katoland

You are currently browsing the archive for the katoland category.

linia

Panowie z episkopatu ujawnili wczoraj nową linię postępowania polskiego KK w sprawie pedofilii wśród księży.

Zasadniczo jest ona taka, by nie współpracować z państwowymi instytucjami wymiaru sprawiedliwości. Instytucje kościelne nie powinny same zgłaszać przestępstwa pedofilii, nawet jeśli powezmą bardzo uzasadnione podejrzenie, że miało miejsce. Gdy zaś mają pewność – bo się ksiądz pedofil po cichu przyznał, np. podczas spowiedzi – to tym bardziej, bo wówczas mogą się skryć za tajemnicami (zaraz do tego wrócimy).

Nie ma też mowy o odszkodowaniu dla ofiar innym niż ew. zasądzone od bezpośredniego sprawcy. Co prawda to KK jako instytucja żyruje ułatwiony dostęp pedofila do nieletnich w ramach pełnienia przez niego „obowiązków służbowo‐wychowaczych”. I to KK odpowiada za uświęconą przez tradycję, wielowymiarową presję, aby te nieletnie owieczki od najmłodszych lat były poddawane tresurze, co w oczywisty sposób naraża je także na nieświętych obcowanie. Wreszcie, to instytucje tegoż KK księdza‐pedofila kryją, a ofiary wszelkimi sposobami próbują dyskredytować. Ale w swojej niezmierzonej hipokryzji panowie z episkopatu uznali, że w Polsce wolno im więcej (niż w USA, Irlandii czy Niemczech), płacić nie będą, mało tego, marzy im się dodatkowy 1%.

Gdy powyższe środki zawiodą i sprawcy pedofilii nie da się ukryć pod KK‐korcem, można (co za ulga dla ofiar i ich rodzin) księdza „przenieść do stanu świeckiego” i od tego momentu głosić „to nie my, to ta zła jednostka”, co ułatwi propagandę w duchu „tym bardziej nie będziemy płacić”.

Taka jest linia i słuszna ona jest.

tajemnice

To jest fantastyczna sprawa, te tajemnice. Laikowi może się wydawać, że idzie jedynie o tzw. tajemnicę spowiedzi. Laik się myli, oto czytamy:

– Niemożliwa jest współpraca [z wymiarem sprawiedliwości] w wypadku sakramentalnej tajemnicy spowiedzi, której nie wolno naruszyć. Tutaj Kościół będzie tego zdecydowanie bronił – podkreśla przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Michalik. Podobnie w przypadku tajemnicy kierownictwa duchowego.

Jeśli zatem ksiądz‐pedofil przyzna się pod rygorem rytuału (w konfesjonale), będzie kryty. Gdyby jednak nie doszło do tego, a przyzna się w pozarytualnej rozmowie z innym funkcjonariuszem, zawsze można powiedzieć, że ów słuchacz wstąpił w buty kierownictwa duchowego, na przykład przez poinformowanie zwierzającego się winnego, jaka jest linia KK w jego sprawie (por. wyżej). Nie dowiemy się wszakże w konkretach, na czym polegało czy polegać może „kierownictwo duchowe”, ponieważ objęte jest instytucjonalną poufnością.

Takie są tajemnice i święte one są.

osoba

Przyda się też trochę światła na osobę przewodniczącego tych panów z episkopatu, arcybiskupa Michalika. W swoim czasie jego postawę udokumentowała i skonfrontowała z odmiennymi postawami KK niemieckiego Anuszka, w solidnej nocie. Tam też odsyłam.

Nas tu interesuje jedynie, czy pan Michalik jakkolwiek się zmienił. Tak, przedtem działał jako arogancki partyzant, imający się przypadkowych, choć również uświęconych tradycją metod wybielania winnych i dyskredytowania ofiar. Teraz jest generałem i wydaje oficjalne instrukcje.

Bo przecież ta powyższa linia wzmocniona tajemnicami – czy ona nie jest zarazem instrukcją postępowania dla księdza‐pedofila, któremu zaczyna się tlić grunt pod nogami? Zastanówcie się: co taki powinien zrobić, żeby zmaksymalizować swoje szanse na bezkarność. Co mu podpowiadają panowie z episkopatu, z panem Michalikiem na czele?

Taka oto jest i osoba, i pożyteczna ona jest.

daryboskie

Moim zdaniem, te trzy słuszne, święte i pożyteczne rzeczy to prawdziwe daryboskie. Piszę to łącznie, żeby zaznaczyć, że choć co prawda boga nie ma, to czasem pewne zrządzenia (i zarządzenia!) wyglądają, jakby stała za nimi jakaś opatrzność. Tak jest i w tym wypadku.

Niech KK w Polsce kpi nadal z przyzwoitości, niech broni swoich funkcjonariuszy za wszelką cenę. Niech okazuje imperialną pychę. Niech nie pozostawia złudzeń, w jakim stopniu rzecz idzie w istocie o kasę.

I niech go – tym szybciej – szlag trafi.

Miałkość poglądów redaktora Szostkiewicza, jego intelektualny konformizm, zniechęca do zabierania głosu – co przeczytam jakiś jego felieton w „Polityce” (autodiagnoza: najwyraźniej z nudów), którego zawartość budzi sprzeciw, to mi chwilę później opada, takie to mdłe i mydłowate. Tym razem jednak (pomyślałem) nada się redaktor na odmrożenie bloga (blogi, widzę po okolicy, w ogóle źle znoszą uporczywie niskie temperatury).

Pisze tak:

Nie jestem apostatą ani nie zamierzam nim być. Ale uważam, że każdy ma prawo być apostatą, wierzącym albo ateistą. Z tym, że chyba w tych polskich apostazjach nie o to chodzi, by raz na zawsze zatrzasnąć za sobą drzwi, lecz częściej chodzi o kasę.

Za czym rozwija, że to kasa polskich katolików w Niemczech, którzy nie chcąc płacić obowiązującego tam podatku kościelnego, próbują wystąpić z KK. Owszem, zauważam, że ubezpiecza się słówkiem chyba, ale oznacza to, tym bardziej, że to zkciukassane fantazje redaktora, nie poparte żadnymi twardszymi danymi. Jest też w tym podtekst osądu moralnego: widzicie? nie chodzi o żadne tam względy ideowe, a o kasę: a fe.

Otóż żadne „a fe”. Jeśli uważamy, że podatki są fajne [*], to kwestia ich płacenia jak najbardziej dotyczy względów ideowych. W Polsce, niestety, płaci się na rzymskokatolickiego pasożyta niezależnie od wyznania, na pomysł (dość banalny), by skorzystać z płatniczych wzorców niemieckich, hierarchowie standardowo wstrząsani są książęcą zgrozą.

Na insynuacje redaktora odpowiedź winna więc brzmieć: wszystkim nam, dymanym polskim obywatelom, powinno chodzić o (tę) kasę. Jest jednak i inny, bardziej podstawowy wymiar tej sprawy: kwestia praw obywatelskich. Szostkiewicz niechętnie przyznaje:

Oczywiście są u nas także apostaci ideowi. Niektórym z nich zależy, by po nich w Kościele nie został najmniejszy ślad. Żądają nawet wygumkowania siebie z ksiąg chrzcielnych. Ale to chyba apostaci ekstremalni (mają swój portal apostazja.pl), którzy chcą innych do apostazji namawiać, a nie tylko rozstać się z Kościołem prywatnie i na tym poprzestać.

Ten cytat sponsoruje słówko nawet. Żądają nawet..., bezczelni. Sytuacja jednak jest taka, że się traktuje (pełnoletniego obywatela, wyposażonego w pełnię przysługujących mu praw) jako zakładnika woli jego rodziców sprzed co najmniej 18‐tu lat. Niemowlak nie był zdolny wyrazić woli przystąpienia do organizacji wyznaniowej, a jeszcze do tego – dożywotniego. Kiedy już obywatel po skończeniu 18 lat może uzewnętrznić w pełni swój prywatny stosunek do uczestniczenia (w jakiejkolwiek formie) lub nieuczestniczenia w związku wyznaniowym (prawo gwarantowane przez, haha, konstytucję), słyszy: „a kuku, twoje dane osobowe i domyślne zaliczenie w poczet katolików, na imperialną chwałę KK, będą pokutować w księgach parafialnych po wieki wieków, i co nam zrobisz?”.

Nie w tym problem, że się KK upiera przy swoim, powołując się na wewnątrzorganizacyjne instrukcje, a w tym, że państwo mu na to pozwala. Dane osobowe gromadzone wbrew wyraźnej woli obywatela przez ponadnarodową korporację wyznaniową nie podlegają ochronie GIODO:

W końcu kilka spraw skończyło się w sądzie. Występujący procesują się jednak nie z proboszczami, ale właśnie z GIODO, który twierdzi, że na przeprowadzanie inspekcji w kościołach i związkach wyznaniowych nie zezwala mu ustawa o ochronie danych osobowych.

A im bardziej społecznie umacniany jest pogląd, że dochodzenie tych praw obywatelskich to postawa ekstremalna, tym mniejsza szansa na uporządkowanie prawa w tej dziedzinie. Dzięki m.in redaktorowi Szostkiewiczowi z jakoby lewicującego tygodnika „Polityka”.


[*] Chciałem zalinkować tekst Dunin pod tym tytułem, GW z 2007 roku, lecz zniknął z archiwum Wyborczej jak sen jaki złoty, search w archiwum niby go znajduje, ale kliku‐klik i... 404; na szczęście jest w polecanej już tu książce.

Jeśli nie udało mi się zawrzeć w tytule bezmiaru (a w każdym razie solidnego szmatu) lekceważenia, to przepraszam. Palikot (który ukończył jakiś wydział filozofii – polska wikipedia nie rozjaśnia, czy KUL‐owski, czy na UW, gdzie robił magisterium o apercepcji kantowskiej; te szczegóły są zresztą bez znaczenia) w zajawie (całość za payperwallem i niech tam sobie zostanie) wyjaśnia:

[Agnieszka Kublik] Pan jest zwolennikiem czy przeciwnikiem aborcji?

Odpowiedź na pytanie, kiedy zaczyna się życie, jest dla mnie sprawą filozoficzną i trudną. Człowiek odpowiedzialny unika takich dylematów, w których niełatwo znaleźć pewność, a to, o co chodzi, nie jest jednoznaczne i można wręcz powiedzieć, że prawda się ukrywa. A zatem, jako skutek naszej odpowiedzialności, powstaje konieczność stosowania antykoncepcji i jej dostępność dla obywateli. To najlepszy sposób na uniknięcie takich dylematów.

Nie o to był pytany, nie o „kiedy zaczyna się życie”. (Nawiasem mówiąc, wybór proponowany przez Kublik – „przeciwnik”? czy „zwolennik”? – cierpi na ewidentną prawicozę, niemniej, temat jest określony: aborcja.) Ale reakcja jest odruchowa i (przez samo ujęcie) bezrefleksyjnie sprowadza problem do katolicko paradygmatycznej „świętości życia”. Mógłby Palikot chociaż parę minut pogadać z osobą, której wprowadzenie do sejmu (a nawet grona marszałkowskiego) wydaje się być jedną z nielicznych jego zasług – z Wandą Nowicką. By dowiedzieć się, o co w istocie chodzi w aborcyjnym dylemacie, skoro, mimo blisko dwudziestu lat obecności kwestii w dyskursie publicznym, nie raczył phi‐lozof choćby liznąć zagadnienia.

Dalsze objaśnienia palikocie nie pzostawiają wątpliwości: facet ma (wybaczcie dosadność) po prostu nasrane w głowie:

Jeśli jednak już do tego dochodzi i powstaje ciąża, która jest niechciana, to osobiście wierzę w to, że dusza wybiera „gotowe” ciało i że to się dzieje dopiero po urodzeniu. Jest to jednak kwestia metafizyczna i tu nauka niewiele pomoże. [...]

W kwestii początku życia człowieka blisko jestem platonizmu lub hinduizmu. Sądzę, że dusza wielokrotnie wraca na ziemię w postaci różnych ciał i że w tym sensie jest nieśmiertelna i nie ginie razem z ciałem, a to oznacza, że problem aborcji jest problemem ciała, a nie duszy.

Nie chce mi się rozbierać tego bełkotu na czynniki pierwsze, np. ciało nie jest żywe, póki nie wstąpi w nie (re)inkarnująca „dusza”; facet nie jest odpowiedzialny intelektualnie nawet za pół wygłaszanego zdania! Chociaż, owszem, jest coś z prawdy w konstatacji „problem aborcji jest problemem ciała”, tyle że to konstatacja trywialna i nijak nie uzasadniona palikocim „hinduizmem”.

Zrozumcie mnie dobrze: każdemu wolno wyznawać dowolny mix pojęć na intelektualnym poziomie bajędy dla siedmiolatków. Ale człowiek z (podobno) wykształceniem filozoficznym i polityk z jakim takim stażem powinien wiedzieć, kiedy lepiej jest milczeć.

PS To notka o phi‐lozofie, nie o aborcji. Wszelkie próby odgrzewania aborcyjnego flejma w komentarzach będą tępione. Be warned.

Nie jestem w stanie pojąć zamysłu Artura Żmijewskiego (i Teatru Dramatycznego), by wystawić Mszę. Bo chyba tylko Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które sfinansowało ten teatralny projekt, mogło się nabrać na „oficjalną” wykładnię programową:

Ta długa, romantyczna tradycja łączenia teatralności z religijnością uległa w okresie żałoby po katastrofie smoleńskiej radykalnemu zawieszeniu. Na czas żałoby teatry zamknięto na głucho, a kościoły otwarto dla wiernych i niekończącej się modlitwy.

Wygląda na to, że wyłącznie religijny rytuał może wyrazić ból wspólnoty. Nie tylko ból, ale i wszelką zadumę, i wszelką radość. A także wszelkie wołanie. Skoro jest tak ważny i uniwersalny, to teatrowi nie wolno tego rytuału przemilczeć. Przenosimy go więc z pietyzmem i szacunkiem na scenę. Robimy to z nadzieją, że nauczymy się, jak teatr może stać się jeszcze bardziej uniwersalnym medium, które w przypadku następnej żałoby będzie już mogło wyrażać troskę i żal wspólnoty. Inscenizujemy mszę, żeby stać się mądrzejszymi i światlejszymi niż jesteśmy – czerpiemy wiedzę z najlepszego wzoru. [tu i niżej podkr. moje – n.]

To kpina czy quo vadis (o‑drogę‐pytanie)? Z pewnością biskupów‐wkurwianie, ale ten efekt – choć miły z estetycznego punktu widzenia – można osiągnąć tańszymi środkami (MKiDN rozdysponowuje pieniądze podatnika); biskupów, wiemy o tym, wkurwia byle co, zawsze są gotowi lać żółć i kwas solny.

Premierę relacjonuje Jakub Majmurek. Potwierdza, że spektakl to „odtworzona w skali 1:1 w przestrzeni widowiska teatralnego katolicka msza, ze wszystkimi jej częściami i rytuałami”, ale zaraz dodaje, że szło o widownię, o wciągnięcie jej do czynnego uczestnictwa w spektaklu mszy, pozbawionej jednak urzędowej pieczęci „potwierdza się obecność sacrum”. Efekt był taki sobie:

większość publiczności nie wyszła z roli widza teatralnego, nie śpiewała pieśni, nie odpowiadała na słowa kapłana, tylko część wrzuciła pieniądze „na tacę”, dwie osoby zdecydowały się przystąpić do komunii. Większość wybrała bezpieczną obserwację

Majmurek nim stał się (świadomym) ateistą, przeszedł katolicką lekcję gięcia karku, w swej recenzji relacjonuje dokładnie etapy musztry i przyjęte sakramenty. Opiera się na tym (powszechnym w Polsce) doświadczeniu, formułując taką oto tezę‐pytanie:

ewangelia jest rewolucyjna, samo dziedzictwo chrześcijańskie zawiera w sobie wielkie społeczne, rewolucyjne energie, zbyt cenne by zostawić je prawicowym fundamentalistom. Na razie ujawniają się one w karykaturalnych formach – np. ludzi pod krzyżem pod Pałacem Prezydenckich wygrażającym biskupom, ale być może można rozbudzić je w inny sposób, może tu leży podstawowa prawda, jakiej moglibyśmy nauczyć się od religii, od katolickiej mszy? Być może między totalnością katolickiego rytuału zawłaszczającego całość przestrzeni publicznej, a pozycją solipsystycznego, indywidualnego wycofania na pozycje oświeceniowego podmiotu jest dla polskiej wspólnoty jakaś trzecia, postsekularna droga? Msza nie pokazuje, jak droga ta miałaby wyglądać, ale z wielką mocą stawia ten problem, w porządku sztuki i reprezentacji, jako palący problem polityczny

Przeczytajcie ponownie te cytowane zdania. To nie dziedzictwo chrześcijańskie zawiera „wielkie społeczne, rewolucyjne energie”, energie te uruchomiło przesłanie ewangelii, lecz ich dziedzictwem jest opresywna instytucja polityczna, która w przeciągu parunastu stuleci bardzo wiele zrobiła, by przeciwstawiać się wszelkiej (społecznej, rewolucyjnej) opozycji. Nie zawsze z powodzeniem: antypapistowski sprzeciw reformacji zaowocował protestantyzmem, protestem skutecznym, ideologicznie mocującym się wprost w ewangelii właśnie. Zdemontowano garnizony (diecezje) „okupanta”, gdzieniegdzie całkowicie, gdzie indziej częściowo, powołano własne; armie (kleryków) musiały (częściowo) ustąpić, powołano nowe.

Zabawnie też brzmi opozycja wobec „katolickiego rytuału zawłaszczającego całość przestrzeni publicznej”. Według Majmurka może to być (i jest) jedynie „solipsystyczne, indywidualne wycofanie na pozycje oświeceniowego podmiotu”. Że co? W sprawie „oświeceniowego” niechby Majmurkowi udzielił jakichś korepetycji jego żarliwie protestancki kolega redakcyjny, Tomasz Piątek. A w sprawie „solipsyzmu” może Krytyka Polityczna zafunduje recenzentowi dwutygodniowy staż na Półwyspie Iberyjskim (jechać przez Francję, nie omijać Portugalii).

Od czasu wydania książki Badiou KP zdaje się wiązać nadzieję na wytworzenie nowego, „gorącego” (angażującego emocje, w odróżnieniu od „zimnego”, proceduralnego liberalizmu, niechby nawet z socjaldemokratycznym zabarwieniem) projektu społeczno‐politycznego z postsekularyzmem. Robi to, moim zdaniem, w sposób mętny i nieprzekonujący. Poznawcze zmieszanie (że tak to nazwę) Majmurka jakby potwierdza moją diagnozę.

Tomasz Warczok, socjolog, już raz się pojawił na tym blogu, bardzo mi odpowiada jego spojrzenie na „realny katolicyzm”. Nie zawodzi i tym razem, w świeżutkim tekście, opublikowanym na e‑łamach Krytyki Politycznej, w którym zastanawia się nad postacią Jana Pawła II jako totemu. Na zachętę do lektury całości fragment z socjologicznym zapleczem tej analizy:

jak zostaje się, w sensie socjologicznym, świętym i jakie są tego konsekwencje społeczne? [...]

W odpowiedzi na to pytanie niezwykle pomocna jest teoria amerykańskiego socjologa Randalla Collinsa. Dokonał on interesującego wyjaśnienia społecznego konstruowania – jak się to określa w klasycznej socjologii – „obiektów świętych”, czyli tych wszystkich symboli, osób, przedmiotów, które otaczane są kultem. „Obiekt święty” konstytuuje się społecznie zawsze w sytuacjach rytuału; konieczne jest do tego zaistnienie kilku elementów: fizycznej współobecności grupy osób, bariery wobec outsiderów, wzajemnego skupienie uwagi oraz wspólnego nastroju emocjonalnego. Dwa ostatnie elementy wzajemnie się wzmacniają. W jaki sposób? Poprzez wspólny rytm. Stąd częste podczas rytuałów zbiorowe śpiewy, tańce lub kolektywne skandowanie haseł.

Mechanizm jest identyczny bez względu na to, czy mówimy o mszy, koncercie rockowym, meczu piłkarskim czy wiecu politycznym. Grupa, poruszona wspólnym rytmem, zintegrowana wspólnymi emocjami, które wyrażane są na twarzach uczestników rytuału (dlatego tak ważna jest obecność fizyczna) odczuwa trudną do wyrażenia siłę – opisywaną w antropologii jako mana – czyli moc bycia w grupie, a następnie solidarność grupową. Emocja ta nie daje się nazwać, ale można ją – a nawet trzeba – symbolicznie oznaczyć.

W ten sposób tworzy się, integrujący grupę, „święty symbol”, niezależnie od tego czym lub kim jest. To na niego grupa ceduje swoje emocje. Szybko staje się on reprezentacją grupy, jej konkretyzacją. Symbol istnieje przez grupę, a grupa przez symbol. Jako że wszystko dzieje się na poziomie emocji, ludzie nie rozpoznają faktu, że moc symbolu nie płynie z jego wewnętrznych cech, ale ze skupionych w nim zbiorowych emocji. W ten sposób powstaje mit charyzmatycznej osoby, a także „słuszny gniew” grupy, kiedy ktoś próbuje w jakiekolwiek sposób symbol zbezcześcić. Zamach na symbol jest bowiem atakiem na samą grupę.

Tekst jest z gatunku porządkujących: żaden element nie jest (jakoś szczególnie) odkrywczy, całość jednak składa się na dobrze, zgodnie z intuicjami, funkcjonującą maszynkę opisu zjawisk, skądinąd niemożebnie (proszępaństwa) ściemnianych i mitologizowanych. Czytajcie!

Poprzednia nota składa się właściwie wyłącznie z cytatów.

Powstały stąd niejakie wątpliwości co do przesłania (noty) – spotkałem się z opinią, że nie powinno się mieć biskupowi za złe swobodnej wymiany proboszczów, a najwyraźniej mam, więc CO MI CHODZI. Może też dlatego mało kto komentował; inna możliwość jest taka, że blogo‐cytato‐nota jest – w swym wydźwięku – oczywista, więc nie ma po co. Osoby, które tak sądzą, mogą przerwać lekturę w tym miejscu.

Padło jednak explicite wezwanie, abym podał wprost swoją egzegezę tej cytatologii. Proszę bardzo. (Uwaga: będę się odwoływać do ponumerowanych kawałków gzegzowanego tekstu tak: [1], może warto sobie otworzyć tamtą notkę w sąsiednim oknie/tabie.)

O co chodzi?

O kilka kwestii naraz. Po pierwsze, o hagiografię tworzoną „na gorąco” przez „Gazetę Wyborczą” (no, przecież nie tylko). O jej uroczy styl, nietwórczo wykorzystujący memotekę hagiografii papieskiej (wariant JP2) i (pomniejszej) tischnerowskiej.

Po drugie, o absurdalne rezultaty ideolo‐wojen, tu widoczne jak na dłoni na przykładzie podgryzającej notatki z „Rzepy” [8].

Po trzecie, o to, że wszystko to razem jest – gdy się już odda należną śmierci bojaźń i odp. drżenie – bardzo zabawne. Tyle osób tak pracowicie produkuje te memo‐wzmacniacze i memo‐anihilatory, tyle energii poniekąd roztrwonionej.

Ale też, po czwarte, to wcale nie jest zabawne. Dziś dotarło do mnie, że uroczystości pogrzebowe i zbliżone, dotyczące zmarłego arcybiskupa, potrwają łącznie ponad tydzień, z udziałem głowy państwa, z nieustającymi trąbkami w mediach itp. Byłażby to postać rzeczywiście aż takiego formatu czy też mamy jakąś niesłychaną dewaluację żałobizmu, tej od 10 miesięcy dominującej formy uprawiania polityki?

Po ostatnie, metakwestia: czyli postulat interpretowania tego słownego siana, jakie nakładają nam, bydlątkom, szafarze wszelacy. Interpretowania, nawet gdy suka D. ma nudności choćby dlatego, że – ojej – jakie to wszystko mało mięsiste.

Niezbędne wyjaśnienie

Jest takie, że mam Kościół katolicki w Polsce za instytucję stricte polityczną. Na hierarchów KK patrzę przede wszystkim jako na polityków, na drugim planie są funkcje ideologiczne i administracyjne, które spełniają. Wypowiedzi publiczne (i zachowania) tych panów to – z tego punktu widzenia – deklaracje polityczne, komunikaty‐w‐imieniu‐sprawowanej‐władzy oraz czysty tzw. PR. Cała reszta jest mniej istotna (albo: dla hobbystów).

Hagiografia

Pytanie zasadnicze (dla osób zasadniczych) brzmi: czy zmarły brał czynny udział w tworzeniu własnej hagiografii (za życia w wersji złagodzonej: swojego wyidealizowanego wizerunku). Tak. Cytaty pomieszczone w [2–7] pochodzą ze służbowych rozmów z panią Aleksandrą Klich:

Oto okruchy Jego wspomnień wynotowane na gorąco z rozmów nagranych jesienią 2009 i wiosną 2010.

No i teraz mamy już pełne prawo dostrzec celnym palcem różne zabawne i (jakby trochę) gorszące momenty.

Na przykład w [2] jest skromnym krajowcem, stroniącym od zgiełku wielkiego świata i tłoku na lotniskach. W [3] – Mediolan, [4] – Jerozolima, [5] – no, nic pewnego, może panie pastorki przyleciały z Delegacją Pań Pastorek do Polski. O wizytach w Rzymie nie ma potrzeby wspominać: to oczywiste.

Ale to w zasadzie drobiażdżek.

Znacznie ciekawsze jest to, jak wielki kawał tej hagiografii (ludzko‐rozumiejący i współczujący wymiar Osoby Biskupiej) zbudowany został na relacjach z kobietami. To one entuzjastycznie (i z zastrzeżeniem wyłączności!!!) usługują hierarsze, podając smakołyki [1]. To one przezwyciężają lęk przed fundamentalistycznym giaurem (muzułmanki) i śmiało podchodzą posolidaryzować się [3]. To one milkną (no, muszą: tym razem feministki), bo zostają niesiłowo, celnym racjonalnym argumentem przekonane [4].

To nad nimi – gdy się im niebacznie zamarzy kapłańska funkcja kobiet [5] i gdy cierpią pod butem patriarchatu – użali się biskup i podzieli z nimi cierpienie, nie poczuwając się zapewne (w tem całem babińcu) do bycia częścią patriarchatu w jego najgorszej możliwej hierarchiczno‐religijnej postaci. Ach, no przecież: także pani Klich dodaje własne świadectwo:

Zawsze równie uroczy, uśmiechnięty, a jednocześnie tak inteligentny i błyskotliwy. Erudyta. Mędrzec. Zwykły człowiek.

Właśnie to rozumienie (z podwariantem historycznym [6]), wyciągnięte przeze mnie na pierwszy plan, doznaje poniekąd hm, biurokratycznej porażki w historyjce z [8]. Ale i udokumentowana tutaj skwapliwość w sięganiu po dyskurs (dość bezczelnej) władzy stoi w niejakiej sprzeczności z takimi hagiograficznymi legendami (może dlatego, ze Żakowski nie jest kobietą).

Moja teza (a właściwie teza suki Dekonstrukcji) jest taka, że to czysty imydż. Nie wierzę w „rozumienie” wyłącznie deklarowane, ani tym bardziej w lukier tych obrazków. Pytanie brzmi: po co miałbym (ja czy inny memo‐biorca) wierzyć? Ano po to, zapewne, by nabrać sympatii do instytucji, która wydała tak promieniujących [uwodzicielskim „ojcostwem” wobec kobiet] przedstawicieli.

Odnotowujemy solidny kawał (zbiorowego) wysiłku i idziemy dalej, na chwilę tylko zatrzymując się przy retorycznym samowyłączeniu się z my‐wspólnoty [6], którą „łączy jedynie wyścig szczurów”. Ładnie to współbrzmi z wyznaniem [7].

To znaczy, dalej pójdziemy w następnej notce (bo czas).


Albo nie, dopiszę pod spodem.

Konflikt etnometodologiczny

Nie mam pojęcia, czemu (w historii z [8]) ks. Żyszkiewicz został odwołany na rzecz zrzuconego z metropolii ks. Podstawki, w trybie tajno‐nagłym. A nawet – mało mnie to obchodzi. Co jest ciekawe, to ukryty patronat „Rzepowego” opisu.

W zasadzie „Rzepa”, tuba środowisk konserwatywnych, tru‐chrześcijańskich, powinna po rękach całować metropolitę. No bo popatrzcie: mając w Lublinie zarządcę macierzyństwa („dyrektor Domu Samotnej Matki, przewodniczący Funduszu Obrony Życia archidiecezji lubelskiej”), porucznika od mediów („wicedyrektor archidiecezjalnego Radia eR”) i komandosa‐kamikadze od nacisków psychololo („próbował – nieskutecznie – namówić 14‐latkę z Lublina, by nie usuwała ciąży”), czyli wszechstronnego funkcjonariusza z doświadczeniem, pozbywa się go, zsyłając do zabitej beczkami dziury, która (domniemujemy) jest medialnie niekorzystna dla KK. Media przecież nie obwiniały za włos jeżące fakty nadmiar społecznej edukacji seksualnej, wysoki poziom respektowania praw reprodukcyjnych w Polsce, instytucje pomocy socjalnej czy inne działania, które by uchroniły przed mordowaniem noworodków oraz przed gwałtami i przemocą po rodzinach. Raczej podnoszono niedostatki w wyż.wym. kwestiach (niedostatki z cywilizacjośmierciowego punktu widzenia).

Zatem nowy, wyrazisty proboszcz z przełożeniem medialnym jest akurat bardzo dobrą figurą do odpierania ataków, inspirowanych z Brukseli.

A jednak. „Rzepa” zdaje się brać stronę parafian, żądających pozostawienia starego proboszcza, który rozumiejąco podchodził do powszechnego grzechu tradycjonalnego naszego. WTF? Czy nie rozumie ta gazeta, że posunięcie metropolity (nadal nie wiem, jakie były jego realne motywy) jest ze wszech miar politycznie korzystne?

Odpowiedzi są dwie. Pierwsza, trywialna, dotyczy nieusuwalnej w katokonserwatyzmie hipokryzji. Tej takiej „chtonicznej”. Z tego żyje kościół, że barankowie grzeszą i chodzą po rozgrzeszenie, które dostają, póki fasada święta blaskiem cnoty świeci.

Tu jednak zauważmy, że i metropolita (bardzo mocno eksponujący swoje rozumiejące przymioty, nie tylko stał obok hipokryzji. Tam gdzie chodzi o realną politykę, gesty „rozumienia” idą się... całować w pierścień.

Druga odpowiedź mówi to samo, tylko inaczej.

„Rzepa” (i szerzej: katolicka prawica) nie znosi środowisk „Wyborczej” (i szerzej) za opisaną w etnometodologii (Schütz) pozycję „światłego obywatela”, jaką nieodmiennie te (oświecone) środowiska zajmują. Żywiołem prawicy w Polsce jest figura antypodalna: „rzecznika narodu”, niechby ten naród był sobie „lawą plugawą”, to przecież nasz‐ci on, ajuści. Polakom potrzebna jest „republika proboszczów” raczej (nawet z nadproboszczem Rydzykiem), niż jakieś nieszczere („kto ich tam wie”) miazmaty, co gorsza pouczające wszystkich z góry & pysznie.

Niezależnie od tego, każdy kapłan pełen jest deklaracji o „rozumieniu”. Historia z [8] zestawiona z okruchami [1–7] pokazuje jak nic to zgoła nie znaczy.

I na tym

urwę gzegzezę, bo bodaj (tak mówią niektórzy) wyważam otwarte drzwi.

« older entries · newer entries »