Search Results

Your search for sobolewska returned the following results.

Ukończywszy lekturę (pierwszą) Myśliwic, Myśliwic, nagrodzonej co właśnie kostką przez literacką Gdynię powieści Krzysi Bartnickiej, chcę zwrócić uwagę na pierwszą wśród równych cechę konstytutywną świata tam przedstawionego (tj. wykreowanego), mianowicie rodzaj.

* * *

Temat zajmuje mnie od dawna.

W 2018 cytowałem tłumaczkę Nádasa, Elżbietę Sobolewską:

W węgierskim nie ma rodzajów, nie ma nawet rodzajników. Można napisać o osobie całe strony, nie wyjawiając jej płci. [...]

z takim komentarzem:

można by Węgrom pozazdrościć, że są uwolnieni od tego językowego przymusu rozróżniania, który na co dzień jedyne właściwie, co robi w XXI wieku, to petryfikuje całe piętra ról społecznych (przymus ich odgrywania), uwikłania w gender itd., itp.

Przymus rozróżniania można zilustrować (rzedniejącymi podobno) wtrętami pojawiającymi się w języku komentatorów sportowych typu „aaaa, czarnoskóry Anglik szczelił goool!” albo „nasz biegacz [ósmy] był pierwszym białym, który minął metę!” (więcej przykładów w blogonocie z 2012 Murzyn) czy dokumentowanym w prozie i publicystyce międzywojennej (ale nadal krzepkim) automatycznym dopowiadaniem przynależności etnicznej / tzw. pochodzenia żydowskiego danej osoby.

Nasz polski język wprowadza przymus rozróżniania płci systemowo. Cecha jedna z wielu (jako określających daną osobę) zostaje językowo wyciągnięta na obowiązkowy plan pierwszy, z całym niedobrodziejstwem inwentarza: uruchamiając („z automatu”) stuleciami nawarstwiane stereotypy dot. ról społecznych (por. niedawny Empuzjon).

W 2019 w blogonocie gęzyk, w całości dotyczącej genderowego wymiaru języka, pisałem:

bezwarunkowo należy poprzeć wszelkie starania o wprowadzanie feminatywów, gdzie się da. Gdzie same użytkowniczki języka tego się domagają. Żeby rozruszać ten zakrzepły relikt, żeby „męskie” przestało z automatu oznaczać „uniwersalne” [...] taki jest wymóg etapu.

ale sam (wyznawałem na koniec) wolałbym (zazdroszcząc nadal Węgrom) świat, w którym po polsku

męskie/żeńskie występowałoby łaciato, losowo, norma językowa wzruszałaby jedynie ramionami („mówcie jak chcecie, precz z konsekwencją, sio ze sztywnością”). W nie tak znów (w wymiarze codzienności) częstych momentach, kiedy rozróżnienie bywałoby istotne, podmiot mówiący (i słyszący) musiałaby natężyć uwagę.

W tle w tych blogonotach przewijał się (świetny) cykl SF‐powieści Ann Leckie, w którym (w przekładzie) konsekwentnie

zastosowano rodzaj żeńskoosobowy: wszystkie występujące tam osoby (ludzkie i nieludzkie) relacjonowane są w rodzaju żeńskim. Tylko z tego powodu (a nie jest to powód jedyny) lektura tych powieści jest niesamowicie stymulująca (do refleksji).

* * *

Członkini kapituły NLG, Dorota Kozicka, jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu (vel wyroku^) przedstawiała w „Tygodniku Powszechnym” tytuły nominowane w kategorii proza; o Myśliwicach, Myśliwicach tak:

W opowieściach myśliwickich kum (a jesteśmy w kobiecym świecie) zapętlają się czasy – historia odkurzacza miesza się z gadaniem o deszczu i kapuście, o naturze wojny, z historią (historiami?) wojen, oblężenia i upadku „domu”, głodu, terroru rewolucyjnej władzy, wprowadzania nowych porządków i spisków. Opowieściami o czasie, postępie, ludzkich losach i życiowych wyborach.

Jednak wcale nie jesteśmy w „kobiecym świecie”! Jesteśmy w świecie „zwykłym”, na który został tylko nałożony prze‐mocny filtr językowy. Obraziłbym autora, sugerując, że ten pomysł żeńskoosobowego przesunięcia to satyryczne nawiązanie do zgrzybiałej Seksmisji Machulskiego (i jej podobnych). Zwłaszcza że zagadnienia związane z owym przesunięciem są bardziej złożone (niż np. u Leckie).

Zastanawiałem się, czy pociągnąć kwestię głębiej; jest bardzo zajmująca. Ale że powieść nie jest jeszcze (jak sądzę) szeroko znana (na co zasługuje bez wątpienia), wybieram stanowisko unikania spoilerów.

Nie będzie jednak spoilerem cytat z samego początku, ze stron 10–11:

Życie najwięcej toczy się u nas w domu, a tam dom twój, gdzie ulica twoja, jak się mówi, a moja nazywała się Pelna, ale przestała, jak już ją mało które pełły, potem Pilna, jak za ruska brali nas z piłami w las, potem Pylna, jak wszystkie gruby fedrowały bez ochyby, a górniki chachały, że Pulna, a ja nazywałam ją dla siebie Palna, na pamiątkę tego domu, co mi się spalił jak we śnie pradawnym, jak w innym życiu, aczkolwiek po dokumentach to ona nazywa się Polna, a jedne mówią, że to na pamiątkę Polski, a inne, że na pamiątkę szczerych jasnych pól, zanim je gminny chwast zabrunacił, a żmije po wapiennikach się rozsiadły, a dziabeł zwyciężył, jak u Koci Biernackiej w książce jej ostatniej, co ją do czytania ze świetlicy miałam, jak świetlica jeszcze była, a ja umiałam czytać, a księgowa na mnie krzywiła się, jakby proswirka utknęła kamieniem w papie, i kiwała palcem, bezecenności czytać takie to lepiej wcale nie czytać, a na poparcie podtykała recenzję biskupy Augusty, co była z Myśliwic, ale umiała uciec do Rzymu i nigdy do nas nie wrócić, więc najwięcej, co o niej wiemy, to od Artiomy z Janowic, co nie tylko pamiętały czasy sprzed tej ucieczki i na własne oczy biskupę widziały, ale umiały pisać ikony, więc oto na ikonie Augusta w czerwieni kardynalskiej, opasła jak tom najświętszy, brwi gęste czarnule, wargi pełne i skupione w milczenie, a nos rzymski i już mało co myśliwicki.

Występujące tu Kocia Biernacka i biskupa Augusta to, odpowiednio, Wacław Kostka‐Biernacki („kat z Berezy Kartuskiej”, ale i autor powieści oraz opowiadań – m.in. Twarda proswirka czy zbiór Djabeł zwycięzca) i August Hlond (jak już pisałem, „autor na wszystko ma pokrycie”).

Przez to przywołanie chcę powiedzieć tyle: już na wstępie autorka przestrzega czytelnika dość przejrzystym kontekstem, aby zachował podczas lektury czujność, a zarazem – by odpiął się od „przymusu rozróżniania”.

Rozumiem ograniczenia objętości i konwencję laudacyjnej formuły, niemniej owo „jesteśmy w kobiecym świecie” Kozickiej może być odczytane b. myląco.

Piszący wiersze w pewnym wieku – a rozumiałbym to określenie tak, że są już pewni ciężaru lat i próbują przetworzyć go w [niechętnie przyjmowany] dar – ponadprzeciętnie często zajmują pozycje autotematyczne lub metatematyczne. Wyróżnionymi tematami stają się „pisanie wiersza” i „ja piszące”.

Kultura wyprodukowała paczkę poręcznych frazesów w tej sprawie. A więc „poeta poddaje refleksji uprawianą dziedzinę” i jej „narzędzia” czy nawet życiorysowo domykający się „całokształt”. Patrzy odwewnętrznie na język i odjęzykowo na własne „osadzenie w kwestiach świata”. Przywołuje swoich mistrzów, formułuje testamentowe zapisy dla potencjalnych uczniów. Przemawia przez niego „mądrość lat”, skumulowane „życiowe doświadczenie”. Upraszcza formy (ocierając się wręcz o aforystykę), dąży do syntez, jest ponad krytykę (a zwłaszcza krytyków). Pisanie staje się sprawą bezwzględnie osobistą. I tym podobne non‐omnisy.

Niepozorny z zewnątrz, ale gromadzący imponująco wiele wierszy tom Piotra Matywieckiego Skrytka (WL 2021) wydaje się być właściwą ilustracją powyższych spostrzeżeń. Biogram na skrzydełku okładki przypomina stanowczo, że autorowi zawdzięczamy „ożywienie liryki refleksyjno‐filozoficznej”.

wittgenstein

Wszystkie zastosowania słowa „wszystko”
we wszystkich zdaniach wszystkich języków.
To jest definicja słowa „wszystko”?
I to już wszystko?

Czterowersowy korpusik wiersza stoi cały na (z premedytacją: niedbale) ukrytym pomięszaniu: tematem jest pojęcie „wszystkiego”, ale udaje się, że idzie o słowo „wszystko”, leksykalny atom wyróżnionego języka (polskiego), a nie „wszystkich języków”. Ten rodzaj bałaganu był 100+ lat temu przedmiotem prac Russella & Whiteheada, Fregego, wielu innych; paradoks wykryty przez Cantora („nie istnieje zbiór wszystkich zbiorów”) liczy sobie 123 lata, antynomia Russella – dwa lata mniej.

Matywiecki pieczętuje wiersz nazwiskiem Wittgensteina (1889–1951), jakby odsyłając problematykę wstecz, do historii. Odnosimy jednak wrażenie, że pytanie w ostatnim wersie, ujawniające „metafizyczną tęsknotę” oponującą redukcjom (np. neopozytywistycznej), jest dla autora żywe i całkiem współczesne. Chociaż – naiwne.

Do rozważań ujętych w wierszu *** [„Próbuję wyobrazić...”] „podprowadzają” wiersze bezpośrednio w tomie poprzednie.

***

Próbuję wyobrazić sobie matematykę.
Liczba wyskakuje z wyobraźni.
Jest bezobrazowa.

Próbuję urzeczywistnić matematykę.
Liczba bez tego, co liczone,
wyskakuje z rzeczywistości.

Między wyobraźnią a rzeczywistością
matematyka – nicość, która je różni.

Nie mam daru tego „między”. Jestem poetą.
Wyobrażam sobie rzeczywistość.

Najpierw – wzruszenie ramionami. Nie ma „daru”? Raczej ma: luki w edukacji dość podstawowej, niechęć do przepracowania pojęciowego elementarza. „Jestem poetą” – specyficzny wykręt: znamy to w wersji poszerzonej: „my, humaniści, wzniośle odżegnujemy się od nauk ścisłych czy formalnych”, na domiar – and proud of it. [Niedawno krytyczka Sobolewska ujawniła, że po latach, w ramach edukacyjnej pomocy dziecku, opanowała wreszcie sztukę dzielenia na piśmie liczby przez inną („w słupku”); posypały się gratulacje.]

Ale to tylko (jednak znacząca) poza.

Przedługi fragment książki Matywieckiego Myśli do słów. Szkice o poezji (BL 2013) tę pozę objaśnia. Szczególną wagę przywiązuje się tam do „naiwności”, jako esencji „poetyckiego poznania”. Fragment, zatytułowany „O poezji”, jest rozległym retorycznym ℗opisem; pojęcia, wokół których krąży, są rozległe i mgliste; chociaż nie wątpię, że dla autora tworzą system znaczeń i że w nim formułuje rodzaj credo, mnie jednak niewiele przynoszą. Choćby dlatego, że nie podzielam (stanowiącego!) przekonania autora o fundamentalnym („pionowym”) rozziewie między tzw. rzeczywistością a tzw. wyobraźnią.

Jaki pożytek z tej wycieczki? Może tylko osobisty: „liryka refleksyjno‐filozoficzna” (w takim na przykład wykonaniu) okazuje się pop‐filozofią; zapewne ma walor edukacyjny, powiedzmy na zasadzie prowokowania sprzeciwu.

Wolę, gdy Matywiecki wchodzi w temat „krwisty” (cielesny, konkretny), jak np. w wierszu ballada (s. 52), rozpoczynającym się tak:

przejechały dwie policje przez zaułek
ach za późno trup wciągnięty już do bramy
a na niebie gnić zaczyna ten obłoczek
co się przyjrzał wylotowi jego rany

* * *

W charakterze antypodalnej odtrutki^ wiersz Anny Goławskiej:

ciągłość

miesiąc jest kot jest dwieście milionów lat
w ostrożności z jaką przystępuje
do beznogiego ciała sznurka
i kark mu łamie

I do widzenia się z państwem.

No, niestety, Salcia Hałas zginęła od własnej broni.

W Potopie prawie wszystko jest dobrze. Temat, ujęcie, osoby narrujące, nieliniowość opowieści, nawroty, przemięszanie planów (poznawczych), empatia, mikrojęzykowe olśnienia, duch Lidii Amejko (z Żywotów świętych osiedlowych), nadal krzepki.

Wstyd opowiedzieć.
Śmierć nie wstyd, ale taka?
Uciekła od dzieci do Niemiec i nie wróciła,
dopiero w trumnie.
W tych Niemczech mieli wypadek.
Jechała z takim jednym holenderskim tirowcem.
Tirem się wprasowali w pociąg.

Tam ludzie niewinni zginęli.
Tam były osoby śmiertelne.
Pociąg się wykoleił, tir przeleciał bokiem, śmierć na miejscu,
nie mogli ich rozdzielić.
Oni mieli pożycie francuskie w tym tirze.

Albo:

Bo rzeczywiście plamiści chodzili.
Ale nie od dżumy, tylko od dopalaczy.
We trzech, starzy a głupi,
dopalacze z małolatami z Zamena wzięli.
Jasik mówił, że tak ich potrzepało,
że mało ducha nie wyzionęli.
Przeżyli, ale dwa tygodnie plamiści chodzili.
Kamil, Jasik i Łuna.

Jasik prawie przestał pić ze strachu.
To znaczy pił, ale tylko tyle, żeby przeżyć.

Sobolewska w swojej notce diagnozuje: „całości brakuje jednak przede wszystkim rytmu, który niósłby tę opowieść” (przez co „historia [...] staje się monotonna”), ma zapewne na myśli konstrukcję całego tekstu (no wiecie, wstęp, rozwinięcie, kulminacja, finał^).

Ale Potop źle się czyta przez nadmiar rytmu, jego jednostajność, właściwie: ubóstwo. Widać pewne pokrewieństwo (w sposobie obrazowania) z Utworem o Matce i Ojczyźnie Keff‐Umińskiej, ale tam jest (językowe) mistrzostwo świata, a tu – zbyt często fraza brzmi jak parodia nagłówków z „Wyborczej” (gdy żurnalista chce wejść w buty stylu pn. „mądrość ludowa” [Jak to ze lnem i reprywatyzacją było]), a one same są parodią.

Przy Pieczeni dla Amfy pisałem: „na miejscu autorki darowałbym sobie przynajmniej połowę inwersji”, teraz bym napisał trzy czwarte. Salcię Hałas zapewne trudno zdominować (tak mi się coś zdaje, po wywiadach itd.), ale niechby redakcja przynajmniej spróbowała popatrzeć bardziej krytycznie i pomóc tekstowi, który ma w sobie taki potencjał, taki potencjał niestety zmarnowany.

Nagrodzona niedawno Angelusem za przekład powieści Nádasa Pamięć Elżbieta Sobolewska pisze o jednej z podstawowych trudności, jakie napotkała:

W węgierskim nie ma rodzajów, nie ma nawet rodzajników. Można napisać o osobie całe strony, nie wyjawiając jej płci. W dodatku Nádas bardzo rzadko używa imion, czasami bohaterowie są bezimienni, jak na przykład narrator, a nawet jeśli mają imiona, najczęściej nie są nimi nazywani w snutej przez Nádasa opowieści. Mamy więc nieskończony łańcuch wydarzeń, gdzie musimy z konstrukcji zdań i chronologii wydarzeń odczytać płeć pojawiających się postaci, kobiet i mężczyzn. To samo tyczy się wypowiedzi, gdzie w języku polskim forma osobowa czasownika wskazuje, do której części zdania odnosi się kolejna. Polski przekład więc, na szczęście, z powodu obowiązujących w polszczyźnie reguł gramatycznych, jest łatwiejszy w odbiorze.

Nie miałem pojęcia o tej cesze węgierskiego (jak i o milionie innych spraw, człowiek uczy się itd.); można by Węgrom pozazdrościć, że są uwolnieni od tego językowego przymusu rozróżniania, który na co dzień jedyne właściwie, co robi w XXI wieku, to petryfikuje całe piętra ról społecznych (przymus ich odgrywania), uwikłania w gender itd., itp., można by tu wymieniać bardzo długo. Choć pewnie wcale to nie takie proste, a na Węgrzech mają swoje sposoby.

* * *

Ale właściwym powodem, dla którego o tym wspominam, jest swoisty wyrzut sumienia. Od paru miesięcy chodzi bowiem za mną nie napisana blogonoć o dwóch książkach, które wywarły na mnie spore wrażenie i stały się pożywką do rozważań (póki co: w tyle głowy).

Pisała o nich Ninedin w linkowanej i jeszcze nowszych notach, pisały inne prawdziwe fanki; trafiłem na te notki dopiero po lekturze. Dlaczego? Bo prawdziwe fanki czytają w oryginale! A ja nie, niestety. Unikam też (kiedyś było inaczej) polskich wydań SF‐fantasy, bo dominują cykle, czeka się na kolejne tomy, a czasem na próżno.

Jak i w tym przypadku. Zabójczą sprawiedliwość [Ancillary Justice] oraz Zabójczy miecz [Ancillary Sword] wydał imprint Muzy, Akurat; tę drugą w roku 2015, minęły 3 lata! A na część trzecią, domykającą „trylogię Radch”, Ancillary Mercy, możemy sobie czekać nie wiadomo jak długo, a może nie doczekamy się wcale.

Na domiar złego ukazała się kolejna ksiażka Ann Leckie, Provenance (2017); podobno „dobra choć inna”.

* * *

Lewą rękę ciemności Ursuli LeGuin uważam za jedną z najlepszych (i prowokujących do rozważań) powieści XX wieku, w skali bezwględnej, bez szufladkowania gatunkowego.

Ann Leckie w jakimś sensie wpisuje się w ten poświadczany przez LeGuin nurt. Gatunkowo space opera, ma w sobie poważny potencjał pytań, tradycyjnie zaniedbywanych w filozofii czy antropologii, socjologii itd. Trzeba wymyślić inny (wszech)świat, by te pytania, na zasadzie „eksperymentu myślowego”, swobodnie (a ciekawie!) pozadawać.

A co mnie, mocno z boku czytelnika, męczy? Mam wrażenie, że jeszcze nie wszystko zostało powiedziane o świecie, społeczeństwach, językach, uczuciach i osobach u Leckie, i chciałoby się podyskutować.

Tymczasem zaś czuję się nie przygotowany; gdzie jest trzecia część po polsku, Akuracie?!

Niezbyt sobie cenię Justynę Sobolewską, dziennikarkę (tak sama się przedstawia) „Polityki”, czego świadectwem drobne szpilki porozrzucane po tym blogu. Para się ona pisaniem hm‐recenzji na łamach swego macierzystego pisma („przerośnięte blurby”), płytkich i zdawkowych, poza tym zarabia na okołoliterackich michałkach (ostatnio zebranych w poszerzonym wydaniu Książki o czytaniu; lektura to lekka, łatwa i nawet przyjemna, w sam raz na podróż pociągiem) oraz na uczestnictwie w tzw. środowisku – ozdabia festiwale literackie, żuruje w mniejszych i większych rangą nagrodach itd.

Wszyscy ją znają (nie mam tu na myśli sławy, a raczej metaforyczne „bycie na ty” z pisarzami, wydawcami, tłumaczami, projektantami wnętrz i okładek książek), ona zna wszystkich.

Chyba żeby nie. Będąc młodą [osobiście przecież nic nie mam do tej zapewne sympatycznej pani^] żurorką Angelusa, „Paszportów Polityki” czy ostatnio Nagrody Gombrowicza zgłosiła Sobolewska (na dniach) pretensje do werdyktu żury Nike:

Tegoroczna edycja od początku była pechowa: jury nie zauważało kilku ważnych książek, m.in. „Solfatary” Macieja Hena czy „Małej zagłady” Anny Janko. [...]

Natomiast jury wybrało książkę moim zdaniem najmniej fortunną. Bronka Nowicka jest postacią ciekawą i przychodzącą do literatury z innych dziedzin sztuki. [...]

A jednak dużym problemem jest nieustanny przymus metaforyzacji i forma przypowieści: „Gniazdo jest puste. Uwite pod językiem, ciemne, wilgotne gniazdo dla kamienia. Nic się nie wykluje. Kamień nie przemówi. Nie mówi się, leżąc w wodzie. To niemożliwe, aż woda zamieni się w chmurę. Zanim przetoczy się czas. Wtedy dziecko odnajdzie swój kamień”. Każdy obraz i każde zdanie jest podane tak, jakby miało niesłychaną wagę, i ta podniosła tonacja sprawia, że język staje się miejscami pretensjonalny.

Nie ulega wątpliwości, że to jest debiut intrygujący, ale czy to jest najlepsza książka ubiegłego roku? Nie. Zwłaszcza w porównaniu z książkami pozostałych nominowanych i z laureatami z ubiegłych lat.

Nie widzę tu rzetelnych uzasadnień, raczej wyraz gustu dziennikarki, a że jednocześnie tenże gust wspiera Solfatarę (którą mam za hiper nudziarstwo), to mnie słabo przekonuje. Co zostaje z lektury owej pretensji? Nooo, nie znam jej („przychodzi do literatury z innych dziedzin sztuki”), jak może być wybitny taki debiut? (Choć „intrygujący”; frazes‐alibi.)

(Sam czytałem Nakarmić kamień Nowickiej jedynie we fragmencie upublicznionym przez wydawcę: nie jestem blogerem książkowym, nie dostaję gratisów, a ta proza nie przykuła uwagi na tyle, abym wydał 16,20 plus koszt przesyłki, źle to jednak świadczy wyłącznie o mnie, nie o książce.)

Podobnie odczytał pretensję Sobolewskiej Piotr Bratkowski (członek tegorocznego żury Nike), który (jak się okazało) głosował na Nowicką, olśniony (zeznał) wyjątkowością jej prozy i mocnym („dreszcz po plecach”) językiem Nakarmić.

I się zrobiła (drobna) awanturka.

Z drugiej strony, szperajac ostatnio po sieci w pewnej sprawie, znalazłem foty Bratkowskiego z młodym panem W.E. – siedzą na nich gdzieś w plenerze miejskim pogrążeni w ożywionej rozmowie. A potem znajdujemy tekst Bratkowskiego o ostatniej ksiażce W.E., tekst dość, hm, dziwny: ksiażka mu się najwyraźniej słabo podoba, ale pełno tam fraz o „potrzebie pracy nad niewątpliwym talentem” i takich tam głasków. Znają się.

* * *

Po co ta blogonotka? Żeby wyrazić (zapewne staroświeckie) zgorszenie powszednim dziś brakiem dystansu między recenzentem a autorem. Na współczesne tłumacząc: lajkujesz ich wszystkich, oni lajkują ciebie i, psiakrew, nie ma już komu w mordę [metaforycznie, ofc] dać!

A jeszcze gorsi są prozaicy i prozaiczki ferujący wyroki o tworach kolegów po fachu. Jak Chutnik rozdająca w swoim lansiarskim tiwi‐szoł głaskiprztyczki produktom hm, konkurencji. Czy deczko przebrzmiały prozaik zasiadający ostatnio (głosi plotka) niemal zawodowo w rozlicznych żurach.

Jest coś głęboko niemoralnego w tym bezwstydzie półświatka wydawniczego.


Fraza „półświatek wydawniczy” pochodzi od Kleru [przywiązałem się do tej formy]; autor dziękuje.

Zająć się typologią krótkich form tekstowych, z wyłączeniem wierszy (krótkich). Uwzględnić wymiary: pragmatyczny, semiotyczny i performatywny. (Jakie jeszcze?)

Metki; czym różnią się. Fiszki. Relacja fiszki obiektywizującej (biblioteka.katalog) do fiszki‐memo (model „pudełko po butach” Kopalińskiego vs. stickers). Kanoniczne podziały! Blurby. Dopuszczalny poziom białego kłamstwa. Streszcz a écriture automatique: między szydem a jadem (kategoria „ukryte trucizny”).

Czy dołączyć model „przerośnięty blurb” aka współczesna hm‐recenzja z pola kultury (typu Sobolewska w „Polityce” albo ci tam wyrobnicy w „Magazynie Ksiażki”), czy to obciach?

Zagadnienie – jak krócić; wydłużanie zera vs. odłupywanie zbędnego (tzw. uogólniony problem rzeźby).

Teoremat dżdżownicy (teksty zdolne po przecięciu na pół do samodzielnego życia & sensu).

Czy recenzenci będą kręcić nosami na brak wymiaru technologicznego? (Pocztówki [przest.], SMS‑y [przest.], 140/160 [poczekać na antologię], fejsbuk, co jeszcze? co jeszcze?) Samozanudzenie kontra ryzyko, którędy iść?

more results »