Search Results

Your search for sobolewska returned the following results.

Śpią króle i dziewy i córy królewny,
posnęli wojewodowie;
wąsale swój odzew wołają wyśpiewny,
na czatach na zamku w Krakowie.
 [Stanisław Wyspiański, Akropolis, akt II]

przygrywka: własność

Raz na jakiś czas ktoś wypowiada głośno truizm dotyczący relacji między ludźmi a rzeczami: że posiadanie czegoś na własność to iluzja. Właściwą perspektywę przybliża rozpatrzenie czasu życia dóbr materialnych. Są długowieczne „z natury” (ziemia; krócej istniejące nieruchomości, budynki itp.) lub przeżywają, bo są poddane szczególnej ochronie (dzieła kultury, pamiątki rodzinne itp.) – tych pierwszych człowiek jest dzierżawcą (czy gościem), tych drugich – co najwyżej kustoszem. Rzeczy codziennego użytku o tyle są warte wzmianki, o ile ich brak; ich życie jest krótkie, a ich posiadanie bardziej określa poziom stopni swobody posiadającego (= uwolnienie od przeróżnych ograniczeń) niż „własność” jako taką.

Własność w tym ujęciu okazuje się zatem raczej prawem do dysponowania (podlegającym zresztą rozlicznym ograniczeniom), redukującym absolut we własności do ostatecznego aktu posiadania: destrukcji („moje, więc mam prawo zniszczyć, aha!”); żałosne, prawda? Herostrates kłania się uprzejmie.

Iluzję własności potęguje fakt, że (jest tak w wielu językach) termin „własność” oznacza również cechę (ją posiadającego); nietrudno zatem o rozszerzenie tego językowego rozmycia na rzeczy (a nawet ludzi): „właściciel” rzeczy zaczyna o niej myśleć, jakby była przywiązana niewidzialnym (choć z pewnością złotym) sznurkiem do jego osoby, jakby była jego cechą. (Czasem odwrotnie.)

Właściwszym sposobem myślenia o rzeczach jest traktowanie ich jak zwierząt. Dają się przygarnąć, bywają użyteczne, chorują, umierają ze starości lub giną w wypadkach, często się chowają lub kapryszą; trzeba (zwykle) je karmić i otaczać opieką. Takie podejście prowadzi do włączenia rzeczy w ekosystem (globalny); jasno wtedy widzimy problemy związane z nadmiernym przyrostem populacji czy z brakiem miejsca na cmentarzach (i setki innych).

trylogia i jej recepcja

Właściwym tematem tej blogonoty jest „trylogia krakowska” Wita Szostaka, złożona z trzech tytułów: Chochoły, Dumanowski, Fuga. Są to ksiażki sprzed ładnych paru lat (2010, 2011, 2012; „co rok prorok”). Doczekały się kilku recenzji, przeważnie zdawkowych, połebkowych, lekceważących; większość uparcie pakowała Szostaka z powrotem do getta „fantastyki”, z której (moim zdaniem) wyszedł jak prapłaz na ląd literatury bezprzymiotnikowej epokę temu.

Oczywiście były wyjątki (dotyczące jednak tylko dwóch ostatnich tytułów: pisał Paweł Kozioł w Dwutygodniku – raczej krotochwilnie [guglnijcie], pisał (przed)Najder jeszcze na blogu – ładnie, ale o samej Fudze, więc było to pisanie mało stematyzowane). Mainstream odnotował Szostaka Nowackim i Sobolewską (Chochoły), nie daję linków, bo szkoda na to czasu; potem pałeczkę (Dumanowski) przejął popkulturowy Orliński (jw. szkoda). Fuga doczekała się nominacji do Nike, coś tam zapewne wówczas pisano (ale paywall); zabawnym znajduję fakt, że notkę o autorze na stronach Instytutu Książki popełnił ten sam Nowacki, który nie tak dawno orzekł, że „Szostak ma fanklub nie większy niż 20 osób” [kom. pryw. fejs.].

Niniejsza blogonota nie jest recenzją, to raczej wrażenia z lektury kompletu trzech (czytanych „pod rząd”) książek. Adresuję ją do wszystkich 21 zainteresowanych osób.

krótko o czym (i czym) są

Chochoły

to gęsty i mięsisty traktat o niemożności uniwersalistycznych projektów politycznych na przykładzie chrześcijaństwa. Modelem jest krakowski Dom (jasne, że wielką literą), odzyskiwany spod PRL‐owskiej komunalizacji w (powrotne) władanie Rodziny (Chochołów). Obserwujemy budowanie harmonii władzy i współdziałania, jej kryzys, upadek, ostateczną anomię; apokalipsę (małą, oczywiście) i przejście na Drugą Stronę. Dom jest (sprawczym) modelem Krakowa, który jest modelem organizacji terytorialno‐politycznej (zatem: Państwa); Rodzinę można (na dzieńdobry) potraktować jako model (również: sprawczy) Narodu, ale w ujęciu chrześcijańskim, nie płasko‐nacjonalistycznym.

Jeśli wartość książki mierzyć wielorakością i (potencjalną) głębokością przemyśleń, do których prowokuje, to Chochoły są powieścią wybitną. Szostak naszpikował ją (powiedzmy) cząstkową summą swoich zatrudnień zawodowych (i publicystycznych; o dwoistości N.N.–Szostak zob. na tym blogu notkę maski i słowa). A zarazem porozkładał na różnych ławach (tam, gdzie ma być kawa) wiele kluczy. Od kompletu tytułów części: arche, ethos, prosopon, kenosis, krisis, agon, daimon, eschaton – poczynając. Ale i nieprzypadkowy dobór imion członków Rodziny (poniekąd św.). Trzy protoplastyczne Marie („Matka Boska Samotrzecia” [ze sobą samą]), reprezentujące różne porządki, w tym chtoniczny. Architekt Piotr (projektodawca Domu) i jego syn, co miał przejąć Dzieło – Paweł. Poboczny i nieokiełznany malarz (ewangelista) Łukasz.

I postać centralna przez swoje wyłączenie ze spraw doczesnych (leży w śpiączce jakby umarł) – Ojciec. Jego syn, Bartłomiej (brat bezimiennego narratora), nazwany po apostole, pełni fukcje zasadniczo jezusowe: inspiruje i naucza; zniknął i próbują go odnaleźć, jest naraz pogrzebany i żywy, szukany, ale nieobecny. Tych tropów są krocie. (Choćby przewijające się w całej trylogii postacie kobiet: Anny [„pełnej wdzięku, łaski”] kusicielki i niedocenianej, dobrej kaloskagatonicznej Zofii [„mądrości”].)

Chochołowy traktat opowiadany jest językiem tak gęstym, że nasuwa skojarzenie z techniką impastu: jest dosłownie tworzywem, takim jak farba; świat opowiadany ma swój ciężar. Ale że opowiadany jest niespiesznie i w najdrobniejszych szczegółach, kapryśny czytelnik bez doładowania dobrąwolą może poczuć się odtrącony; znam osoby, które szybko odpadły od lektury. (Sam przyssałem się do tego na jeden parodniowy dosiad i odessałem dopiero z ostatnią kropką.)

Dodajmy jeszcze konfuzjogenny fakt, że realia („przestrzeń mityczna”) zostały z galilejskich wymienione na polsko‐tradycyjne („przestrzeń symboliczna”, ale i znana, zmysłowa; także niewątpliwie galicyjska). Może to te czynniki spowodowały swoisty deficyt recenzencki (a może na polskiej krytyce literackiej pora ostatecznie postawić krzyżyk, z wyjątkami na palcach jednej ręki).

Tak czy inaczej, bez Chochołów lektura dwóch pozostałych ksiażek trylogii będzie niepełna.

Dumanowski

pisany jest sucho (choć plastycznie); to traktacik z frazesów o frazesie (politycznym, historycznym, tyrtejsko‐romantycznym). Tytułowy Dumanowski jest personifikacją tej (całej) klasy frazesów, a właściwie ich przezwyciężenia. Jest to książka śmieszna, jawnie kpiąca z Wezwań do Czynu (które muszą przegrać z Gnuśnością, tym stanem – po krakowsku – podstawowym) i (w pewnym sensie proroczo) kpiąca z „polityki historycznej” i podobnej propagandy.

Widomym bohaterem

Fugi

jest język, jego zdumiewająca zdolność do noszenia na grzbiecie kłamstwa i fantazmatu, i niezdolność do dotarcia do „prawdy” (realnego). Jest to zarazem polifoniczny dokument z „ruin utopii”, tej, która była przedmiotem Chochołów. Przewijają się w Fudze postacie już znane, ale w innych wariantach, wyzutych (mówiąc symbolicznie) z funkcji w Rodzinie (poniekąd św.). Na przykład Andrzej, stryjeczny brat narratora Chochołów, demiurg techne, okazuje się w Fudze zwykłym, zwykle nietrzeźwym dozorcą w kamienicy przy ulicy S., już niespokrewnionym.

Jest to ksiażka smutna o przejmujących (zwłaszcza „Fuga IV”) fragmentach. Przyjemność sprawia obserwowanie, jak fraza w kolejnych powtórzeniach (bo fuga) zwięźleje i jak rodzi się z niej kolejna. Nuży konsekwencja Szostaka w dążeniu do dopełnienia wariantów losu (powracającego do domu w iluś wersjach Bartłomieja Chochoła, por. wyżej) przez możliwe tryby, czasy i przypadki (osobnicze, nie gramatyczne). Ale to może tylko efekt uboczny stężonej nostalgii i rozpaczy, podszywających tę prozę. (Aha, ilustracje Sieńczyka nie podobają mi się.)

każda

z tych ksiażek zasługuje na solidne zbadanie i wielopiętrowe omówienie, którego się nie podejmę, z braku czasu i kompetencji. Każda z nich ma inny, odrębny pomysł na konstrukcję, język i sposób prowadzenia narracji (ale to cecha większości ksiażek tego autora, dość rzadko spotykana; pisałem już o tym).

Właściwym podkładem muzycznym do lektury Chochołów jest chorał gregoriański i Bach (z krótkim interludium z Antidotum Tarantulae L’Arpeggiaty na podróże gondolami po zamarzniętych – ale udrożnionych przez miejskie lodołamacze – kanałach Krakowa; quasi‐wenecki prosopon). Dumanowskiego czytać pod Chopina granego po dionizyjsku przez nagą kobietę (ustęp [279] i nast.). Do Fugi muzyka Hala Strany.

i o czym jeszcze są

Tu chcę nawiązać do myku z przygrywki o własności.

Nazwijmy „losem” węzłowe zdarzenia w życiu człowieka. Rodzi się, uczy, dorasta. Ma taką, a nie inną rodzinę. Pracuje, tu i tam. Tworzy, zjada. Ma ciężko, albo i lekko. Wyjeżdża, wraca. Emigruje, imigruje, jest wypędzony, uwięziony, uwolniony. Wiąże się z kimś, albo z kimś innym. Rozstaje się, traci. Ma dzieci, albo i nie. Choruje, ginie, umiera. Jest pamiętany (lub nie), ma wpływ lub odchodzi bez śladu.

A gdybyśmy mieli zdefiniować „historię” (szerokozakresowe „dzianie się”) w kategoriach „losu”? Zapewne musielibyśmy powiedzieć, że historia jest rodzajem pola, które ugina losy zbiorowości, ich wiązkę rozpostartą na żyjących (i umarłych też, to pole ponadczasowe). Ma to pole swoje zaburzenia. Na przykład wojna: osobliwość polegająca na nagłym ujednoliceniu losów indywidualnych, w szczególności takim, że wiele losów się urywa.

Taki opis nie wchodzi w zależności przyczynowo‐skutkowe. Wiemy, że historia istnieje (słabiej: działa), bo obserwujemy pofałdowania przestrzeni losów. A teraz porzućmy iluzję, że każdy człowiek „ma” (por. własność) swój los. Wtedy to nie człowiek „wybiera” swój los (no, w jakimś zakresie), ale to losy (typy losów) dobierają sobie ludzi (losowo, pun intended).

Myślę, że to właśnie niejasna zależność między losem a historią jest glebą, na której wyrosła trylogia Szostaka. Jakoż i jedna i ta sama osoba (to znaczy nadana przez autora nazwa własna) przeżywa u Szostaka różne losy. Ta wariantywność jest rozegrana jawnie w Fudze, historiozoficznie (i symbolicznie) w Dumanowskim, a esencjalnie w Chochołach. Tak można też rozumieć tytuł. Chochoł, pałuba, którą/która wypełnia (się) losem, tym albo innym.

A szczególnie rozumianą i niebanalnie przedstawioną przez Szostaka historię, która ugina losy chochołów, nazwijmy roboczo chistorią.

Rękopis znaleziony w Saragossie Potockiego, nowy przekład Anny Wasilewskiej (wersja z 1810 roku), kawał książki, nieco jednak chudsza, mniejsza i tańsza niż cegła ubiegłego roku, czyli Księgi Jakubowe. Wydawnictwo zapowiada odrębną edycję wersji z 1804 roku, ale wyłącznie jako e‑book; może i rozsądnie, bo kto zniósłby dwa podobne wydatki w krótkim przedziale czasu.

Rekopis-znaleziony-w-Saragossie

Jeszcze się postarać o edycję przekładu Chojeckiego (dla mnie tylko kwestia transportowa, lucky man) i zabawa w porównywanie wersji pozwoli jakoś przetrwać zimę.

Kilka spostrzeżeń luzem, jako apetajzer.

  • dali Justynie Sobolewskiej całe trzy kolumny w ostatniej „Polityce” (46/2015) #niesłychane, wydaje się, że udatnie streściła parę wątków ze wstępu pary Rosset & Triaire i posłowia tłumaczki;
  • Sobolewska chlipie tam, że w tej wersji nie ma jakiegoś zdania, wypowiadanego w filmie Hasa, dziwaczny żal;
  • dla mnie zdaniem Rękopisu jest ta powtarzająca się wymówka naczelnika Cyganów, że „musi się oddalić w niecierpiących zwłoki sprawach hordy”; pamiętam pierwszą (młodzieńczą) lekturę Rękopisu i dreszcz nieodmiennie przeszywający, gdy wyobrażałem sobie hordę i jej sprawy, ach, wielobarwność tego rzeczownika...
  • oczywiście, od razu pobiegłem sprawdzić, przez moment zmyliły mnie słowa naczelnika (s.121)
     

    Teraz jednak muszę was opuścić. Zarządzanie jaskinią wymaga starań, od których nie mogę się uchylić

    ale, nie zrażony, szukałem dalej i mogę zapewnić: jest horda! jest!

  • WL, jedna z ostatnich polskich oficyn używajacych w składzie książek prawdziwego myślnika — (zamiast połówkowego –);
  • wystrój (okładka, wnętrze) nie do końca mi pasuje, ale za to jest milion przypisów; cenimy sobie przypisy;
  • w mojej parafialnej księgarence nie było („och, to chyba strasznie drogie”, zmartwił się pan księgarz), ale sprowadzili błyskawicowo.

polityka

Trafiło mi w ręce parę ostatnich numerów tygodnika „Polityka”, pisma – to hipoteza – zadowolonych z siebie mieszczan, które na tym blogu pojawiało się głównie za sprawą kpin z redaktora Szostkiewicza. Baczyński, ozdoba warszawskich rautów, Passent, żywa skamielina, Sobolewska, alibi pisma w sprawie kultury, z nowszych Hartman, usilnie i z sukcesem pracujący na spadek szacunku, dwoisty Żakowski, który, to dość paradoksalne, w „Polityce” realizuje swoją umiarkowaną, centrową osobowość, lewicowy „radykalizm” rezerwując dla „Wyborczej” czy „Krytyki Politycznej”, omszały Groński (pisuje on jeszcze?), który jakoś nigdy mnie nie śmieszył.

I wreszcie pomnikowa postać Janiny Paradowskiej. W ostatnim (44/2015) numerze pisze:

Lewicę walczącą zaciekle z PO z lewa obszedł Adrian Zandberg z Partii Razem i na finiszu wypchnął ją z Sejmu.

Przypadek Zandberga jest zresztą ciekawy z wielu względów. Oto okazuje się, że jeden występ, potem dodatkowe dwa, trzy w telewizyjnym studiu wystarczą do „objawienia się” lidera. Przedstawiciel partii, która szczyci się hasłem, że „polityka może być inna” i nie polegać na bieganiu po telewizyjnych studiach, wygrał swoje ponad 3 proc., a w ślad za tym tak ważne dla rozwinięcia działalności finansowanie z budżetu, właśnie dzięki tymże pogardzanym studiom. Pokazał jednak, że ma polityczną osobowość. A już co mówił, to mniejsza. Nie miał czasu, by powiedzieć o radykalnie wysokich podatkach, o planach budowy wielkiej liczby mieszkań komunalnych i innych pomysłach rujnujących nawet budżet państw o wiele od Polski zamożniejszych, czyli o utopijnej wizji państwa do bólu socjalistycznego.

Co zdanie, to albo kłamstwo, albo do bólu głupie. Paradowska, pomnik okołopolitycznej paplaniny.

Wszystko jest śmieszne. Albo przynajmniej może być, jeśli się człowiek ustawi pod odpowiednim kątem. Zaczyna być nieco ciekawiej, gdy zastanawiamy się, którędydlaczego.

Przez długie lata miałem (męczące) wrażenie narastającej śmieszności poważnego (nadętego) dyskursu hm‐humanistycznego, uprawianego pod znakiem „Zeszytów Literackich” i „Gazety Wyborczej”. Miłosz, Venclowa, Havel (Michnik); Kołakowski (Michnik), Venclowa, Kundera, Brodski, Zagajewski, Miłosz. Najgrubsza rura, opozycja demokratyczna, ponadczasowe wartości. Ale to dokładnie ci światli obywatele oddali Polskę w łapy klechom i neoliberałom; dziś ten sojusz już jawnie pieczętuje się wydajną służbą państwowej policji. Wzniosłe pieprzenie ostatecznie obróciło się w śmieszność.

Co najmniej tak samo śmieszne jest (zwycięskie) przekonanie, że rynek uporządkuje kulturę, że wskutek głosowania portfelami wyłonione zostaną dzieła najwartościowsze itd. Efekt jest jednak taki, że krytyka literacka przepoczwarzyła się w (płatną) usługę marketingową dla wydawców, miejsce recenzji zajęły bez wstydu przepisywane „gotowce”, rozsyłane przez działy promocji, i generalnie (powszechnie) jakość została wyparta przez ilość.

miałem dziś pisać

o Zaćmieniu Agnieszki Wolny‐Hamkało (właśnie przeczytałem), ale – tak czasami bywa – zniosło mnie.

Najpierw w komentarzu plu popastwił się nad „konkursem” na powieść, ogłoszonym przez „wydział popksiążki” Znaku – Literanova.

Czy urządzanie konkursu na najlepszą powieść bez nagrody pieniężnej to nie smętne szumy medialne i przygnębiający PR? Ubieranie w szatki zwyczajnej sytuacji: w końcu każdy autor in spe — bez żadnej halo!-akcji! — wysyła swoją książkę do wydawnictwa, gdzie nagrodą jest jej wydanie?

Zaglądamy do źródeł, a tam żury: Chutnik (chyba naprawdę jest w potrzebie), Sobolewska, dwie panie z ramienia wydawnictwa i

Jarosław Czechowicz (ur. 1978) – niezależny recenzent; autor ponad sześciuset omówień współczesnej prozy polskiej i światowej, twórca bloga o książkach „Krytycznym okiem”

Informacja nieaktualna; gdy się zajrzy do bloga, widzi się nagłówek dumnie obwieszczający

Ponad 700 recenzji. Wywiady. Konkursy. Zapraszam.

Już kiedyś zahaczyłem o tego pana, tuż pod fragmentem tłumaczącym różnicę między dwutygodnik.com a artpapier.com:

Ostatnio, przy okazji [pewnej powieści], miałem okazję porównać oba, biorąc za probierz recenzje tej książki. O dwutygodnikowej pisałem tu, o artpapierowej (gościnnie: Jarosław Czechowicz, „niezależny recenzent”, „autor ponad sześciuset omówień współczesnej prozy polskiej i światowej”, masowy wyrobnik tasiemcowych łże‐streszczeń – co się dziwić, tekst co każde dwa‐trzy dni, tempo sprzyjające wnikliwej lekturze, aha) nie mam zamiaru pisać, samo przeczytanie jest już dostateczną ofiarą z czasu.

Ze względu jednak na temat dzisiejszej blogonoty (oraz przyrodzoną złośliwość) tym razem zajrzyjmy. Odnotowuję opis Zaćmienia, na centymetr nie wystający poza schemat „długie streszczenie okraszone paroma bezpiecznymi banałami”. Marketing; to nie dziwi, gdy się zważy, że adresatem „Krytycznego oka” są przede wszystkim wydawcy. (No i opłaciło się; rzeczywiście, jest formą zapłaty za zasługi miejsce w żury „naboru nowych autorów”, adekwatne, bo trzeba się tam wykazać umiejętnościami szybkiego czytania i przystępnego streszczania: będą to pieniądze dobrze wydane.)

Ale poszedłem o krok dalej i odwiedziłem dział „wywiady” [...]

nie rozczarowałem się

Trzeba przyznać Czechowiczowi, że umie wywrzeć presję na autorach. Być może wiedzą, że w istocie mówią do wydawców (a więc trzeba się postarać); jakoż i na ogół chętnie i dużo odpowiadają (ale pamiętajmy też o elemencie narcystycznym). Swoisty rekord bije Joanna Bator [google her], ale i Bargielska, choć usilnie zwalcza irytację poziomem pytań (co jest nieodparcie śmieszne), nie szczędzi słów.

Ta rozmowa nie była rozczarowująca również dlatego, że na moje kwietniowe postscriptumrecenzji:

PS Drugą osobą, która w polszczyźnie przejawia podobny, graniczący z geniuszem poziom kontroli nad słowem, jest (trochę niedoceniana; „trochę” to bezczelny eufemizm) Tamara Bołdak‐Janowska.

pada (wrześniowe) potwierdzenie:

[J.Cz.:] Kto według Ciebie pisze dziś tak, że bez wahania wskazałabyś, iż polski jest jej/jego ojczystym językiem?

Tamara Bołdak‐Janowska.

[...]

A o Zaćmieniu i tak nie chcielibyście poczytać, prawda?

« previous results