Search Results

Your search for czechowicz returned the following results.

W swoich [przedpremierowych] uwagach przedlekturowych o Szczelinami Wita Szostaka (które to uwagi Marcin Bełza w nader osobistym wyznaniu nazwał błędnie polekturowymi), dwukrotnie przywołuję hipotetyczną magistrantkę:

wędrówki (skądinąd dość zdumiewające) nazwisk postaci po tekstach (niczym u wczesnego Piotra Wojciechowskiego [zob.]) mogą przynieść sporo frajdy ewentualnej magistrantce

oraz:

A przy okazji: warto wprowadzić termin „autobibliograficzny” [*], na podobieństwo (lecz w przeciwstawieniu) „autobiograficzny”. Nie wchodząc w subtelności kwestii autorstwa (notabene, ustalenie pięter autorstwa w Poniewczasie może przyprawić o ból głowy ewentualną magistrantkę), zauważamy w Szczelinami właśnie odesłania autobibliograficzne.

Z niejaką satysfakcją [fantazja nigdy nie dogania rzeczywistości^] donoszę P.T. Czytelnikom, że magistrantka istnieje realnie, za swoją pracę magisterską Podmiotowość w wypowiedzi filozoficznej i literackiej na przykładzie twórczości Dobrosława Kota (Wita Szostaka) (UW 2020) dostała nagrodę specjalną w XXVI edycji Konkursu im. J. J. Lipskiego; pokłosiem tych badań były dwa teksty, jeden o „dwuręczności” Kota‐Szostaka („Ruch Literacki” 5(368)/2021), zawierający sporo inteligentnych uwag, zwł. tyczących konstrukcji i semantyki „podmiotu mówiącego”, drugi o Kocie i jego Tratwie Odysa („Twórczość” 1/2021), tekst bardziej laudacyjny.

Ilona Siwak jest też autorką dwóch tekstów w „Art‐papierze”, z listopada 2020 o Cudzych słowach Szostaka i świeżo opublikowanego Mężczyzna, który objaśnił mi światSzczelinami i recepcji tej książki.

Jedno jest pewne: Siwak solidnie przeczytała Szostaka (no i Kota) – art. w „Ruchu Literackim”, dostępny w sieci [zob.], jest też stosownie najeżony aparatem wedle polonistyczno/MISH‐owego sznytu. Jednak w tekście o Szczelinami bardziej czyta recenzentów (parska przy tym z irytacji), i to wykazując się (niezbyt profesjonalną) niestarannością w doborze źródeł (kto poważny bierze serio elukubracje Szota czy Czechowicza?).

Tezy Siwak w tym tekście są takie: Szczelinami nie jest powieścią, bo

nie ma [tam] linii fabularnej ani punktów węzłowych, jakichś zdarzeń. Jest jedynie nieustanne wytwarzanie mitu – podkręcane medialnie przez wydawcę – że to, co mamy przed oczami, to jest powieść.

...a domniemane (przez recenzentów) i sugerowane (przez autora) istnienie spójnej autorki zbiorków wierszy, składających się na tekst ksiażki, to interpretacyjne nadużycie.

Oba te zarzuty (indukowane reaktywnie przez postawy recenzentów i „recenzentów”) są nieco dęte. Nie po to Szostak od lat ćwiczy w różnych wariantach afabularność w swoich książkach, by brak explicite pokazanych „punktów węzłowych, jakichś zdarzeń” miał świadczyć o „niepowieściowości”; toż przecież właśnie rekonstrukcja implicite „podejrzanych o istnienie” punktów zwrotnych w bioliterackiej linii fikcyjnej autorki wierszy stanowi sens zabawy ze Szczelinami.

Co do „istnienia” autorki wierszy, pisałem:

Każdy z nich [tomików] jest wewnętrznie spójnym projektem, całość tworzy nad‐projekt, w którym m.in. skrywa się życiowa (i literacka) trajektoria autorki (fikcyjnej) tych wierszy.

Takie założenie – o quasi‐autorskiej spójności „nad‐projektu” – czyni (tak po prostu!) lekturę Szczelinami ciekawszą niż przy założeniu odwrotnym (że to różne „podmiotowo” głosy, których jedno‐tożsamość jest zaledwie suflowana przez autora). (Pamiętajmy: wątpliwości na korzyść!)

Sam nazwałem Szczelinami niby‐powieścią, Bełza poszedł krok dalej – u niego książka ta to niepowieść (na wzór i poszerzenie terminu niewiersz).

* * *

Jest wszakże w tekście Siwak pretensja skierowana wprost do autora Szczelinami, podniesiona już w tytule. O mansplaining.

Przywołuje Rebekę Solnit i pisze:

Jest też podmiot, który sygnuje tę książkę swoim nazwiskiem i który zdaje się zapominać o tym, że wypowiadając najbardziej intymne doświadczenia kobiety (jak choćby miesiączka, pierwszy seks, ciąża czy macierzyństwo) dokonuje symbolicznej przemocy na mnie i innych czytelniczkach [...]. Nie chodzi jednak o to, że mężczyzna opisał kobietę i jej świat. To już się Szostakowi udawało. Chodzi o to, że ta książka to kilkaset wierszy o śluzie, krwi i mleku, o podcinaniu żył i odsłanianiu piersi, książka próbująca pokazać naszą – kobiet – cielesność, nasz świat, w którym jest przemoc, trudne chwile, ale też pierwsze zakochanie i inne piękne doświadczenia. Tyle że opowiedziane to jest z perspektywy kogoś, kto – nawet jeśli będzie się bardzo starać – i tak wpisze się w rolę mężczyzny mówiącego nie o swoim wyobrażeniu kobiecości, tylko za nas.

Rzeczywiście, tego typu wątpliwość towarzyszy lekturze. Sam radziłem sobie z tym następująco. Po pierwsze, sprzeciwiając się (generalnie) esencjalności (w tym: ról genderowych). Po drugie, wskazując, że jawny „głos kobiecy” służy (i mamy tu do czynienia z pewną ewolucję) do wypowiadania sądów radykalniejszych niż wypada w akademicko-krakowsko-„tischnerowsko”-patriarchalnym światku; pisałem:

Może to symptom ewolucyjnego wyrastania Szostaka z dziedziczonego dziadocenu? Trochę żartuję.

...choć po przytoczeniu paru wierszy z książki dodałem:

(A więc może i nie żartowałem.)

Jednak clue refleksji nad owym ew. mansplainingiem jest tutaj:

Metoda w tym – powiedzmy wprost: „szostakocentryczna”, autor podstawia sam sobie pod oczy wyobrażone zwierciadła, żeby jakoś „(do)wiedzieć [się] po” [faktach/fikcjach], tego, co dotąd „nie”.

...karkołomna fraza na końcu cytatu odnosi się oczywiście do tytułu zbiorku z 2000: „Nie do powiedzenia”. Rozstrzygam wątpliwości na korzyść Szostaka: on głosem narratorki nie mówi „za was” [kobiety], on mówi dla siebie, ta literacka konstrukcja jest rodzajem self‐testu. Wypełniającego swoistą [poznawczo‐emocjonalną] lukę (notabene, sowita bibliografia do tak docenionej przez Siwak Tratwy Odysa zawiera odesłania do prac autorstwa ledwie dwóch kobiet, w tym jednej Arendt^; o czym to świadczy?).

* * *

A na zakończenie wspominek lekturowy. W Idzie skacząc po górach (1963) Jerzego Andrzejewskiego starczy narrator m.in. eksploruje intymne aspekty męskiej cielesności: a to przeraża go widziana w lustrze „wrzodzianka”, a to, strząsając (długo i nie dość skutecznie) siurka nad miską klozetową, parafrazuje słowa Molly (strumień z Ulissesa: ten arche‐przykład „kobiecości opowiedzianej przez mężczyznę”) o wszelkich wodach, co ostatecznie wpadają do oceanu. Czy gdyby to napisała Andrzejewska, to—


PRZYPISY
[*] W tekście z „Ruchu Literackiego” Siwak przywołuje zbliżoną kategorię Doroty Danuty Ulickiej „podmiotu autor‐biograficznego” [przepraszam za tę pomyłkę].

Cztery lata temu odbyła się debata Fachowcy vs amatorzy, czyli jak nowe media zmieniły krytykę literacką (linkowałem do niej w harcowniczej i błahej blogonotce), w dyskusji tej padło sporo istotnych orzeczeń, niemało błahych, parę mylnych; generalnie obyło sie bez mocnych konkluzji: tworząca się jakby na nowo rzeczywistość obiegów wokołoksiążkowych, wokołoczytelniczych, nie rysowała się ostro. Biorę z owej debaty jako motto fragment wypowiedzi Anny Kałuży:

różnica ta [między krytyką literacką a internetową] zasadza się na pewnej dobrze pojmowanej „chuligańskości” krytyki literackiej. Krytyk literacki dba o to, byśmy nie pogrążyli się w mętnej wodzie nieustannie powtarzanych identycznych opinii. Tymczasem recenzje blogowe to nieustanne powtarzanie tych samych tez czy nawet sformułowań, które przedstawia się jako opinie własne.

(Ale materiału na inaczej pryzmatujące motta znajdziecie tam więcej.)

Jak dziś wygląda stan, hm, rozpoznania owych obiegów? Tak sobie; nadal mętnie.

panel

Oto na przykład zapowiedź wydarzenia na tegoroczną jesień.

27 października, sobota, godz. 11.00,
Walka o rząd dusz, czyli kto najlepiej poleca książki?

Dyskusja:
Ewa Stanek – dziennikarka radiowa,
Monika Ochędowska – miszong.pl, Book’s not dead
Adam Strzeboński – Księgarnia Pod Globusem
Paulina Małochleb – Książki na ostro
Elwira Przyjemska – Księgarka na regale
Rafał Hetman – CzytamRecenzuje.pl
Aleksandra Pasek – Parapet Literacki
Justyna Suchecka – Gazeta Wyborcza, Krótka Przerwa
Milena Gumienny – De Revolutionibus Books&Café

Prowadzenie: Anna Karczewska

Kto lub co decyduje o tym, jaką książkę kupują czytelnicy? Czy są to blogerzy, których aktywność skupia się w mediach społecznościowych i o których sympatie zabiegają wydawcy? Czy może dziennikarze, którzy publikują recenzje i wywiady z autorami w prasie i radiu? A co z księgarzami księgarń kameralnych? Czy z ich zdaniem ktoś jeszcze się liczy czy raczej traktuje się ich jak żywe relikty minionej epoki, w której nie było lubimyczytac.pl i innych internetowych zestawień najlepszych tytułów? Komu wierzą czytelnicy?

Wydarzenie odbywa się w ramach programu towarzyszącego Festiwalu Conrada w księgarniach.

Organizatorzy nie potrafią porzadnie stematyzować proponowanej dyskusji, nie spodziewam się zatem niczego poza rytualnym międleniem (da capo al fine).

Rząd dusz, really? A nie chodzi aby o skok na portfel? „Kto najlepiej poleca książki” wobec „kto/co decyduje, jaką książkę kupuje czytelnik” oznacza pytanie o siłę marketingową, nie żaden „rząd dusz”. Czy może to znak czasów, że się te dwie sfery traktuje jakby były synonimiczne?

Kogo nie ma w tym gronie? Są dziennikarki z mejnstrimu (Stanek, Ochędowska, Suchecka, Małochleb) wraz z ich, powiedzmy, pozaetatowymi przedsięwzięciami (btw, miszong.pl zdechł), są księgarze/‐arki (Strzeboński, Gumienny) i wreszcie przedstawiciele blogów książkowych (Przyjemska, Hetman, Pasek).

Nie ma wydawców, nie ma przedstawicieli prasy kulturalnej/literackiej czy portali tego typu, w skrócie: redaktorów.

A miałbym parę pytań.

Do wydawcy:
– jakie są realne koszty promocji? ile wydajecie na opłacenie haraczu dla Empiku, żeby potrzymał ksiażkę przez tydzień‐dwa na nieukrytym miejscu? jaki jest koszt „patronatu” mediów mejnstrimowych (żeby przynajmniej wymienili tytuł, szczerze polecając)? ile bierze celebryta za fotę z papierową książką w łapie? jaka część nakładu wędruje do „blogerów książkowych”, tych od „współpracują‐ze‐mną‐wydawnictwa‐takie‐a‐takie”, coby wpuścili tytuł w sieciosferę i niech się tam – pocztą szeptaną – propaguje? i ile kasy idzie do tych blogerów k., którzy dorobili się wysokiego miejsca w pozycjonowaniu wyszukiwarek i teraz każą sobie płacić („za pracę, to uczciwe”), jeśli napiszą „recenzję” pozytywną? i wreszcie, najbardziej może wstydliwe, jaki jest budżet przeznaczony na boty dopisujące entuzjastyczne „opinie czytelników” w internetowych księgarniach? a może to tylko plotki?

Jeśli jednak nie, to dodatkowe, najważniejsze pytanie: czy masz, wydawco, jakikolwiek twardy dowód, że budżet przeznaczany na powyższe przedsięwzięcia przekłada się na sprzedaż? Dla ułatwienia pomińmy media mejnstrimowe, bez uzasadnienia przyjmę, że nakład robi swoje. Co do reszty, wiem, że są agencje żyjące z perswazji typu „tak, teraz jest czas influencerów, to oni decydują o sukcesie!”, i że mają one pod ręką ładne wykresy i tabelki w Excelu. Ale czy ktokolwiek powiedział im „sprawdzam”, „pokażcie metodologię, or else”?

A więc zamiast mętnie i ogólnikowo krążyć wokół „rządu dusz” zajmijcie się wreszcie realiami: obiegiem kasy.

interludium

Żeby nie było: wiem, że czasy są ciężkie, a będzie tylko gorzej. Księgarnie ledwo zipią. Wydawcy są na klęczkach (bo hurtownie, odwleczone płatności, VAT, brak szerokodostępnej niezależnej krytyki okołoksiążkowej – gdzie ten polski NYTRoB?, państwo coraz bardziej z tektury, media publiczne – folwarczne itd., itp.), ale – a może wskutek tego – konkurencja rośnie, liczba wydawanych tytułów wzrasta, a okno pt. „nowość!” – czyli podstawowa szansa na „zejście nakładu” – robi się relatywnie coraz węższe. Trzeba się chwytać każdych środków.

Ale czy warto chwytać się brzydko? A może da się chwytać mądrzej?

wróćmy do pytań

W debacie Wojciech Rusinek (wówczas i nadal zastępca redaktor naczelnej e‑pisma artpapier.com) powiedział tak:

Istnieje bardzo łatwa możliwość kontaktu z redakcjami czasopism czy witryn krytycznoliterackich. Nasze łamy są dostępne – choć oczywiście nadsyłane teksty muszą spełnić pewne wymogi formalne. Nie jesteśmy bandą terrorystów, uzurpujących sobie wyłączne prawo do wypowiadania się o literaturze, którzy otaczają się murami.

A więc pytania do redaktora:

– czy to prawda? czy piszący w tym jakże ograniczonym (liczbą tytułów / miejsc w sieci, możliwością płacenia za teksty itd. – tu też raczej będzie gorzej niż lepiej) nie tworzą zamkniętego koleżeńskiego układu, do którego nie wpuszcza się ludzi „z ulicy”? jakie wymogi formalne? czy chodzi o zdolność pisania po polsku, przejrzystego formułowania myśli (if any^), słowem: rudymentów, na których (dodaję z obserwacji) poległaby spora część „blogerów ksiażkowych” (z tymi wysoko spozycjonowanymi [SEO] na czele – ale zastrzegam, to nie jest ocena generalna!), czy też stawia się warunki mocniejsze? czy teksty, jakie dostajecie od stałych „dostawców” wymagają redakcji fundamentalnej czy, hm, zwykłej? słowem, czy nie jest tak, że kategorie „fachowcy” vs. „amatorzy” tak naprawde oznaczają „redagowani i podlegający selekcji” vs „wszystko dobre co klikalne”? a co więcej, każdy inteligentny czytelnik po trzech próbkach wie, z czym ma do czynienia: niechby mu gugiel sto razy na sto pchał przed oczy treści takie‐a‐takie, nie wpłyną one na oceny i decyzje własne (nie łudźcie się, wydawcy).

Ale to (mam wrażenie i mam nadzieję) byłyby pytania retoryczne. Ważniejsze byłyby inne:

– właściwie dlaczego was, redaktorzy i autorzy, wkurwia fakt, że wydawnictwa przeznaczają kasę na teksty „recenzji”, których żaden szanujący się redaktor (uwaga: są kontrprzykłady!) nie wpuściłby na swoje łamy? przecież z marketingowego punktu widzenia o wiele lepsza jest proliferacja treści jednobrzmiących i pochlebnych! chodzi wam władzę (selekcji itd.), która się wymyka, bo każdy może, a nawet zarabia na tym, czy o stan żywej kultury (edukację, sprzeciw wobec prawa Greshama itp.)? czemu zamiast upominać się o jakość wolicie formułować nieżyciowe postulaty „niech sobie piszą/płacą”, aby tylko było transparentnie, żebyśmy my, czytelnicy, wiedzieli, co reklama & tekst sponsorowany, a co „opinia własna”? nieżyciowe – bo przecież sami jesteście uwikłani w środowiskowe zależności, personalne znajomości itd.

taka debata

byłaby ciekawa. Nie obeszłoby się, co prawda, bez ech typu obszczaja rukopasznaja schwatka (po polsku: powszechne mordobicie), ale może to bardziej wyzwalające niż mruczenie półgębkiem i sieć zasromanych poliszyneli, cicho sza (ale swoje wiemy).

aneksy

Do tej blogonotki planuję szereg aneksów – na prawach ilustracji do tematu, na zmontowanie których nie mam w tej chwili siły/czasu. Będzie o avon, gdzie ten kawon, o influencerach i parę aneksów o hucpie. A zatem: notka krocząca.


hucpa #1

Podobnie jak w tym przypadku, człowieka nie znam, znam trochę jego tekstów. Są to teksty złe, przykłady zamieszczałem uparcie i latami, niech wystarczą za uzasadnienie. Zdumiewa mnie, że tyle lektur (poświadczonych produkowanymi w wymiarze wręcz stachanowskim streszczeniami) nie spowodowało tego, czego można by się spodziewać po systematycznym kontakcie ze słowem pisanym, często z tzw. wysokoartystycznej półki: usprawnienia języka, wehikułu formułowania i przekazywania myśli. Choćby, nie wiem, przez osmozę^.

Otóż nic po takich nadziejach (w tym, zdumiewającym, przypadku). Im większa popularność, „pozycja” (nie tylko influencerska), tym to groźniejsze: to zły wzorzec, przykład, że jakość nie musi mieć znaczenia. Znakomita większość tych „recenzji” wyszłaby spod ręki redaktora gęstoczerwona od skreśleń i poprawek. Dla mnie jakość znaczenie ma (życie jest krótkie itd.). Dla wydawców – jak widać nie, do tego stopnia, że bloger‐Czechowicz musi się opędzać:

W związku z coraz częstszym przesyłaniem przez wydawców egzemplarzy recenzenckich przed korektą zamiast publikacji po wyjściu z drukarni uprzejmie informuję, iż czytam i recenzuję tylko WYDANE książki. Wydawco! Jeśli oczekujesz ode mnie rzetelnego omówienia, przekaż mi rzetelnie wykonane (czytaj: wydane) narzędzie do pracy, w którym nie będę potykał się o błędy, jakimi potem ma zająć się korekta. Egzemplarze recenzenckie czytam tylko wtedy, gdy podejmuję się przedpremierowego omówienia książki – fakt ten jest wcześniej ustalony z danym wydawcą w prywatnej korespondencji.

(Razem ze stawką.) Przy takim rodzaju zbesztania oficyn moje uprzednio wyrażone zdumienie jest właściwie niczym.

Jednak na pewnym polu oddam mu sprawiedliwość: jego wywiady z pisarzami zyskują z latami na jakości. Może jest uroczym człowiekiem, co ma ujmujący uśmiech, osobą patrzącą na rozmówcę/‐czynię wsłuchanym‐psim spojrzeniem – tak czy inaczej, to jedyne treści, jakim wg mnie można przypisać wartość (krytyczno)literacką. Może zresztą głównie dlatego, że gros tekstu to wypowiedzi jego rozmówców. Bywają ciekawe.

Ale i tam nadziejemy się na hucpę. Rozmawia na przykład z Jarosławem Maślankiem i powiada:

Przy lekturze „Fermy ciał” zgodziliśmy się z Maciejem Robertem, że twoje książki – właściwie wszystkie – są bardzo filmowe. To wynika z jakiejś formy twojej wrażliwości? Piszesz tak, jak chciałbyś rzeczy i ludzi widzieć, czy mają być tylko projekcją wyobraźni?

(Po tylu latach „w branży” stosunki są dość familiarne, nic w tym złego.)

Sęk jednak w tym, że Maciej Robert sformułował tę opinię o Fermie ciał bodaj na prawach blurba do książki; towarzyszy ten tekst każdemu wystąpieniu tytułu w dowolnej ksiegarni internetowej.

No i taka to liczba mnoga pierwszej osoby, „zgodziliśmy się”.


avon, gdzie ten kawon

Diasporę blogów książkowych łączy jedno: zasada przyjemności. Ludzie to robią, bo lubią czytać (najprzeróżniejsze rzeczy) i jakoś dzielić z innymi tę przyjemność. (Polecam przy okazji zwięzły przewodnik Jakuba Zgierskiego po rodzajach przyjemności lekturowych Dużo różnych naraz przyjemności w ramach cyklu dwutygodnikowego „Kultura środka”.)

Jedne blogi linkują do innych, tamte do kolejnych, i tak powstaje sieć „rozproszonego uczestnictwa w kulturze”, w której węzłach dodatkowo pojawiają się nieblogujący czytelnicy (znajomi sieciowi i realni danego blogera). Oczywisty jest pomysł, żeby raz na jakiś czas się spotkać IRL; to wzmacnia więzi, daje nadto poczucie wspólnoty, a nawet siły („o, nie jest nas tak mało”). W relacjach z takich spotkań często pojawiają się dobre wróżki w postaci przedstawicieli wydawnictw; przybywają one z torbami pełnymi książek.

Jest to słuszne i pożyteczne. Niech książki trafiają do tych, którzy chcą je czytać.

Boję się jednak, czy aby działy marketingu wydawnictw nie mylą tej czytelniczej diaspory z modelem MLM [multi level marketing] w postaci zdyscyplinowanej armii przedstawicieli handlowych, np. marki Avon, zorganizowanej w piramidę. Tam działa to tak, że w dół piramidy spływa produkt, a w górę – zyski ze sprzedaży; tym na dole dostaje się najmniej (często nawet zwykły pusty kaczan), ci na samej górze opływają w dostatki.

Marketing myśli może, że inwestycja (w gratisy) spowoduje rozpłynięcie się po sieci samopowielających się polecanek („fajne, warto kupić”), a zysk wróci okrężną drogą w postaci wzmożonej sprzedaży.

Problem w tym, że diaspora blogoksiążkowa jest dosyć płaska, a jej poszczególne odnogi – wysycają się. To znaczy jedne blogi książkowe linkują do innych (i odwrotnie) tworząc raczej zamknięte cykle niż otwartą i rozrastającą się piramidę. Co więcej, sam model takiego czysto „książkowego” bloga niesie w sobie pewne ograniczenia. Oto np. wyznanie jednej z bardziej znanych blogerek książkowych:

W pewnym momencie nastąpił przesyt. Powiedzmy sobie wprost, jaki wielkim fanem literatury bym nie była, nie jestem w stanie czytać wyłącznie o kolejnych tytułach i oglądać w kółko cudze biblioteczki. Ciekawi mnie poza książkami naprawdę wiele rzeczy.

Wyobrażam sobie dobrą wróżkę po powrocie z podróży służbowej, która siedzi i czeka na owoce (myśli: „gdzie ten kawon?”, myśli: „tego tytułu poszło tyle samo gratisów, co tamtego, a jakoś tego akurat sprzedaż żadna”).

(Kawon to dawna nazwa arbuza, owoc słodki i orzeźwiający; czysta przyjemność. Stąd jego pojawienie się. No i rym.)


hucpa #2

Poniższy fragment pochodzi z bardzo (bardzo) imponującej listy „Naszych usług”, które oferuje team stojący za pewnym znanym i popularnym blogiem okołoksiążkowym, którego polem rażenia jest wszakże głównie fanpejdż na fejsbuku. (Sam byłem fanem, lata temu, ale ostatnio nieco wychłódło; nieważne, nie chodzi o moje subiektywne opinie.)

Redagujemy książki. Pomagamy autorom i autorkom w napisaniu dobrej książki. Oczywiście za przyzwoitym wynagrodzeniem. W twojej powieści coś nie gra? My powiemy ci z przyjemnością[,] jak to naprawić.

Jednak gdy otwieram ostatni opublikowany na tym blogu tekst krytyczno‐recenzyjny, widzę np. taki passus:

Wencel dokłada kolejny kamyczek do grobowca, pod którym zasypano poezję Lechonia i zamiast wydobywać z niej piękno i tragizm, zamiast nazywać rzeczy po imieniu i dokonać uczciwej analizy poezji napisał żenujący poziomem bryk, który podpisał on, redakcja i wydawnictwo. Rozumiem, że warunkiem do przeżycia PIWu jest serwilizm wobec aktualnej władzy, ale serwilizm kosztem wielkiej poezji i serii zapowiadającej się przynajmniej ciekawie to niestety potwarz. Ja tam drugi raz za ratowaniem PIWu nie podniosę głosu.

Zadam sobie 2 minuty trudu, oto wersja po redakcji (pobieżnej):

Wencel rzuca kolejny kamyk na grób, w którym zasypano poezję Lechonia. Zamiast wydobyć jej piękno i tragizm, zamiast nazwać rzeczy po imieniu i dokonać uczciwej analizy tej poezji, napisał żenujący poziomem bryk. Podpisany jest pod nim on sam, ale też redakcja wraz z wydawnictwem. Rozumiem, że warunkiem przeżycia PIW‑u jest serwilizm wobec aktualnej władzy, ale serwilizm kosztem wielkiej poezji? Kosztem poziomu całej serii, zapowiadającej się na ciekawą? To niestety potwarz system‐error #429 aaa! o co tu chodzi? AAAA!. Ja tam drugi raz za ratowaniem PIW‑u nie podniosę głosu może ręki? hm. a może chodzi o to, że krzyczał.

Co ja się będę rozpisywać. Team, który publikuje takie teksty, chce redagować innych?
(OK, rozumiem, tu robią za darmo, tam, za kasę, pracowaliby inaczej.)


Aneksu o influencerach nie będzie, czas mi się skończył. Może innym razem, w odrębnej notce.

Najważniejszym powodem, dla którego kibicuję „Krytyce Politycznej”, stał się Dziennik Opinii: znajduję tu sporo rzeczy do poczytania, bez paywalla i reklam, między innymi recenzje książkowe, występujące tu w chyba największym natężeniu na kilobajt kwadratowy wśród niespecjalistycznych e‑mediów o szerokiej tematyce.

Kibic jak to kibic: cieszy się z sukcesów i intensywnie przeżywa porażki. Dwie największe porażki KP, odnotowane na tym blogu, to debilny pomysł oddania w całości mechanizmu komentarzy do tekstów „Dziennika Opinii” fejsbukowi oraz (mniejszego kalibru) promowanie przez KP tzw. postsekularyzmu.

Dziś, choć myślałem, że uda się tego uniknąć, dopisuję trzecią porażkę.

O Katarzynie Tubylewicz słyszałem uprzednio, że jest dobrą tłumaczką (m.in. Axelsson), że napisała ostatnio interesujacą ksiażkę (Rówieśniczki), rzucił mi się też w oczy jej udział w dyskusji o polskich pisarzach i pieniądzach (oraz innych okolicznościach), która rozpętała się po pamiętnym tekście Kai „6800” Malanowskiej [guglnijcie]. Właściwie same pozytywy, nieprawdaż. Minęło czasu mało‐wiele i KP zaprosiła ją do współpracy jako stałą felietonistkę. I się zaczęło.

Pierwsze niepokojące sygnały pojawiły się w skądinąd przyzwoitym tekście o Empiku, tej etycznej korporacji (niech zdechnie!). Pisała tu:

przyglądając się sytuacji literatury w Polsce, mam skrajne odczucia, powiem tak: owszem, prasa w temacie krytyki literackiej w zasadzie abdykowała, ale jest trochę idealistów, którzy próbują ratować sytuację. Niektórzy robią to świetnie. Zerknijcie na bloga Krytycznym okiem Jarosława Czechowicza i do jego książki Rok w rozmowie. Pisarze krytycznym okiem; zajrzyjcie na blog literacki Wyliczanka Marcina Wilka lub poczytajcie raporty z Festiwalu Conrada na blogu Recenzentki, a zrozumiecie, co mam na myśli.

Zrozumieliśmy i włos nam się zjeżył – od źle ulokowanego entuzjazmu. (Ten temat został nieco rozwinięty w sprawozdawczej blogonocie fachowcy vs amatorzy.) Ale OK, to jeszcze nic strasznego.

Przyszedł jednak krok drugi i na e‑łamach „Dziennika Opinii” pojawił się tasiemcowy wywiad przeprowadzony przez Tubylewicz z Czechowiczem właśnie. W treści komunaly, w komentarzach natomiast parę opinii zdecydowanych:

„Praktycznie połowę polskich książek zapominam po kilku miesiącach od lektury. Nawet kiedy piszę o nich pozytywnie i uważam, że są niezłe.” [cytat z wywiadu]

Może dlatego, że tłucze książkę za książką w niezdrowym tempie: trzy dni na lekturę, potem skrobiemy recenzję i ruszamy dalej z kieratem. Przy takim natężeniu trudno mówić o jakiejś głębszej refleksji, to musi wyjść powierzchownie, ale jeśli jest się polonistą, można kamuflować to znajomością literackich konwencji, żargonu krytyczno‐literackiego czy po prostu umiejętnością formułowania gładkich zdań.

Zaraz dopowiedziano:

I to widać w recenzjach, których czytanie jest równie ekscytującym doświadczeniem co jedzenie chrupek kukurydzianych.

Cytuję je dla pokazania, że nie jestem zupełnie odosobniony w osądach recenzenckiej grafomanii tego pana.

Na tym koniec? Nie. Bo oto KP sięga po tzw. recenzje z bloga Krytycznym okiem, aby promować wydawane przez siebie ksiażki.

Dziś link do recenzji drugiej części rozmowy‐rzeki z Marią Janion Prof. Misia.

To poczytajmy (obiecuję, ostatni raz):

Druga część wywiadu to znakomite świadectwo tego, że dwie intelektualistki wyruszyły już wcześniej w wartościową podróż poznawczą, a teraz skupiają się we wspomnieniach głównie na latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Powyższy fragment wytłuszczony w oryginale. Co tu się pisze? Że była cześć pierwsza („wyruszyły już wcześniej”) – wiemy o tym bez czytania – i że niniejsza część druga dotyczy głównie lat 70. Podstawiamy:

Druga część to znakomite świadectwo tego, że była część pierwsza i że część druga dotyczy lat 70.

Znakomite! Świadectwo! Litości!

Widzimy zatem świadomą swoich dokonań badaczkę w jej gotyckiej jaskini zarzuconej papierami, książkami i zapiskami, które wciąż mają swoje ważne miejsce. Widzimy też profesor Misię w kontekście towarzyskim, dostrzegamy w jej obecności ważność choćby Mirona Białoszewskiego.

(Również wytłuszczone.) „Zapiski wciąż mają swoje ważne miejsce”. Niesłychane: Janion powinna dawno je wyrzucić. A tu nie! Szok. „W obecności ważność”. Choćby Mirona B. Oto kontekst towarzyski.

Na tych motywach autobiograficznych w odniesieniu do kilku kluczowych pojęć powracających jak bumerang w tej publikacji Szczuka wydaje się opierać bezzasadnie w takim znaczeniu, że łamie barwne wspomnienia dociekliwymi powrotami do wyimków przeszłości, nad którymi Maria Janion być może nie chce dyskutować.

Zrozumienie powyższego zostawiam do samodzielnego rozwikłania (ale ostrzegam: kto zagląda w otchłań, temu otchłań też zajrzy!).

Dobra, wystarczy. Mnie od tego bełkotu boli mózg. I to ma zachęcać do lektury rozmowy Szczuki z Janion?!

Droga Krytyko. Trzeci poważny fail.

Portal granice.pl opublikował część pierwszą zapisu debaty:

„Fachowcy vs amatorzy, czyli jak nowe media zmieniły krytykę literacką”, która odbyła się w ramach festiwalu Zimowy Ogród Literacki w Katowicach. W panelu dyskusyjnym udział wzięli: Kinga Kaperek (K.K.), doktorantka Uniwersytetu Śląskiego, zajmująca się nowymi mediami w kontekście życia literackiego i zdeklarowana zwolenniczka wielkiej zmiany w literaturze niezależnej. Anna Kałuża (A.K.), krytyczka, badaczka literatury, towarzysząca od kilkunastu lat najnowszej poezji. Paweł Brzeżek (P.B.), portal o.pl, Sławomir Krempa (S.K.), redaktor naczelny serwisu Granice.pl – wszystko o literaturze. Dariusz Nowacki (D.N.), , redakcja kwartalnika literackiego „Opcje”, współpracujący z licznymi mediami, które poświęcają uwagę literaturze, pojawia się zarówno w fachowych, profesjonalnych, akademickich czasopismach, jak i w prasie codziennej. Wojciech Rusinek (W.R.), zastępca redaktor naczelnej magazynu Art-Papier.pl, w którym literatura jest na eksponowanym miejscu. Spotkanie moderował prof. Krzysztof Uniłowski (K.U.), .

Zapis jest długi, nie namawiam więc jakoś szczególnie do lektury, chyba że ktoś się nudzi. Sam poczytałem (poniekąd przez Pawiana) i zastanowiło mnie pomieszanie opinii i obserwacji celnych, szczególnie tych, które dotyczą tzw. blogów książkowych, w swojej przeważającej masie mających tę tylko (za to dużą) wartość, że poświęcone są czynności bezwzględnie pożytecznej – czytaniu, z osądami i opiniami bezkrytycznie powielanymi w tym gronie debatujacych fachowców, mniej lub bardziej związanych z .

Na przykład

[S.K.] Jednak jeśli przyjrzymy się blogosferze trochę bliżej, to zobaczymy, że doskonale sobie w niej radzą na przykład publikujący także w pismach krytycznoliterackich Jarosław Czechowicz, który na blogu „Krytycznym Okiem” uprawia ni mniej, ni więcej, tylko krytykę literacką, choć fakt, że dostosowuje język do odbiorcy, jaki czyta jego blog. Mamy też doktor Bernadetę Darską, która popełnia kolejne prace krytycznoliterackie i wydaje je w wydawnictwach akademickich, a równocześnie prowadzi bardzo popularnego bloga o książkach. Ma kompetencje, ma dużą wiedzę literaturoznawczą i wykorzystuje ją. Inaczej rzecz biorąc: jako prawdziwy ekspert jeśli chodzi o literaturę, wskazuje czytelnikom, po jakie książki sięgać warto. Mówiąc więc o sieci, warto powiedzieć o różnorodności, jaka w niej panuje.

Taaak, „radzą sobie”, tyle rzeczywiście można powiedzieć. Ale trzeba przyznać, że Sławomir Krempa bezbłędnie wyłowił dwójkę największych hm‐recenzenckich grafomanów, wręcz stachanowców.

Dariusz Nowacki słusznie zauważa:

[...] złudzeniem jest postrzeganie Internetu jako przestrzeni nieograniczonej wolności. Zwrócę Państwu uwagę na jedną rzecz – jak niewiele jest w Internecie niezależnych opinii, choć wydawałoby się, że to medium zupełnie poza kontrolą. Myślę, że 90% tekstów, jakie czytamy w Internecie nie tylko o książkach, to są teksty wybitnie konformistyczne. To tautologia, mówienie na okrągło tego samego, mówienie bezpieczne. W tym sensie Internet jest dla mnie niespełnioną nadzieją, myślałem, że będzie w nim więcej anarchii.

I dodaje (później w dyskusji) uwagę bardziej konkretną:

chciałem wytłumaczyć się z moich słów o dominującym konformizmie i braku demokracji. Otóż całkiem niedawno przeczytałem około dwudziestu wypowiedzi w Internecie na temat ostatniej powieści Olgi Tokarczuk. Wśród nich nie znalazłem żadnego kontrgłosu – takiego, który by zarysował jakąś odmienną perspektywę, a co gorsza nie powtarzałby wszystkich frazesów, które podrzucił wydawca w pressbookach.

A tymczasem. W samej zajawie debaty pada (jeszcze prawdziwe) stwierdzenie:

magazyn Art-Papier.pl, w którym literatura jest na eksponowanym miejscu

(rzeczywiście jest). Jednak wypowiedź poniższą pozwolę sobie zakwestionować:

[W.R.] To nie jest tak, że krytyki profesjonalnej nie ma w Internecie. Jestem w Internecie jako redaktor „ARTpapieru”, nasze pismo ma profil na Facebooku...

„Profesjonalnej”? O tej samej powieści Tokarczuk, którą przywołuje w swoim lamencie Nowacki, ARTpapier zamieścił recenzję (adiunktki w !) kuriozalną, nie mającą nic wspólnego z profesjonalizmem; wykpiłem ją w niedawnej blogonocie papier‐mâché.

A faktu, że coś ma profil na fejsbuku, doprawdy bym nie przeceniał.

No i taka to dziwna debata; czekam teraz na zapowiadaną część drugą zapisu.

Wszystko jest śmieszne. Albo przynajmniej może być, jeśli się człowiek ustawi pod odpowiednim kątem. Zaczyna być nieco ciekawiej, gdy zastanawiamy się, którędydlaczego.

Przez długie lata miałem (męczące) wrażenie narastającej śmieszności poważnego (nadętego) dyskursu hm‐humanistycznego, uprawianego pod znakiem „Zeszytów Literackich” i „Gazety Wyborczej”. Miłosz, Venclowa, Havel (Michnik); Kołakowski (Michnik), Venclowa, Kundera, Brodski, Zagajewski, Miłosz. Najgrubsza rura, opozycja demokratyczna, ponadczasowe wartości. Ale to dokładnie ci światli obywatele oddali Polskę w łapy klechom i neoliberałom; dziś ten sojusz już jawnie pieczętuje się wydajną służbą państwowej policji. Wzniosłe pieprzenie ostatecznie obróciło się w śmieszność.

Co najmniej tak samo śmieszne jest (zwycięskie) przekonanie, że rynek uporządkuje kulturę, że wskutek głosowania portfelami wyłonione zostaną dzieła najwartościowsze itd. Efekt jest jednak taki, że krytyka literacka przepoczwarzyła się w (płatną) usługę marketingową dla wydawców, miejsce recenzji zajęły bez wstydu przepisywane „gotowce”, rozsyłane przez działy promocji, i generalnie (powszechnie) jakość została wyparta przez ilość.

miałem dziś pisać

o Zaćmieniu Agnieszki Wolny‐Hamkało (właśnie przeczytałem), ale – tak czasami bywa – zniosło mnie.

Najpierw w komentarzu plu popastwił się nad „konkursem” na powieść, ogłoszonym przez „wydział popksiążki” Znaku – Literanova.

Czy urządzanie konkursu na najlepszą powieść bez nagrody pieniężnej to nie smętne szumy medialne i przygnębiający PR? Ubieranie w szatki zwyczajnej sytuacji: w końcu każdy autor in spe — bez żadnej halo!-akcji! — wysyła swoją książkę do wydawnictwa, gdzie nagrodą jest jej wydanie?

Zaglądamy do źródeł, a tam żury: Chutnik (chyba naprawdę jest w potrzebie), Sobolewska, dwie panie z ramienia wydawnictwa i

Jarosław Czechowicz (ur. 1978) – niezależny recenzent; autor ponad sześciuset omówień współczesnej prozy polskiej i światowej, twórca bloga o książkach „Krytycznym okiem”

Informacja nieaktualna; gdy się zajrzy do bloga, widzi się nagłówek dumnie obwieszczający

Ponad 700 recenzji. Wywiady. Konkursy. Zapraszam.

Już kiedyś zahaczyłem o tego pana, tuż pod fragmentem tłumaczącym różnicę między dwutygodnik.com a artpapier.com:

Ostatnio, przy okazji [pewnej powieści], miałem okazję porównać oba, biorąc za probierz recenzje tej książki. O dwutygodnikowej pisałem tu, o artpapierowej (gościnnie: Jarosław Czechowicz, „niezależny recenzent”, „autor ponad sześciuset omówień współczesnej prozy polskiej i światowej”, masowy wyrobnik tasiemcowych łże‐streszczeń – co się dziwić, tekst co każde dwa‐trzy dni, tempo sprzyjające wnikliwej lekturze, aha) nie mam zamiaru pisać, samo przeczytanie jest już dostateczną ofiarą z czasu.

Ze względu jednak na temat dzisiejszej blogonoty (oraz przyrodzoną złośliwość) tym razem zajrzyjmy. Odnotowuję opis Zaćmienia, na centymetr nie wystający poza schemat „długie streszczenie okraszone paroma bezpiecznymi banałami”. Marketing; to nie dziwi, gdy się zważy, że adresatem „Krytycznego oka” są przede wszystkim wydawcy. (No i opłaciło się; rzeczywiście, jest formą zapłaty za zasługi miejsce w żury „naboru nowych autorów”, adekwatne, bo trzeba się tam wykazać umiejętnościami szybkiego czytania i przystępnego streszczania: będą to pieniądze dobrze wydane.)

Ale poszedłem o krok dalej i odwiedziłem dział „wywiady” [...]

nie rozczarowałem się

Trzeba przyznać Czechowiczowi, że umie wywrzeć presję na autorach. Być może wiedzą, że w istocie mówią do wydawców (a więc trzeba się postarać); jakoż i na ogół chętnie i dużo odpowiadają (ale pamiętajmy też o elemencie narcystycznym). Swoisty rekord bije Joanna Bator [google her], ale i Bargielska, choć usilnie zwalcza irytację poziomem pytań (co jest nieodparcie śmieszne), nie szczędzi słów.

Ta rozmowa nie była rozczarowująca również dlatego, że na moje kwietniowe postscriptumrecenzji:

PS Drugą osobą, która w polszczyźnie przejawia podobny, graniczący z geniuszem poziom kontroli nad słowem, jest (trochę niedoceniana; „trochę” to bezczelny eufemizm) Tamara Bołdak‐Janowska.

pada (wrześniowe) potwierdzenie:

[J.Cz.:] Kto według Ciebie pisze dziś tak, że bez wahania wskazałabyś, iż polski jest jej/jego ojczystym językiem?

Tamara Bołdak‐Janowska.

[...]

A o Zaćmieniu i tak nie chcielibyście poczytać, prawda?

Tytułowe pytanie jest oczywiście trawestacją [trawestacji] klasycznego pytania Czernyszewskiego/Lenina szto diełať [co robić], odpowiedź na które – skumulowana – miała znaczenie jeśli nie w skali cywilizacyjnej, to z pewnością historycznej.

Dzisiejsza wersja odpowiedzi na pytanie klasyczne jest tyle banalna, ile zniechęcająca („nic się nie da zrobić”) i ma nawet imię: Tina.

Wobec czego ciekawszym pytaniem jest powyższa trawestacja:

co czytać

Tyle że nie ma już diadi, na którego można by liczyć w sprawie odpowiedzi. Zbifurkował, biedaczek: pod recenzje masowo podszywają się blurby wygotowane po wydawnictwach, nieodmiennie zachęcające, a niekiedy bezczelnie entuzjastyczne, druga zaś furka, ciągniona przez chabety niszowych pism i portali (plus nielicznych blogów), jeździ rzadko i najczęściej po bezdrożach, z dala od infostrad, na których tłoczą się w korkach klikochody czy klikociągi.

Mam w zakładkach przeglądary otwarte na stałe dwa takie niszowe portale: dwutygodnik.com i (również dwutygodnik) artpapier.com. Jeden reprezentuje biurokratyczny duch „centrali” (aptekarskie szufladeczki i mecenatowy rozdzielnik), drugi – inercyjną śląskość w sojuszu z innymi regionami. Teksty w pierwszym często wydają się za krótkie, połebkowe (a najciekawsza, najżywsza szufladka ma etykietę PRODUKTY UBOCZNE), w drugim – nazbyt często za długie, realizowane w poetyce „wypracowania akademickiego” (tryb „na duś”).

Ostatnio, przy okazji [pewnej powieści], miałem okazję porównać oba, biorąc za probierz recenzje tej książki. O dwutygodnikowej pisałem tu, o artpapierowej (gościnnie: Jarosław Czechowicz, „niezależny recenzent”, „autor ponad sześciuset omówień współczesnej prozy polskiej i światowej”, masowy wyrobnik tasiemcowych łże‐streszczeń – co się dziwić, tekst co każde dwa‐trzy dni, tempo sprzyjające wnikliwej lekturze, aha) nie mam zamiaru pisać, samo przeczytanie jest już dostateczną ofiarą z czasu. I przyszło mi do głowy, że pytaniem ważniejszym od tytułowego co czytać jest

jak czytać

Tak lamentowałem bez mała dwa lata temu:

To w tym tkwi smutek recenzji: albo dotyczą nieznanego, albo przebrzmiałego. Nie pogadasz.

Ale o (już) znanym (jak o ościach) też nie pogadasz; wygłupiłem się tym zestawem: recenzja własna i recenzje recenzji cudzych. Nieprawdaż.

Jest jednak i trzeci niszowy prawieportal, okupujący jedną z zakładek przeglądary: wakat, sieciowa wersja pisma warszawskiej, sięgającej mackami również dalej, sitwy poetów (ostatnio zwiedzaliśmy w nim tego wariata Szpindlera). Są tam teksty nierówne i różnorakie. Czasem, w chwilach zwątpienia, wybieram jakiś tekst z bieżącego numeru i daję nura. Niekiedy prowadzi to do zwątpienia pogłębionego, a niekiedy – jak dziś – wręcz przeciwnie.

Dziś padło na Joannę Mueller, do której kiedyś nabrałem (wskutek pobieżnej lektury tomiku Somnambóle fantomowe) pewnego, hm, uprzedzenia, najprawdopodobniej #dawkinsonian niesłusznego. Część pierwsza tekstu Solidny pater‐noster od matki anarchii. O anarchomistycznych książkach Kuciak, Amejko i Rolando to lektura fascynująca i, co mnie paradoksalnie ucieszyło, traktująca o przebrzmiałym (najpóźniej z tych trzech wydana książka pochodzi z 2009 roku).

Niniejsza blogonota nie ma na celu polecanie lektury eseju Mueller (chyba że ktoś chce itd.), jest on raczej rzemyczkiem. A oto koniczek (z rozmowy):

[...] pokazać, że interpretacja nie gryzie, nie jest taka groźna, jak się niektórym wydaje, choć – i to jest cała zagwozdka – może być zaraźliwa. Chciałabym innych zarazić interpretacją, pokazać, że wysiłek lektury może być fajny, wartościowy, ciekawy, budujący. Nie wiem, skąd w ludziach bierze się taki lęk przed interpretowaniem, dociekaniem, uważnym czytaniem, kombinowaniem. To jakaś szkolna trauma, czy co?

(Też się zastanawiam.)

A jak czytać? Właśnie tak.