salinger

Buszującego w zbożu czytałem 100 lat temu i jakoś nigdy potem nie czułem potrzeby powrotu. Inaczej rzecz się miała z dwoma kawałkami cyklu Glassowskiego, Wyżej podnieście strop, cieśle + Seymour. Introdukcja (Czytelnik 1966) oraz Franny i Zooey (również; obie pozycje w tłum. Marii Skibniewskiej).

Być może te (licealne?) lektury zostały zapamiętane przez swoją klanowość. Podobnego rodzaju zaciekawienie mogło towarzyszyć o trzy epoki późniejszemu filmowi The Royal Tenenbaums (2001) Wesa Andersona (który raz zrobi film wciągający, a innym razem kompletną chałę). W obu przypadkach mamy Nowy Jork, rozległą rodzinę żydowsko‐irlandzką, genialne dzieciaki. Film – tragikomedia z aluzją do antyku, czyli galeria postaci, które powinny poddać się psychoanalizie; książki – z II wojną światową w tle – dopiero sygnalizują psychoanalityczne zagrożenie (narzędzie dyscyplinowania w rękach establiszmentu), a poza tym próbują żenić tzw. filozofie Wschodu z rodzajem chrześcijaństwa, mocno, jak się wydaje, po żydowsku (dialekt manhattański). Intelektualnie obie pozycje (dwie wymienione książki traktuję łącznie) to kiciarstwo, no ale portrety epoki, jakaś socjologia itp. do zachowania.

Powyższy wstęp poniekąd z obowiązku; Salingera („tego, który się wycofał, samotnika”)...

Moim zdaniem – szokująco wywrotowym zapewne – poczucie zupełnej anonimowości jest jedną z najcenniejszych rzeczy, jaką pisarz w czasie swych twórczych lat dysponuje.
[Salinger na skrzydełku Franny i Zooey (1966)]

... wypiera Ferrante, a Paltrow (udanie grająca u Andersona adoptowaną Tenenbaumównę) dziś sprzedaje perfumy na bazie aromatów własnej pochwy; times are a‑changing.

Tak naprawdę przynoszę tu tylko ścinki.

* * *

Nawet dziś, patrząc na tę niby Nike na okładkach serii (mimo zmian, jakaś wersja rysunku była zawsze),

widzę nietypowego, omszało‐profesorskiego, przyjmującego pozę bez mała napoleońską, Paszczaka (może z jakimiś genetycznymi naleciałościami rodziny Piżmowców).

Ten porośnięty u dołu postrzępionym zarostem twarzopysk, z którego wystają jakieś zęby? wąsy? Na prawo od górno‐lewego kłapciatego ucha widać przymknięte w zadumie oko. Lewa ręka zatknięta za połę szaty, prawa spoczywa w głębokiej kieszeni, być może opierając się o opasłą książkę.

* * *

Jakiś czas temu pewien polemizant, żeby mnie ostatecznie pognębić, użył argumentu z interpunkcji; napisał: „i jak cytujemy kogoś, to zamykamy cytat przed kropką”. Zapewne miał na myśli zdaniocentryczne zalecenia marabutów językowych, dla których wypowiedź pisana musi [w jakimś ostatnio] składać się ze zdań atomowych, wobec czego ciąg zdań ujętych w nawiasy (czy to zwykłe, czy w cudzysłów) każą traktować jako zdanie i pisać kropkę po nawiasie albo cudzysłowie zamykającym (no, chyba że pojawi się tam „?” lub „!”, wtedy nie).

Jest to zasada idiotyczna, którą świadomię łamię. Ale – okazuje się – nie jest odwieczna. Na poniższej reprodukcji są aż trzy ciągi zdań ujęte w nawiasy. I pozostają ciągami zdań; kropka jest tam, gdzie powinna: kończy ostatnie zdanie w ciągu.

Dodam, że taki zapis jest konsekwentnie stosowany w obu tych wydaniach Salingera. Kto, kiedy i dlaczego zechciał idiotyczną normą wyrugować normę poprzednią (lub: dobrą praktykę) – nie dowiem się bez przekopania archiwów. Niemniej, potępiam.

* * *

Wreszcie b. dobitny przykład na coś, co nazywam deklaratywnością opisu. Seymour Glass, brat narratora, jest u Salingera – mówiąc wprost – Chrystusem (w pewnej wersji). Jedną z jego zalet czy wyróżników ponadprzeciętności jest fakt (opinia brata), że pisze Poezje Pierwszej Klasy. To deklarowany stan rzeczy; jakże często prozaicy czy wierszopisarze deklarują zamiast pokazać („a przekonajcie się sami” etc.).

Rozumiem trudność: Salinger musiałby sam napisać poezje pierwszej klasy, by pozadeklaratywnie dowieść czytelnikowi prawdziwość osądu brata. Wije się więc (narracyjnie) przez ileś stron, aż wreszcie...

...raz a dobrze załatwia sprawę przypisem.

  1. tjt’s avatar

    100% zgody, panie redaktorze, w kwestii interpunkcji okołonawiasowej. Ktoś (zapewne nawet hufiec ktosiów) zmienił na głupio.

  2. nameste’s avatar

    @ tjt:

    A, ciekaw jestem, zobaczyłeś Paszczaka?

  3. Michał Babilas’s avatar

    Różnice (bolesne niekiedy dla mnie) pomiędzy interpunkcją polską a angielską: w angielskim zawsze wpierw kropka, później zamknięcie cudzysłowu lub nawiasu. W polskim – jak wyżej opisane.

  4. nameste’s avatar

    Michał Babilas :

    interpunkcją polską

    Bym tylko dodał: obecną wersją interpunkcji polskiej.

    Jest jeszcze (przynajmniej) jedna fatalna różnica. Ten dziki pomysł, żeby kwestie dialogowe wyróżniać myślnikami, o ileż czytelniejsze (i spójne z resztą porządku) są cudzysłowy. Zauważamy przy okazji, że mówiący (w polskich książkach) podmiot nie używa myślnika (boby się myliło z myślnikiem „porządkowym”); w ten sposób poniekąd wyrugowano namysł (dłuższą niż przecinkowa pauzę) z zapisu języka mówionego.

  5. tjt’s avatar

    Względem wyróżniania kwestii dialogowych, u Jiles było to zabawne zagranie formalne, żeby nie wyróżniać ich wcale, w żaden sposób. I skubana napisała to tak, że nie przeszkadzało.
    A Paszczaka nie widzę, niestety, ale ja w ogóle jestem słabo wizualny (choć horrory pasjami czytam, a oglądać nie mogę).

  6. Hellk’s avatar

    Paszczak jest, niczym Duffy Duck w logo Vipera. Ale to wzmianka o pizmowcu rozbija bank.

  7. nameste’s avatar

    @ Hellk:

    Dzięki! Znowu ufam sobie^

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *