu i kubaturach przyległych [korytarzach, schodach, wybrzeżu morskim itd.]. Przejścia między nimi odbywają się jakby na zasadzie teatru absurdu, w przewrotnych symetriach [3], ale trzeba pamiętać, że tak wodewil [ten niespożycie angielski element od Agaty Christie po Angelę Carter], jak farsa zawsze prowadzą do ostatecznych jakoby objaśnień.

Których jednak – jakichkolwiek – wolę unikać: to zabawa dla czytelniczki. Powiem tyle, że ten czasoprzestrzenny kołowrotek, w którym kręci się (jak klaun‐chomik) Berg, owładnięty misją, co ma go wynieść ponad poziom słabego istnienia, przypomina tesserakt, czyli czterowymiarowy hipersześcian [którego ścianami jest 8 sześcianów, jak ścianami sześcianu jest 6 kwadratów]. Trajektoria narracji prowadzi Berga [i nas] po przylegających do siebie kubaturach – nie wiadomo do końca, czy sąsiedztwa są czasowe, czy przestrzenne – aby wreszcie wieczniewężowo domknąć się poza wszelkie osie.

Jedyna w swoim rodzaju proza.

* * *

Nie można pominąć przekładu. Zwykle wyobrażam sobie relację między autorką a tłumaczką jakby relacyjnie: oto dwie odrębne istności zawierają [często jednostronnie] rodzaj paktu [uwaga: może być wrogi], którego ciałem i powodem jest tekst oryginału. Wynik zależy od intencji, losu, kompetencji, przypadku wreszcie. Przekład przypisuje się tłumaczowi, oryginał pozostaje [tak się zakłada] nienaruszony; obydwa pozostają we własnych – niemapowalnych wzajemnie 1:1 mikrokosmosach.

Tymczasem tutaj, przy Bergu, zwinność, niewymuszona błyskotliwość, swobodne zmiany rejestru stylistycznego (w obrębie nawet pojedynczego zdania), brak jednego fałszywego tonu powodują, że myślę (choć nie potrafiłbym tego krok po kroku a krótko uzasadnić) o tłumaczeniu Jerzego Janiewicza jako o symbiotycznym sprzężeniu z oryginałem.

I stąd ta [nieco patetyczna; wybaczcie] postać centaura z tytułu blogonoty. Jesteśmy po stronie polskiej, jasne więc, że „ludzka góra”, przesądzająca o kształcie tekstu, należy do JJ. Ale nie byłoby polskiego Berga bez zwierzęcej, niepowstrzymanej żywotności (i swoistej, kontrolowanej dzikości) oryginału.


PRZYPISY

[1] Alistair Berg, hair‐restorer, curled webbed toes, strung between heart and clock, nibbles in the half light, and laughter from the dance hall opposite.

[2] Time meaningless for you exploring the mysterious regions of mountains, lakes, jungles within a blanket territory. I pull my eye through a keyhole, on a string the days are declared; thoughts are switchbacks uncontrolled.

[3] sformułowanie Katarzyny Bazarnik

W niedawno wydanej powieści graficznej Spotkanie po latach [WL 2023] Maciej Sieńczyk pozostaje sobą: wydrwijcą, który z kamienną twarzą nieustannie robi czytelnika w konia. Ideologiczne uwikłania jego niecnych praktyk analizowałem w blogonocie dlaczego Sieńczyk jest potworem (2016), tam też odsyłam po szczegóły.

Tym razem tłem narracyj Sieńczyka jest motłoch (pojęcie ostatnio socjohistorycznie restaurowane): koczujący poza strukturą klasową [najwygodniej będzie tu spłaszczyć to pojęcie do struktury własności i powinności] zbiór „odrzutków”, niegdyś – wyzute z ziemi chłopstwo, biedota, zdegradowani klerycy, prostytutki, radykałowie i heretycy, buntownicy, włóczędzy, „natarczywe wieśniaczki” [za Michałem Pospiszylem], u Sieńczyka uwspółcześnione po części [przeważnie poprzez wrzucenie w kontekst (post)PRL-owski], a po części „ponadczasowe” [choćby ojciec Kądlarz]; postacie, które kryją się w nieokreślonej (pół‐podmiejskiej?) przestrzeni, przemierzanej przez narratora, jego koleżankę (znajomą), jej męża i dwójkę dzieci, i wyłaniają z każdym kolejnym etapem owej podróży, aby opowiedzieć pokrótce swoją, przeważnie dziwaczną, historię.

(Fizycznie bohaterowie ruszają w wędrówkę dopiero gdzieś w 1/3 Spotkania, ale i wcześniej zwiedzają galerię postaci dzięki kaskadowej sekwencji opowieści.)

Mieszkańcy tej „ziemi niczyjej” utkwili w rzeczywistości pikarejskiej,

w „świecie, który nie ma do zaoferowania nic poza ślepym trafem” i który cechuje „rozczłonkowanie i przypadkowość”. [...] chaotyczny charakter rozmaitych środowisk, w których zanurzeni są bohaterowie, a wraz z nimi wszystkie istoty ludzkie niezależnie od czasu i miejsca, w ktorych rozgrywa się ich życie na ziemskim padole. Zgodnie z tą koncepcją ludzie są przede wszystkim igraszką okoliczności, czy to pomyślnych, czy też przykrych. [...] w wyniku każdej sytuacji, a zwłaszcza sytuacji niepomyślnej, z której postać usiłuje się wydostać, następuje kolejna, tak samo jednostkowa (a często także równie przykra) sytuacja. Bieg życia można zatem przyrównać do serii rzutów kostką, które nie podlegają żadnej ogólnej zasadzie przyczynowości, tylko kaprysowi lub przypadkowi [...].

– tak charakteryzuje świat powieści łotrzykowskiej Luc Boltanski [Śledztwa i spiski, s. 25]. I podsumowuje:

Powieść łotrzykowska nie tylko odrzuca obraz uporządkowanej rzeczywistości, lecz także neguje możliwość odwoływania się do jakiejkolwiek ukrytej zasady porządku – do opatrzności boskiej, determinizmu historycznego lub obiektywnych praw rządzących społeczeństwem – pozwalających nadać sens zdarzeniom, których żadna jednostka ani nie chciała, ani nie planowała. [tamże]

* * *

Pikareski udanie parodiował w celu dydaktycznym Voltaire (z Kandydem na czele), do Spotkań jednak najbardziej pasuje odwrócony schemat Prostaczka. Przypomnę: we francuski prowincjonalny światek miejscowych notabli zostaje wrzucony Huron, Indianin (z importu via Anglia: dość skomplikowana historia, z wieloma ciągami dalszymi), który swoją postawą i bezkompromisowo prostolinijnymi wypowiedziami burzy schematy stereotypów (w tym: imperialnych), w których uwięziona jest mentalnie współczesna Voltaire’owi socjeta. Na przykład:

     – [...] Abakaba. Ścigała jednego dnia zające w okolicy, blisko pięćdziesiąt mil od naszego domostwa; pewien źle wychowany Algonkin, mieszkający o sto mil dalej, zabrał jej zająca; dowiedziałem się o tym, pobiegłem, powaliłem Algonkina ciosem maczugi i przywiodłem go, ze spętanymi rękami i nogami, do stóp mej ukochanej. Krewni Abakaby chcieli go zjeść, ale ja nigdy nie smakowałem w takich biesiadach; wróciłem mu wolność, czym pozyskałem sobie jego przyjaźń. Abakaba była tak wzruszona moim postępkiem, iż przełożyła mnie nad wszystkich zalotników. Kochałaby mnie jeszcze, gdyby nie to, że zjadł ją niedźwiedź. Skarałem niedźwiedzia; długo nosiłem jego skórę, ale to mnie nie pocieszyło.
     Słysząc to, panna de Saint‐Yves uczuła tajemną przyjemność, iż Prostaczek miał tylko jedną kochankę i że Abakaby nie ma już na świecie, ale nie zdawała sobie sprawy z przyczyn swego zadowolenia. Cały stół patrzył na Prostaczka; chwalono go wielce, iż nie pozwolił towarzyszom zjeść Algonkina.
     Okrutny delegat, który nie mógł powściągnąć swego szału pytań, zagadnął wreszcie Hurona o to, jaką religię wyznaje: anglikańską, gallikańską czy hugonocką.
     – Moją – odparł – tak jak wy swoją.
     – Och! och! – wykrzyknęła dobra Kerkabońcia. – Ci niegodziwi Anglicy nie pomyśleli nawet o tym, aby go ochrzcić!
     – Bożeż ty mój! – mówiła panna de Saint‐Yves. – Jak to być może, aby Huroni nie byli katolikami? Czy wielebni ojcowie jezuici nie nawrócili ich wszystkich?
     Prostaczek upewnił, iż w jego ojczyźnie nie nawraca się nikogo, że nigdy prawdziwy Huron nie zmienił przekonań i że nawet nie ma w ich języku wyrazu, który by oznaczał „niestałość”. Te ostatnie słowa nadzwyczaj spodobały się pannie de Saint‐Yves.
     – Ochrzcimy go! Ochrzcimy go! – mówiła Kerkabońcia do przeora. – Tobie, bracie, przypadnie ten zaszczyt; ja chcę koniecznie być chrzestną matką, ksiądz de Saint‐Yves będzie go trzymał do chrztu: wspaniała ceremonia! W całej Dolnej Bretanii będą mówić o tym; cóż to za honor dla nas.
     Cała kompania zawtórowała gospodyni; biesiadnicy krzyczeli:
     – Ochrzcimy go!
     Prostaczek odparł, iż w Anglii pozwala się ludziom żyć wedle ich ochoty; oświadczył, iż propozycja nie przypada mu zgoła do smaku i że prawo Huronów warte jest co najmniej tyleż, co prawo dolnobretońskie. Wreszcie dodał, iż odjeżdża nazajutrz. [stąd]

W Spotkaniu po latach jest odwrotnie: to mejnstrim (w osobach narratora wraz z kompanią) opuszcza swoje bezpieczne leże i eksploruje „ostępy motłochu”, pełne najrozmaitszych (i dziwacznych, z punktu widzenia mejnstrimu) prostaczków. Tyle tylko że żadna panna de Kerkabon czy de Saint‐Yves nie wykrzykuje w zadziwieniu: „Bożeż ty mój! Jak to być może, aby...?” itp. Wędrowcy spokojnie przyjmują na klatę każdą napotkaną dziwność, jakby zdawali sobie sprawę [za autorem], że sami ze swoją mejnstrimową pozycją są w istocie dziwni. Podobnie po jakimś czasie zaczyna reagować czytelnik, który ma jednak dodatkowy wybór: czy śmiać się w kułak, czy rechotać rozgłośnie.

* * *

Słowo o formie. Zapomniawszy o poprzednich powieściach graficznych Sieńczyka, można się zastanawiać, czemu nie poprzestaje na samym tekście (a ma i takie pozycje w bibliografii). Pomijając narzucający się domysł (autor po prostu lubi rysować), domniemuję, że chodzi o poświadczenie autentyzmu. Dziwaczne okoliczności, postaci i zdarzenia, gdy podparte rysunkiem w zasadzie realistycznym, nabierają dodatkowej mocy perswazyjnej (w myśl internetowego wezwania „pics or it didn’t happen”). Z tej interpretacji także tytuł niniejszej blogonoty.

Mogę śmiało polecić spędzeniu paru godzin w towarzystwie Spotkania po latach. Być może wywrze ono na czytelniczce podobne wrażenie katharsis, jakie na XVIII‐wiecznych Francuzach mógł (w pojedynczych przypadkach) wywierać Prostaczek (choć dziełko Voltaire’a ledwie dwuwarstwowe, gdy Sieńczyka... policzcie sami).

Dla zaostrzenia apetytu dodam, że przez powieść przewijają się dwa wątki, nazwijmy: stałe. Pierwszy to „tajemnica zagadkowych spojrzeń znajomej narratora” [nie rozwikłana], drugi – „tajemnica zagadkowego mężczyzny z wózkiem dziecięcym” [rozwikłana].

« older entries · newer entries »