Cztery lata temu odbyła się debata Fachowcy vs amatorzy, czyli jak nowe media zmieniły krytykę literacką (linkowałem do niej w harcowniczej i błahej blogonotce), w dyskusji tej padło sporo istotnych orzeczeń, niemało błahych, parę mylnych; generalnie obyło sie bez mocnych konkluzji: tworząca się jakby na nowo rzeczywistość obiegów wokołoksiążkowych, wokołoczytelniczych, nie rysowała się ostro. Biorę z owej debaty jako motto fragment wypowiedzi Anny Kałuży:
różnica ta [między krytyką literacką a internetową] zasadza się na pewnej dobrze pojmowanej „chuligańskości” krytyki literackiej. Krytyk literacki dba o to, byśmy nie pogrążyli się w mętnej wodzie nieustannie powtarzanych identycznych opinii. Tymczasem recenzje blogowe to nieustanne powtarzanie tych samych tez czy nawet sformułowań, które przedstawia się jako opinie własne.
(Ale materiału na inaczej pryzmatujące motta znajdziecie tam więcej.)
Jak dziś wygląda stan, hm, rozpoznania owych obiegów? Tak sobie; nadal mętnie.
panel
Oto na przykład zapowiedź wydarzenia na tegoroczną jesień.
27 października, sobota, godz. 11.00,
Walka o rząd dusz, czyli kto najlepiej poleca książki?
Dyskusja:
Ewa Stanek – dziennikarka radiowa,
Monika Ochędowska – miszong.pl, Book’s not dead
Adam Strzeboński – Księgarnia Pod Globusem
Paulina Małochleb – Książki na ostro
Elwira Przyjemska – Księgarka na regale
Rafał Hetman – CzytamRecenzuje.pl
Aleksandra Pasek – Parapet Literacki
Justyna Suchecka – Gazeta Wyborcza, Krótka Przerwa
Milena Gumienny – De Revolutionibus Books&Café
Prowadzenie: Anna Karczewska
Kto lub co decyduje o tym, jaką książkę kupują czytelnicy? Czy są to blogerzy, których aktywność skupia się w mediach społecznościowych i o których sympatie zabiegają wydawcy? Czy może dziennikarze, którzy publikują recenzje i wywiady z autorami w prasie i radiu? A co z księgarzami księgarń kameralnych? Czy z ich zdaniem ktoś jeszcze się liczy czy raczej traktuje się ich jak żywe relikty minionej epoki, w której nie było lubimyczytac.pl i innych internetowych zestawień najlepszych tytułów? Komu wierzą czytelnicy?
Wydarzenie odbywa się w ramach programu towarzyszącego Festiwalu Conrada w księgarniach.
Organizatorzy nie potrafią porzadnie stematyzować proponowanej dyskusji, nie spodziewam się zatem niczego poza rytualnym międleniem (da capo al fine).
Rząd dusz, really? A nie chodzi aby o skok na portfel? „Kto najlepiej poleca książki” wobec „kto/co decyduje, jaką książkę kupuje czytelnik” oznacza pytanie o siłę marketingową, nie żaden „rząd dusz”. Czy może to znak czasów, że się te dwie sfery traktuje jakby były synonimiczne?
Kogo nie ma w tym gronie? Są dziennikarki z mejnstrimu (Stanek, Ochędowska, Suchecka, Małochleb) wraz z ich, powiedzmy, pozaetatowymi przedsięwzięciami (btw, miszong.pl zdechł), są księgarze/‐arki (Strzeboński, Gumienny) i wreszcie przedstawiciele blogów książkowych (Przyjemska, Hetman, Pasek).
Nie ma wydawców, nie ma przedstawicieli prasy kulturalnej/literackiej czy portali tego typu, w skrócie: redaktorów.
A miałbym parę pytań.
Do wydawcy:
– jakie są realne koszty promocji? ile wydajecie na opłacenie haraczu dla Empiku, żeby potrzymał ksiażkę przez tydzień‐dwa na nieukrytym miejscu? jaki jest koszt „patronatu” mediów mejnstrimowych (żeby przynajmniej wymienili tytuł, szczerze polecając)? ile bierze celebryta za fotę z papierową książką w łapie? jaka część nakładu wędruje do „blogerów książkowych”, tych od „współpracują‐ze‐mną‐wydawnictwa‐takie‐a‐takie”, coby wpuścili tytuł w sieciosferę i niech się tam – pocztą szeptaną – propaguje? i ile kasy idzie do tych blogerów k., którzy dorobili się wysokiego miejsca w pozycjonowaniu wyszukiwarek i teraz każą sobie płacić („za pracę, to uczciwe”), jeśli napiszą „recenzję” pozytywną? i wreszcie, najbardziej może wstydliwe, jaki jest budżet przeznaczony na boty dopisujące entuzjastyczne „opinie czytelników” w internetowych księgarniach? a może to tylko plotki?
Jeśli jednak nie, to dodatkowe, najważniejsze pytanie: czy masz, wydawco, jakikolwiek twardy dowód, że budżet przeznaczany na powyższe przedsięwzięcia przekłada się na sprzedaż? Dla ułatwienia pomińmy media mejnstrimowe, bez uzasadnienia przyjmę, że nakład robi swoje. Co do reszty, wiem, że są agencje żyjące z perswazji typu „tak, teraz jest czas influencerów, to oni decydują o sukcesie!”, i że mają one pod ręką ładne wykresy i tabelki w Excelu. Ale czy ktokolwiek powiedział im „sprawdzam”, „pokażcie metodologię, or else”?
A więc zamiast mętnie i ogólnikowo krążyć wokół „rządu dusz” zajmijcie się wreszcie realiami: obiegiem kasy.
interludium
Żeby nie było: wiem, że czasy są ciężkie, a będzie tylko gorzej. Księgarnie ledwo zipią. Wydawcy są na klęczkach (bo hurtownie, odwleczone płatności, VAT, brak szerokodostępnej niezależnej krytyki okołoksiążkowej – gdzie ten polski NYTRoB?, państwo coraz bardziej z tektury, media publiczne – folwarczne itd., itp.), ale – a może wskutek tego – konkurencja rośnie, liczba wydawanych tytułów wzrasta, a okno pt. „nowość!” – czyli podstawowa szansa na „zejście nakładu” – robi się relatywnie coraz węższe. Trzeba się chwytać każdych środków.
Ale czy warto chwytać się brzydko? A może da się chwytać mądrzej?
wróćmy do pytań
W debacie Wojciech Rusinek (wówczas i nadal zastępca redaktor naczelnej e‑pisma artpapier.com) powiedział tak:
Istnieje bardzo łatwa możliwość kontaktu z redakcjami czasopism czy witryn krytycznoliterackich. Nasze łamy są dostępne – choć oczywiście nadsyłane teksty muszą spełnić pewne wymogi formalne. Nie jesteśmy bandą terrorystów, uzurpujących sobie wyłączne prawo do wypowiadania się o literaturze, którzy otaczają się murami.
A więc pytania do redaktora:
– czy to prawda? czy piszący w tym jakże ograniczonym (liczbą tytułów / miejsc w sieci, możliwością płacenia za teksty itd. – tu też raczej będzie gorzej niż lepiej) nie tworzą zamkniętego koleżeńskiego układu, do którego nie wpuszcza się ludzi „z ulicy”? jakie wymogi formalne? czy chodzi o zdolność pisania po polsku, przejrzystego formułowania myśli (if any^), słowem: rudymentów, na których (dodaję z obserwacji) poległaby spora część „blogerów ksiażkowych” (z tymi wysoko spozycjonowanymi [SEO] na czele – ale zastrzegam, to nie jest ocena generalna!), czy też stawia się warunki mocniejsze? czy teksty, jakie dostajecie od stałych „dostawców” wymagają redakcji fundamentalnej czy, hm, zwykłej? słowem, czy nie jest tak, że kategorie „fachowcy” vs. „amatorzy” tak naprawde oznaczają „redagowani i podlegający selekcji” vs „wszystko dobre co klikalne”? a co więcej, każdy inteligentny czytelnik po trzech próbkach wie, z czym ma do czynienia: niechby mu gugiel sto razy na sto pchał przed oczy treści takie‐a‐takie, nie wpłyną one na oceny i decyzje własne (nie łudźcie się, wydawcy).
Ale to (mam wrażenie i mam nadzieję) byłyby pytania retoryczne. Ważniejsze byłyby inne:
– właściwie dlaczego was, redaktorzy i autorzy, wkurwia fakt, że wydawnictwa przeznaczają kasę na teksty „recenzji”, których żaden szanujący się redaktor (uwaga: są kontrprzykłady!) nie wpuściłby na swoje łamy? przecież z marketingowego punktu widzenia o wiele lepsza jest proliferacja treści jednobrzmiących i pochlebnych! chodzi wam władzę (selekcji itd.), która się wymyka, bo każdy może, a nawet zarabia na tym, czy o stan żywej kultury (edukację, sprzeciw wobec prawa Greshama itp.)? czemu zamiast upominać się o jakość wolicie formułować nieżyciowe postulaty „niech sobie piszą/płacą”, aby tylko było transparentnie, żebyśmy my, czytelnicy, wiedzieli, co reklama & tekst sponsorowany, a co „opinia własna”? nieżyciowe – bo przecież sami jesteście uwikłani w środowiskowe zależności, personalne znajomości itd.
taka debata
byłaby ciekawa. Nie obeszłoby się, co prawda, bez ech typu obszczaja rukopasznaja schwatka (po polsku: powszechne mordobicie), ale może to bardziej wyzwalające niż mruczenie półgębkiem i sieć zasromanych poliszyneli, cicho sza (ale swoje wiemy).
aneksy
Do tej blogonotki planuję szereg aneksów – na prawach ilustracji do tematu, na zmontowanie których nie mam w tej chwili siły/czasu. Będzie o avon, gdzie ten kawon, o influencerach i parę aneksów o hucpie. A zatem: notka krocząca.
hucpa #1
Podobnie jak w tym przypadku, człowieka nie znam, znam trochę jego tekstów. Są to teksty złe, przykłady zamieszczałem uparcie i latami, niech wystarczą za uzasadnienie. Zdumiewa mnie, że tyle lektur (poświadczonych produkowanymi w wymiarze wręcz stachanowskim streszczeniami) nie spowodowało tego, czego można by się spodziewać po systematycznym kontakcie ze słowem pisanym, często z tzw. wysokoartystycznej półki: usprawnienia języka, wehikułu formułowania i przekazywania myśli. Choćby, nie wiem, przez osmozę^.
Otóż nic po takich nadziejach (w tym, zdumiewającym, przypadku). Im większa popularność, „pozycja” (nie tylko influencerska), tym to groźniejsze: to zły wzorzec, przykład, że jakość nie musi mieć znaczenia. Znakomita większość tych „recenzji” wyszłaby spod ręki redaktora gęstoczerwona od skreśleń i poprawek. Dla mnie jakość znaczenie ma (życie jest krótkie itd.). Dla wydawców – jak widać nie, do tego stopnia, że bloger‐Czechowicz musi się opędzać:
W związku z coraz częstszym przesyłaniem przez wydawców egzemplarzy recenzenckich przed korektą zamiast publikacji po wyjściu z drukarni uprzejmie informuję, iż czytam i recenzuję tylko WYDANE książki. Wydawco! Jeśli oczekujesz ode mnie rzetelnego omówienia, przekaż mi rzetelnie wykonane (czytaj: wydane) narzędzie do pracy, w którym nie będę potykał się o błędy, jakimi potem ma zająć się korekta. Egzemplarze recenzenckie czytam tylko wtedy, gdy podejmuję się przedpremierowego omówienia książki – fakt ten jest wcześniej ustalony z danym wydawcą w prywatnej korespondencji.
(Razem ze stawką.) Przy takim rodzaju zbesztania oficyn moje uprzednio wyrażone zdumienie jest właściwie niczym.
Jednak na pewnym polu oddam mu sprawiedliwość: jego wywiady z pisarzami zyskują z latami na jakości. Może jest uroczym człowiekiem, co ma ujmujący uśmiech, osobą patrzącą na rozmówcę/‐czynię wsłuchanym‐psim spojrzeniem – tak czy inaczej, to jedyne treści, jakim wg mnie można przypisać wartość (krytyczno)literacką. Może zresztą głównie dlatego, że gros tekstu to wypowiedzi jego rozmówców. Bywają ciekawe.
Ale i tam nadziejemy się na hucpę. Rozmawia na przykład z Jarosławem Maślankiem i powiada:
Przy lekturze „Fermy ciał” zgodziliśmy się z Maciejem Robertem, że twoje książki – właściwie wszystkie – są bardzo filmowe. To wynika z jakiejś formy twojej wrażliwości? Piszesz tak, jak chciałbyś rzeczy i ludzi widzieć, czy mają być tylko projekcją wyobraźni?
(Po tylu latach „w branży” stosunki są dość familiarne, nic w tym złego.)
Sęk jednak w tym, że Maciej Robert sformułował tę opinię o Fermie ciał bodaj na prawach blurba do książki; towarzyszy ten tekst każdemu wystąpieniu tytułu w dowolnej ksiegarni internetowej.
No i taka to liczba mnoga pierwszej osoby, „zgodziliśmy się”.
avon, gdzie ten kawon
Diasporę blogów książkowych łączy jedno: zasada przyjemności. Ludzie to robią, bo lubią czytać (najprzeróżniejsze rzeczy) i jakoś dzielić z innymi tę przyjemność. (Polecam przy okazji zwięzły przewodnik Jakuba Zgierskiego po rodzajach przyjemności lekturowych Dużo różnych naraz przyjemności w ramach cyklu dwutygodnikowego „Kultura środka”.)
Jedne blogi linkują do innych, tamte do kolejnych, i tak powstaje sieć „rozproszonego uczestnictwa w kulturze”, w której węzłach dodatkowo pojawiają się nieblogujący czytelnicy (znajomi sieciowi i realni danego blogera). Oczywisty jest pomysł, żeby raz na jakiś czas się spotkać IRL; to wzmacnia więzi, daje nadto poczucie wspólnoty, a nawet siły („o, nie jest nas tak mało”). W relacjach z takich spotkań często pojawiają się dobre wróżki w postaci przedstawicieli wydawnictw; przybywają one z torbami pełnymi książek.
Jest to słuszne i pożyteczne. Niech książki trafiają do tych, którzy chcą je czytać.
Boję się jednak, czy aby działy marketingu wydawnictw nie mylą tej czytelniczej diaspory z modelem MLM [multi level marketing] w postaci zdyscyplinowanej armii przedstawicieli handlowych, np. marki Avon, zorganizowanej w piramidę. Tam działa to tak, że w dół piramidy spływa produkt, a w górę – zyski ze sprzedaży; tym na dole dostaje się najmniej (często nawet zwykły pusty kaczan), ci na samej górze opływają w dostatki.
Marketing myśli może, że inwestycja (w gratisy) spowoduje rozpłynięcie się po sieci samopowielających się polecanek („fajne, warto kupić”), a zysk wróci okrężną drogą w postaci wzmożonej sprzedaży.
Problem w tym, że diaspora blogoksiążkowa jest dosyć płaska, a jej poszczególne odnogi – wysycają się. To znaczy jedne blogi książkowe linkują do innych (i odwrotnie) tworząc raczej zamknięte cykle niż otwartą i rozrastającą się piramidę. Co więcej, sam model takiego czysto „książkowego” bloga niesie w sobie pewne ograniczenia. Oto np. wyznanie jednej z bardziej znanych blogerek książkowych:
W pewnym momencie nastąpił przesyt. Powiedzmy sobie wprost, jaki wielkim fanem literatury bym nie była, nie jestem w stanie czytać wyłącznie o kolejnych tytułach i oglądać w kółko cudze biblioteczki. Ciekawi mnie poza książkami naprawdę wiele rzeczy.
Wyobrażam sobie dobrą wróżkę po powrocie z podróży służbowej, która siedzi i czeka na owoce (myśli: „gdzie ten kawon?”, myśli: „tego tytułu poszło tyle samo gratisów, co tamtego, a jakoś tego akurat sprzedaż żadna”).
(Kawon to dawna nazwa arbuza, owoc słodki i orzeźwiający; czysta przyjemność. Stąd jego pojawienie się. No i rym.)
hucpa #2
Poniższy fragment pochodzi z bardzo (bardzo) imponującej listy „Naszych usług”, które oferuje team stojący za pewnym znanym i popularnym blogiem okołoksiążkowym, którego polem rażenia jest wszakże głównie fanpejdż na fejsbuku. (Sam byłem fanem, lata temu, ale ostatnio nieco wychłódło; nieważne, nie chodzi o moje subiektywne opinie.)
Redagujemy książki. Pomagamy autorom i autorkom w napisaniu dobrej książki. Oczywiście za przyzwoitym wynagrodzeniem. W twojej powieści coś nie gra? My powiemy ci z przyjemnością[,] jak to naprawić.
Jednak gdy otwieram ostatni opublikowany na tym blogu tekst krytyczno‐recenzyjny, widzę np. taki passus:
Wencel dokłada kolejny kamyczek do grobowca, pod którym zasypano poezję Lechonia i zamiast wydobywać z niej piękno i tragizm, zamiast nazywać rzeczy po imieniu i dokonać uczciwej analizy poezji napisał żenujący poziomem bryk, który podpisał on, redakcja i wydawnictwo. Rozumiem, że warunkiem do przeżycia PIWu jest serwilizm wobec aktualnej władzy, ale serwilizm kosztem wielkiej poezji i serii zapowiadającej się przynajmniej ciekawie to niestety potwarz. Ja tam drugi raz za ratowaniem PIWu nie podniosę głosu.
Zadam sobie 2 minuty trudu, oto wersja po redakcji (pobieżnej):
Wencel rzuca kolejny kamyk na grób, w którym zasypano poezję Lechonia. Zamiast wydobyć jej piękno i tragizm, zamiast nazwać rzeczy po imieniu i dokonać uczciwej analizy tej poezji, napisał żenujący poziomem bryk. Podpisany jest pod nim on sam, ale też redakcja wraz z wydawnictwem. Rozumiem, że warunkiem przeżycia PIW‑u jest serwilizm wobec aktualnej władzy, ale serwilizm kosztem wielkiej poezji? Kosztem poziomu całej serii, zapowiadającej się na ciekawą? To niestety potwarz system‐error #429 aaa! o co tu chodzi? AAAA!. Ja tam drugi raz za ratowaniem PIW‑u nie podniosę głosu może ręki? hm. a może chodzi o to, że krzyczał.
Co ja się będę rozpisywać. Team, który publikuje takie teksty, chce redagować innych?
(OK, rozumiem, tu robią za darmo, tam, za kasę, pracowaliby inaczej.)
Aneksu o influencerach nie będzie, czas mi się skończył. Może innym razem, w odrębnej notce.