2,5 promila

Maciej Hen, Solfatara, powieść (historyczna); właśnie dostał za nią Nagrodę Gombrowicza, w dwudziestce nominowanych do Nike 2016.

Moja recenzja: „rozmemłane nudziarstwo”. Ale możecie sami polizać.

Poniżej jakaś 1/390 (jedna trzystadziewięćdziesiąta) część tekstu; około 2,5 promila.

Pół roku temu w drodze na pasterkę do Karmelitów przejeżdżał tędy sam wicekról, Don Rodrigo Ponce de León y Álvarez de Toledo, czwarty książę Arcos. Tu, na piazza del Mercato, tłum ludzi idących ze świecami na nabożeństwo otoczył karetę, czemu początkowo nikt nie próbował przeciwdziałać, biorąc to za przejaw popularności księcia. Wkrótce jednak sytuacja stała się niebezpieczna, gdyż okazało się, że motłoch, chwytając za uprząż, wstrzymuje konie, wskakuje na stopnie powozu, szarpie za klamki u drzwi, wali pięściami w szyby, wskakuje na kozioł, spychając stangreta, a nawet znalazł się jakiś śmiałek, który w okamgnieniu wspiął się na dach i tam jął przytupywać do taktu obcasami, małpując hiszpańskie tańce wprost nad głowami wicekróla i jego małżonki. Widocznie jednak aż takie zuchwalstwo uzmysłowiło ludowi niestosowność całego zajścia i przywiodło go do pewnego opamiętania. Tancerza ściągnięto z dachu i tłum nieco odstąpił od karety – ale przejazdu nie dał. Wicekról stanął wówczas w drzwiach powozu i z wymuszonym uśmiechem pozdrowił lud z okazji narodzin naszego Zbawiciela. W powstałej ciszy nagle zza głów ludzi ktoś zawołał: „Precz z nowymi podatkami!”. A cały motłoch podchwycił te słowa, raz po raz gromko je wykrzykując zgodnym chórem. Książę de Arcos nadal się uśmiechał, ale w głębi serca z pewnością kipiał gniewem, gdyż tam, skąd do nas przybył, jest rzeczą nie do pomyślenia, by lud ośmielał się głośno stawiać swemu władcy jakieś żądania. Cóż, zapewne już wcześniej miał Don Rodrigo sposobność się przekonać, że tu nie Hiszpania i jego uprzednie doświadczenia z wicekrólowania w Walencji nie na wiele się tu zdadzą. Powściągnął więc gniew i, wciąż z tym samym krzywym uśmiechem na twarzy, uniósł ramię na znak, że chce coś powiedzieć. Uciszyło się.

– W imieniu Króla Jegomości – przemówił nieco tylko drżącym głosem – ogłaszam uroczyście: żadnych nowych podatków w Neapolu nie będzie!

Rozległo się radosne wycie z wieluset gardeł. Ludzie rzucali czapki w górę, wznosili okrzyki na cześć księcia de Arcos i króla Filipa, intonowali radosne przyśpiewki i posyłali wicekrólowi pocałunki. Ten chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie dali mu dojść do słowa, wobec czego rad nierad skłonił się ludowi pięknie, zataczając koło kapeluszem, i z godnością zasiadł w karecie. Tłum rozstąpił się zaraz i wśród pobożnych śpiewów poprowadził konie za uzdy do samego kościoła, oświetlając drogę pochodniami i świecami.

Oczywiście nawet nie próbowałem wspominać na łamach „Wiadomości” o tym incydencie, rozumiejąc, że byłby to koniec mojej gazety. A że nie było o tym ani słowa także w urzędowych pismach sporządzanych na wicekrólewskim dworze, więc tak jakby to się nigdy nie zdarzyło. Prawdę mówiąc, gdyby władze wywiązały się z danego przez wicekróla słowa, nie miałyby skąd wziąć miliona dukatów, który musiały rokrocznie posyłać do Madrytu. Tak czy owak nikt na dworze się tym przykrym przedmiotem nie zajmował. Wydawało się, że i lud o nim zapomniał, gdyż aż do dzisiejszego poranka nie dopominał się o spełnienie owej wigilijnej obietnicy.

Być może nie wszyscy nawet o niej wiedzieli. Delegat Naclerio, zauważmy, był wielce zdumiony, gdy mu teraz o wszystkim powiedziano, i obiecał, że rzecz pilnie sprawdzi. Tymczasem radził, żeby na razie ów haracz uiścili za pokwitowaniem wieśniacy, a jeśli się okaże, że faktycznie Don Rodrigo podatek był zniósł, kamera wicekrólewska zwróci im nadpłacone sumy. Przyklasnęli temu kupcy i inni miastowi, ci pierwsi jednak od razu zapowiedzieli wieśniakom, że nie myślą im płacić z tego powodu ani cavalla więcej. Na to chłopi zawrzasnęli, że taki świstek – czyli pokwitowanie – to sobie mogą miastowi zwinąć w rurkę i wetknąć w dziurkę. Celnicy tymczasem zabierali się już do ważenia przywiezionych owoców. Widząc to, jakiś wieśniak, z oczami nabiegłymi krwią jak szarżujący bawół, wypadł z tłumu i odepchnąwszy celnika, aż się tamten zwalił na ziemię, zrzucił z wagi wielki kosz pełen brzoskwiń, które zaraz potoczyły się na wszystkie strony.

– Mata i udławta się! – huknął potężnym basem. – Żryjta, aż się zebździta i porzygata! Bo nas tu więcej nie zobaczyta! Niech wam tera Hiszpan owoc przywozi! Bez morze! Z robakami i szczurzymi gówienkami! A co!

Nowacki, bąknąwszy coś o hołdzie składanym przez Hena „klasykom archaicznej epiki przygodowej, z Cervantesem i Danielem Defoe na czele”, zachwyca się językiem:

Wspomniałem już, że „Solfatara” wiele zawdzięcza starym arcydziełom, zwłaszcza XVII‐wiecznym. Świadczy o tym mistrzowski styl, którym posługuje się Hen. Zwraca uwagę elegancko, z wyczuciem archaizowana polszczyzna, będąca jednocześnie polszczyzną całkiem współczesną, tyle że w wariancie najszlachetniejszym z możliwych. Tak dobrze po polsku nie pisze już prawie nikt.

Chyba że Dehnel; Nowacki zachwycał się też w swoim czasie językiem Matki Makryny. Dla mnie to ostateczny powód, by traktować zachwyty Nowackiego jako wiarygodną antyrekomendację. Przydaje się.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *