z językiem

You are currently browsing the archive for the z językiem category.

Józef Hen Dziennika ciąg dalszy (WL 2014), notatki ze stycznia 2008:

Miesiąc minął na zmaganiach z przydzieloną mi przez wydawnictwo [WAB] Redaktorką. Protestowałem przeciwko temu, skoro już omówiliśmy przedtem sprawy z ukazaniem się Pingpongisty z p. Darkiem Sośnickim. Usłyszałem, że taka jest „procedura”. Spotkaliśmy się z p. Redaktorką i przypomniałem jej, co powiedział Montaigne o pewnych uwagach krytycznych: „Wolę błędy, które są moje, od poprawności, która jest cudza”. Specjalnie się tym nie przejęła. Potraktowała mnie gorzej niż debiutanta, bo jak ucznia gimnazjum, który nie wie, jak stawiać przecinki (ona wie, nie zna tylko szkicu Boya O święte prawo do przecinka), i nie wie, w którym miejscu wpisać w zdanie orzeczenie (ona wie).

Wpisała ołówkiem w książce, która liczy 170 stron, ok. 1400 ingerencji, od 6 do 10 na każdej stronie. Cztery dni spędziłem pracowicie na „wygumkowaniu” ich, żeby śladu nie zostało. Z maniakalnym uporem zmieniała mi myślniki (którymi ja chętnie operuję) na przecinki, czyli zmieniała stylistykę autora, ale w dwóch miejscach, gdzie ja posłużyłem się przecinkami, zmieniła je... na myślniki. Byle zmieniać.

Wciąż niszczy bezpośredniość, kolokwialność narracji. Nie daj Boże, jeśli się w zdaniu powtórzy jakieś słowo. Bohater, Mike, mówi: „Więc ta metryka, ta, którą pan miał w ręku, była fałszywa?”. Pani Redaktor skreśla oczywiście drugie „ta”, zostaje monotonne: „Więc ta metryka, którą miał pan w ręku…”. Ja piszę: „Poezja często ukrywa się w prozie, w prozie pańskiego życia”. Powtórzenie! – reaguje i skreśla drugie „w prozie”. [...]

Kiedy ja piszę „on był dużo lepszy”, pani redaktor zmienia to na „znacznie lepszy”, uciekając od języka powszedniego w język referatu. Ja piszę o chłopcu, że powie, ona zmienia to na oświadczy.

„Rzekł”, „odrzekł” – nigdy tak nie piszę. Tak samo jak „przeto”, „wszak”, „aczkolwiek”, w czym lubują się autorzy homilii publicystycznych.

Pani Aldona o mężu: „To chuchro rąbało lasy”. Redaktorka po „chuchro” wciska: „– rozczuliła się”. To jest komentarz! Rozczulić się ma czytelnik, narrator powinien być oszczędny.

Pani Redaktorka, kiedy zobaczyła, że 95 procent ingerencji wytarłem gumką, obrażona wycofała swoje nazwisko. „I słusznie – powiedziałem p. Sośnickiemu. – Nie wykluczam, że jest dobrze obeznana z prozą samego Tomasza Manna, ale na moją prozę jest głucha”.
[oryginalne podkreślenia autora (rozspacjowanie) zamienione na druk tłusty – n.]

Wydaje mi się, że w wielu redaktor(k)ach zamieszkał trwale dybuk tchórzliwego biurokraty, zawsze przedkładający ustalenia Słownika nad rację autora, jego prawo do odrębności językowej, do własnego stylu, czy nawet osobliwości składni/interpunkcji. „Słownik” – określam tak bieżącą normę poprawnościową, która zmienia się w tym czy innym szczególe co dwa‐trzy lata – coraz rzadziej dopuszcza wariantywność. Dlaczego? To proste: z wykonywania tej normy, z tej władzy, żyje armia ludzi, od głównych marabutów z Rady Języka Polskiego, przez znanych medialnie poradodawców, po szeregowych redaktorów/korektorów. Nieustanne zmiany sztywnej normy powodują, że znakomita większość wydrukowanych po polsku tekstów jest już błędna: będzie na czym zarobić przy ew. nowych wydaniach.

Czy p. Redaktorka z notki Hena, dybuk stachanowski, mrówczo pracowity psuj, miała szansę zapoznać się z listem Boya‐Żeleńskiego do „Wiadomości Literackich” (i środowiska pisarzy), zamieszczonym w numerze 29 (185) z 17 lipca 1927? Może był przedrukowany w Dziełach Zebranych, ale większość tej edycji ukazała się kilkadziesiąt lat temu. Jednak (informuję) można go przeczytać, nie podejmując trudów wyprawy do specjalistycznej biblioteki po któryś z zachowanych roczników pisma, trzeba tylko (mocno) poszukać.

Tekst się zestarzał, bo też i powstał w czasach, w których dopiero kładziono podwaliny pod Słownik jaki znamy; narzeka w nim Boy na przykład na samowolę zecerów:

Daje zatem [zecer] przecinek jak sam chce, posługując się mechanicznie (bo przecież, składając tekst, nie wchodzi w jego myśl i ducha) paru grubemi regułami; czyli, w praktyce, daje przecinek przed każdem „który”, „jak”, „że”, „co” itd. Równocześnie tępi z zasady przecinki przed „i”.

którą trudno było autorom poskromić ze względu na koszty składu (ołowianego).

Cóż ma robić autor? Nie chcąc wydawcy przysparzać kosztów, rezygnuje, albo zadowala się kompromisem.

Jednak przewodnia myśl Boya jest nadal aktualna: nad słownikowymi „mechanicznemi regułami” prymat brać powinna logika zdania i jego przejrzystość. Pisze Boy:

[...] różne sposoby przecinkowania, zmieniające odcień treści. I na to powinnoby się położyć nacisk w pedagogii: na logikę interpunkcji, na jej ducha, a nie na ciasne i wątpliwe regułki. Teoria interpunkcji rozumie to, ale praktyka jest okropna!

Henowi udało się umknąć (spod dybuczej kosy). Ale popatrzcie na fragment notki Hena z lutego:

„Jestem wstrząśnięta” — powiedziała p. Beata Stasińska, kiedy jej zreferowałem pewne „poprawki”, na które pozwoliła sobie p. Redaktorka. A potem: „Dobrze, że się pan nie poddał”. Widocznie zna autorów, którzy się poddają. Ale ten autor, który z nią teraz rozmawia, ma świadomość, po tylu latach pracy, dlaczego sformułował coś tak, a nie inaczej.

Przecież to właśnie Stasińska kierowała wówczas wydawnictwem WAB, i to ona odpowiada za ową Procedurę [taka jest „procedura” na początku dużego cytatu wyżej] i jej praktyczne funkcjonowanie („wstrząsające” #haha). I oczywiście musiała świetnie wiedzieć, że większość autorów jednak się poddaje.

Również dlatego – i to jest standardowa odpowiedź sług Słownika – że znakomita większość autorów składających teksty w wydawnictwach ma o języku polskim pojęcie takie sobie. Cóż jednak z tego, gdy językowy biurokrata nie umie (oraz nie chce) przeprowadzić granicy między ową większością a tymi, których – symbolicznie – prawo do przecinka powinno być nie tylko szanowane, ale i aktywnie wspierane! Żeby się nam język nie zuniformizował w płaską, nudną, biurokratyczną skorupę!

W każdym razie Hen, wydawszy w WAB ileś książek, w tym dwa opasłe tomy Dziennika, z kolejnym tomem udał się jednak do Wydawnictwa Literackiego.


NA PODOBNY TEMAT acz

Mottem do niniejszego tekstu niech stanie się cytat z recenzji Jana Gondowicza („Gazeta Wyborcza” sprzed tygodnia) Poznajcie Sanczę Brzuchacza – nowy przekład „Don Kichota”, odnoszącej się do translatorskiego dokonania pana Wojciecha Charchalisa:

Olbrzym Karakuliambro z Malindranii – pseudonim Gałczyńskiego! – charchalizuje się w poczwarnego Duppenlitza von Fetor, suwerena Wredocji, przy czym tłumacz wyjaśnia w przypisie, że „-litz” jest nie od „lizania”, lecz od „lica”.

Bystremu czytelnikowi motto owo objaśni zarazem przekoncypowany tytuł niniejszej blogonoty i, mam nadzieję, wskaże – w błyskawicowym spięciu – jej bohatera. Tak, nie mylicie się państwo. Jest nim pan Jacek Dehnel (dalej jako JD), poeta, prozaik i tłumacz (jego zatrudnienia wymieniam w kolejności znaczącej, w zgodzie z moim malejącym uznaniem; szybko malejącym mimo niewygórowanego startu). Biorąc przykład z tłumacza Cervantesa, dopowiadam od razu, że „von Fausch” brzmieniowo kieruje w stronę Fałszu (vel Stylizacji), znaczeniowo zaś w stronę Fausta (bo to postać bardzo ważna dla siebie samej, łącząca w jedno omszałość tęskniącą za wigorem młodości z zamiłowaniem do auto(melo)dramatu; niech mi młodszy czytelnik wybaczy piętrowość tego skojarzenia). Nad „von” deliberujcie państwo sami.

Proponuję jednak, proszę się nie martwić, tylko krótką przejażdżkę kłusem, żadnych superwnikliwych analiz. Raz dlatego, że mogę czytelnika skierować do cudzej b. wnikliwej analizy [Fauscha‐jako‐tłumacza] Dehnel na trawniku, pióra Barbary Kopeć‐Umiastowskiej (gościliśmy ją na tym blogu jako tłumaczkę Związku Żydowskich Policjantów Chabona; dalej jako BKU), a po drugie dlatego, żeby nie tracić niepotrzebnie czasu.

pogromca tłumaczów a Wielki Gatsby

Nie chcę powtarzać za BKU ocen i argumentów, zwłaszcza że możecie państwo przeczytać jej analizę sami, w całości: jest tutaj. Warto; założę na użytek reszty blogonoty, że czytelnik zajrzał do tego tekstu. Tu poprzestanę na konkluzji:

Translatorska strategia stylizowania przez uślicznianie jest zatem ryzykowna i wymaga zdwojonej czujności – zwłaszcza gdy chodzi o autora takiego jak Scott Fitzgerald, który miał „niespotykaną zdolność przywoływania nastrojów, klimatów i energii uczuć jakby od niechcenia, z naturalnym wdziękiem wykorzystując dźwięki i kolory, światła i cienie”. Od niechcenia, czyli swobodnie i lekko. Pracowite zdobnictwo jest tego zaprzeczeniem, łatwo wówczas o niezręczność, zły smak, brak szlachetności. A już naprawdę niedobrze się dzieje, gdy towarzyszy mu nieporadność warsztatowa, a rzekome „językowe dziwactwa” przypisywane autorowi przez tłumacza wplatane są w przekład, który robi wrażenie brudnopisu, nietkniętego redakcją. Powstaje biedermeier z dykty, inkrustowany plastikiem i oklejony kalkomanią. I taki jest, niestety, Wielki Gatsby w przekładzie Jacka Dehnela.

Tekst ukazał się w „Literaturze na Świecie” [nr 03–04/2014 (512–513)] ponad pół roku temu. BKU nie ukrywa w nim swojej motywacji: JD dał się poznać z tego, że chętnie występuje w roli pogromcy złych tłumaczów, używając przy tym mimiki zbolałej, postawy wyniosłej, ale pełnej troski, i słownictwa obfitującego w okrzyki typu „HAŃBA!” czy „SKANDAL!” (głos zduszony od zgrozy; próbki tutaj). Szło zatem o powiedzenie: „Sprawdzam”. Dodatkowym kontekstem była zapowiedź jednego z wydawnictw o powierzeniu JD nowego przekładu The Turn of the Screw Henry’ego Jamesa, do tego zaś pisarza ma BKU stosunek osobisty, jako że sama (b. udatnie) przełożyła Opowieści nowojorskie (szczegóły w jej tekście).

JD jest znany również z tego, że zajadle – z dominującą nutą besserwisserstwa – broni swoich racji i dokonań, nierzadko w polemikach stosując Broń Ostateczną (zanudzenie adwersarza na śmierć). A jednak nie sięgnął po polemiczny oręż wobec diagnoz BKU (chyba że, mimo usilnego wypatrywania, coś przeoczyłem). Brałem to za wyraz rzadkiej u niego pokory, jakby zgadzał się z zaleceniem sformułowanym [prywatna wymiana zdań] przez pewnego znanego krytyka literackiego, który po lekturze Dehnela na trawniku orzekł:

Przeczytałem omówienie przekładu Wielkiego Gatsby’ego – jeśli Dehnel ma choć krztynę wstydu, powinien wleźć w mysią dziurę i poświęcić najbliższą dekadę na naukę języka polskiego i angielskiego.

Myliłem się. JD bowiem

przerywa milczenie

w wywiadzie opublikowanym wczoraj. Zapytany o krytykę sformułowaną przez BKU, odpowiada:

Trudno mi się odnosić do krytyki, której autorce nie chciało się nawet przeczytać całości książki i posiłkowała się dwoma krótkimi fragmentami opublikowanymi w prasie codziennej – pozwolę sobie na to spuścić zasłonę miłosierdzia.

Nawiązuje tu JD (niejawnie) do procedury, jaką opisał np. w linkowanej wyżej wideorelacji z panelu poświęconego Koszmarowi złych tłumaczeń. Że żeby napisać [cytuję] „ekstensywną [chwilę potem: dokładną] krytykę przekładu”, należy wnikliwie przeczytać zarówno ów przekład, jak i oryginał. W całości.

Ma połowę racji. Tak należy postąpić, jeśli chce się orzec, że dany przekład jest dobry lub wybitny. Aby orzec, że dany przekład jest zły (czy nawet koszmarny) wystarczy zgromadzić reprezentatywną próbkę błędów, nietrafnych (czy nawet koszmarnych) decyzji itp. Co też BKU uczyniła z nawiązką. Na więcej nie chciała (lub nie mogła: tu odnoszę się do pojemności łamów LnŚ) sobie pozwolić; rozumiem ją, byłaby to nie tylko strata czasu, ale też – sądząc z analizy zamieszczonych fragmentów – próba cierpienia (czytający te słowa profesjonalni redaktorzy wiedzą, o co mi chodzi).

Uznaję zatem ten pseudoargument JD za wykręt, próbę zagrania „na bezczela”. Z drugiej zaś strony (przedziwny to wywiad!) przyznaje natychmiast:

Natomiast, oczywiście, każdy z nas posługuje się swoim własnym językiem i tłumacząc musi go naginać, tworząc w języku przekładu odbicie specyficznego języka oryginalnego tekstu. Czasami to się udaje bardziej, czasem mniej, bo nasza własna polszczyzna akurat bardziej wierzga.

Można to zinterpretować jako: „No cóż, wierzgnęła mi; co poradzę”. Nie przeszkadza to jednak JD w chłostaniu innych tłumaczeń (zawsze z zastrzeżeniem „nie jestem profesjonalnym tłumaczem, krytykuję‐jako‐czytelnik”!) często przy użyciu pojedynczego przykładu błędu. Brzmi mi to jak fałsz, von Fausch.

A teraz szybkim kłusem przemieśćmy się do powieści

Matka Makryna

Dariusz Nowacki konkluduje w swojej recenzji:

Na koniec najlepsza wiadomość: Dehnel zaprezentował niezwykły kunszt stylistyczny. Zasłużył na medal. Język Matki Makryny upodobnił do mowy z epoki, ale archaizacje są subtelne, nie wybijają nas z rytmu lektury. Do opowieści został zresztą dołączony słowniczek – pod literą „c” mamy „czmut w oczy puskać”, piękny frazeologizm na oznaczenie blagi.

Jak wykazać się kunsztem? Pójść w barokową składnię, w piętrowe okresy zdaniowe, omaścić natręctwem powtórzeń i wyliczeń, dorzucić skwarki wyjęte ze „Słownictwa polszczyzny gwarowej na Litwie” (chwalić się tym w każdym wywiadzie, od czmutu puskanego począwszy) i zaraz zamieścić słowniczek, coby skwarek nie pomylono z błędami korekty. Zważać jednak na skwarek dystrybucję: najwyżej 4–5 razy użyć każdego z wyrażeń słowniczkowych. Za to słowa barzdzodyjabelski – jak najczęściej. Proste? Proste. Proszę wybaczyć: nic subtelnego.

Tomasz Fiałkowski również chwali, ale wymyka mu się takie oto spostrzeżenie:

„Weszłam jak twardy, zahartowany klucz w werk ogromnego zegara, gdzie nieustępliwie obracają się zębate koła: musiałam tak ich wszystkich nakręcić, żeby ani sprężyna nie pękła, ani mnie koła na miazgę nie rozdusiły”. To oczywiście napisał Dehnel; Makryna, sądząc po zachowanych listach do Mickiewicza ledwie co piśmienna, takiego zdania by nie ułożyła.

Fiałkowski zbliża się tu do sedna, ale zaraz od niego ucieka. Tak, cała Matka Makryna stoi na fałszu założycielskim. Jest nim decyzja JD, aby podjąć narrację pierwszoosobową (a nawet dwie, bo mówi jako „Makryna publiczna”, oszustka, i „Makryna prawdziwa”, ta na użytek powieści zrekonstruowana). Mówi „omaszczonym Dehnelem”, udającym starą ledwie co piśmienną kobietę żyjącą w XIX wieku, i, proszę państwa, brzmi to nieznośnie fałszywie.

Z cmokierskich recenzji wyłamała się jedna Kinga Dunin, która tak kończy swój (wyważony, dodajmy) tekst:

Dla mnie język, z którym zderzamy się w powieści, cały jest fałszywy. I albo uznamy to za wadę, albo za największą zaletę tej powieści.

Ja uznam to za bezdyskusyjną wadę. A gdy doda się, że (znowu Dunin):

Powieść Dehnela nie rozwiązuje w żaden nowy sposób zagadki Makryny. Nie jest jej wnikliwym portretem psychologicznym ani analizą społecznych mechanizmów funkcjonowania tej historii.

to wypada powiedzieć, że jedyne, co ta powieść, nudna i przegadana, wnosi, to fałsz.

BKU pisała (o przekładzie):

Albo popada w dosłowność, albo w rozgadanie, nie potrafi się powstrzymać od forsownych stylizacji i upiększeń.

I dokładnie to samo można powiedzieć o JDMatce Makrynie.

Unikajcie.

Aniśmy się obejrzeli – minął rok. Owszem, po opublikowaniu blogonoty bazar story opisującej zwierzątkiewicza w szczególe, nastroju i zapleczu, wpadałem do niego, czy może: do nich, bo nigdy nie było z góry wiadomo, kogo się zastanie. Czasem była to czterdziestka, z której wylaszczeniem rychło się opatrzyłem, a równie często – sam zwierzątkiewicz, wyzuty ze swojego niegdysiejszego zakamaru, już nie czytający, jakby nieobecny. Z rzadka okupowali swój psi koci tania odzież interes pospołu; raz, przez uchylone drzwi, które wyjątkowo nie zapowiadały szyderczego ataku dzwonka na uszy, zobaczylem ich, jak siedzą, pospiesznie spożywając posiłek handlowca – skromne kanapki z pasztetem (o ile mnie wzrok nie zawiódł). Żuchwy żuły we wzajemnie kontrapunktowym rytmie, a wzrok każdego z nich, wylaszczonej i zwierzątkiewicza, omiatał pustkę kosmosu na podobieństwo latarni morskiej. W odróżnieniu od szczęk te dwa snopy antyświatła nie były w żaden sposób zsynchronizowane, każde z nich wyczekiwało własnego statku, co wychynie z nicości wioząc dary albo zarazę.

Kiedy czytam dziś owe „przypadki zwierzątkiewicza”, skreślone przeze mnie ponad rok temu, czuję, jak przypełza ku mnie bojaźń. Czemu splotłem wątek prozą z drugim, z wątkiem ducha śpiewki martwej od kilkudziesięciu lat, w każdej zwrotce której ktoś umiera? Czemu ten tekst – gdy tylko autor daje mu okazję – zwisa zdepresiałym leniwcem nad przepastką [*] niczym, zdawałoby się, nie uzasadnionego zwątpienia?

Nie umiem tego wyjaśnić. A jednak zobaczywszy parę tygodni temu drzwi psi koci tania odzież interesu opieczętowane policyjną plombą z pieczęcią pobliskiego komisariatu, wiedziałem od razu, że nie idzie o zwykłą kradzież (któżby się zresztą skusił na kocie puszki czy jeden lub kilka tanich ciuchów, tych smętnych chorągwi przetrzebionego przez lata szwadronu sukien, dżinsów i kufajek im. Ludomira Różyckiego?).

Musiało minąć jednak trochę czasu, abym przełamał niechęć do dowiedzenia się na pewno. Pewną rolę odgrywały też względy techniczne: trzeba było zdybać jedynego z bazarowej starszyzny dostawcę, któregom jako tako znał, w okoliczności sprzyjającej niełatwemu pytaniu. Plomba wisiała niezmiennie.

Aż wreszcie. I kwiecień, jak to ma w zwyczaju, skurczył swoją nieszczerą morduchnę w okrutny grymasek. Drzewa świeżo wystawionymi żabimi łapkami próbowały wprawić w ruch powietrze, mandale kurzu i prochu czekały na duszne przewodnictwo, nawet, zdawało mi się, standardowa kolejka za chlebem prosto z pieca bardziej niż zwykle zastygła w stuporze.

Czemu w trakcie urodzinowej popijawy zwierzątkiewicz wymknął się zgromadzeniu i pobrnął mieliznami nocy ku swojej drugiej, fałszywej, kryjówce? Co myślał, pokonując bramę tunelującą światy bazaru i ulicy, i jak tego dokonał? Czy po raz kolejny uderzyła go boleśnie, po wejściu do budki, nieobecność, istotowa nieobecność zakamaru? Czy, przeciwnie, potrzebował pewności tego braku, aby dokonać zamierzonego czynu?

Nie dowiemy się. Jedno jest pewne. Tamtej nocy zwierzątkiewicz w stoisku pod dwoma szyldami odebrał sobie życie.

Było raz zero braci
a on handlował karmą
aż nagle musiał uznać
że żyje się na darmo

PRZYPISY
[*] przepastka – mała przepaść

To gatunek męski, bez dwóch zdań. Krótka forma prozatorska nie stroniąca od sytuacji dla bohatera nieprzyjemnych, żenujących, przykrych, ocierających się o śmieszność i wstyd. Pierwszoosobowy (koniecznie!) narrator doskonale wie, że świat (kultura, tradycja, kosmos) chcą go widzieć jako jeszcze jeden napędzany testosteronem lapidarny automat do gry w „chrząknę, splunę, jebnę, bluznę, z‑palcem‐w‐dupie obronię doktorat, a kto mi podskoczy, temu wpierdol”. Ale on, na przekór, odskorupia się, pokazuje swoje rozmemłane, niezdecydowane wnętrze wiecznego obserwatora (niechętnie) uczestniczącego. (Dlatego – to męska forma.)

Podmiot liryczny z masochistyczną drobiazgowością zanurza się w miękkie i czułe gonzo, staje się wielomównym gombrowiczem, nastawionym wszakże – odwrotnie – na „nie ja”. Ma nadwrażliwe ucho, nigdy nie zamykające się oko, rozpościera szeroko – jak poroże! – wnikliwe anteny, które z samej konstrukcji sytuują go w noszonym wszędzie ze sobą środku wszechświata. A w głowie kłębią się tysiączne lektury, frazy, porównania. To literacki robot, mielący okruchy rzeczywistości w trybach skojarzeń, aż wyskoczy nadziewane Cioranem czy innym Bernhardem tortellini prosto z tramwaju, spod śmietnika czy z nieprzyjemnego wnętrza polskiego biznesu XXI wieku. Albo z miękkiego podbrzusza zagubionego po latach dzieciństwa, które ze swej natury jest prywatną kopalenką wstydu, śmieszności, bólu, ale i arkadią zapierających dech uniesień, niespodziewanych odkryć, fundamentalnych – dla całej późniejszej biografii – olśnień.

Jeszcze jeden wymóg formalny trzeba dorzucić, aby definicja memłarystyki, co to ją właśnie ustanawiam [albo: tak mi się zdaje], stała się kompletna. Puenta. Każde story, czy może raczej: stórko, musi kończyć się okrutną w swej celności, przeszywającą mózg czytelnika puentą, zwięzłą jak blacha w czoło. Taka puenta jest aromatycznym listkiem bazylii wieńczącym obfite tortelini kryjące bogactwo wmemłanych w nie treści, jest jak przywrócona na krótką, decydującą chwilę maczo‐męskość; tak właśnie mistrz na sam koniec nam, osłabionym przez miękkie gonzo i zmęczonym pogonią za zwinnymi, rozbiegającymi się na boki gombrowiczami, tak nam jednak – spuszcza wpierdol (a co młodszy, nie zahartowany czytelnik, nie kłamię, może tylko wyjąkać: „jezu jakie to piękne”).

Na mistrza memłarystyki wyrasta nam Łukasz Najder, który nie dalej jak wczoraj sam jeden, w pojedynkę, ukradł fejsbuka.

Ale nie tylko on próbuje swoich sił (położę tu świeżego smutnego psa, a kto wie o innych, niech może wrzuci w komentarz).

* * *

Bardzo z siebie zadowolony, z wykrycia i nazwania współczesnej formy starego [no bo, proszę państwa, wszystko już było] gatunku, już‐już miałem wdusić „publish”, gdy coś mnie tknęło i z ostrożności, która jest, nie waham się powiedzieć, ostatnią cnotą, wrzuciłem memłarystykę w gugla.

I – ach! – znalazłem, Memłary Zbyluta Grzywacza, malarza.

Chciałbym, mam taką potrzebę, rozebrać się i opisać swoją anatomię. Zwiedzić siebie wstecz. I z tych moich narastających tęsknot do pisania, do tego, żeby usiąść i pisać tak, jak się maluje, wynika, że do słowa pisanego mam więcej zaufania niż do czegokolwiek innego. I moje malarstwo także jest tego dowodem.

* * *

Jako dziecko uchronione przed opresją instytucjonalnej religii miałem więcej wolnego niż rówieśnicy. Siły rodzicielskie nie chciały jednak pozostawić mnie samemu sobie, abym w spokoju czytał kolejną książkę rąbniętą cichcem z nie‐dzieciowej półki, i od czasu do czasu ciągano mnie po innych świątyniach. Sztuki.

W którejś z galerii, może w Zachęcie, świecki los zetknął mnie z płótnami, które, owszem, wywierały wrażenie, ale to podpis – imię i nazwisko autora – zapamiętałem na całe życie.

Nie był to ten obraz:

Zbylut Grzywacz

wisiały tam ze dwa wcześniejsze płótna, zostało jedynie mgliste wrażenie czegoś mocnego, rozkiełznanego. Ale napis „Zbylut Grzywacz” wrył mi się w pamięć krwistymi literami.

Tak mógłby się nazywać bożek Pan, gdyby wstąpił we współczesność! Zbereźny, zbytkujący filut! Cielesny i nieposkromiony! Dziki, włochaty, z grzywą!

Byłem zachwycony (sporo już wiedziałem o zajęciach bożka Pana, po tym, jak – cichcem – dorwałem opasłego Gravesa, na zawsze już porzucając nudę poczciwin w rodzaju Parandowskiego).

I właśnie wtedy pomyślałem po raz pierwszy, że może chciałbym zostać malarzem. Czy też – zmienić imię‐nazwisko; różnica między tymi aktami nie wydawała mi się istotna.

Zbylut Grzywacz ostatecznie przesądził o mojej pogańskiej tożsamości.

I, popatrzcie, jak się znakomicie wywiązywał z tej swojej nigdy wprost nie złożonej obietnicy:

Zbylut Grzywacz

acz

W latach peerelowskich oficjalny obieg kultury podlegał stałemu ciśnieniu na rzecz biurokratyzacji. Władza lubiła mieć dobrze rozgraniczone rubryki, choćby po to, żeby wiedzieć, na jaki odcinek rzucić jakiego funkcjonariusza. Jeśli było pismo „Poezja”, to poezją nie zajmowało się pismo „Literatura”, a jeśli „Literatura” zajmowała się zagranicznym autorem, to w wymiarze naparstkowym, bo przecież była „Literatura na Świecie”. I tak dalej. Również tytuły nie‐wąsko‐rubryczkowe, takie jak „Polityka” czy „Kultura”, początkowo miszmaszowate (trochę na wzór przedwojennych „Wiadomości Literackich”), poddawały się ciśnieniu, krzepnąc w stałe zestawy działów, nazywających się – no jakże inaczej – literatura, poezja, teatr. Krótko mówiąc, „najweselszy barak Układu Warszawskiego” obstawiony był dziesiątkiem branżowych kurników, z których piano i gdakano po porządku, a nie byle jak.

Co jednak

nie znaczyło, że część drobiu nie mogła się wybić na samodzielną grzędę. Umiejętnie strosząc barwne upierzenie czy zaklepując specyficzny sposób tokowania. Na przykład Zygmunt Kałużyński epatował swobodą na piśmie („Faja Durnowaja” czy „Marlon Brandzlo” – śmiało przekręcał nazwiska gwiazd światowego kina) i niesforną gestykulacją na wizji (stękał, czochrał się, krzywił, robił miny); stawiał też „tezy w poprzek”, co w połączeniu z opisanym behawiorem zapewniło mu nieformalny tytuł ważnego krytyka filmowego. Innym wychodziło lepiej lub gorzej, ale starało się wielu: w końcu własna stała grzęda dawała regularne środki i jeśli nie uznanie, to przynajmniej rozgłos. A że był to rozgłos po części położony obok merytorycznego poletka, wystroszony czy wygdakany? Nieważne; w szarym, przygnębiającym pejzażu real‐socu ludność cieszyła się z każdego wyraźniejszego przebłysku koloru.

Jakoż i

Jerzy Waldorff herbu‐srerbu, człowiek dwóch grzęd (okołomuzycznych felietonów i cmentarniczego zbierania datków na renowację starych grobów) oraz dwóch tajemnic (przedwojenny endek i najdłuższy stażem powojenny homoseksualista), tak naprawdę znany był z dwóch zupełnie innych powodów. Pierwszy to słówko „aliści”, pod którego wydźwięk ten z pochodzenia ziemianin (herbu‐srerbu) wystrzygł się po szlagońsku, a wydatny nos podparł wąsem. Drugi to jamnik zwany Puzonem (a tu nie odmówię autorowi miana nazewniczej klasy i dowcipu).

Mnie to „aliści” otrząsało. Miałem w klasie kolegów – drobnomieszczanina dziedziczącego rodzinne aspiracje („tak, z tych ‑szów”) czy syna właściciela warsztatu z wulkanizacją, co to obnosił się ze złotawym sygnetem – których inne walory (czy raczej ich brak) pozwoliły mi zrozumieć związek między pojęciem „pretensje” a rdzeniem terminu „pretensjonalny”. Słowo „aliści” dawało się znieść na kartach Sienkiewicza (po Pasku czy Rzewuskim), ale poza takim stylistycznym kontekstem wyło jakąś łganą pretensją. Choć przyznam, że w latach szkolnych doświadczałem ledwie zadatku obrzydzenia, jakie dziś (już w pełni) zdejmuje mnie na tę całą szlagońską purchawę, i behawioralną, i językową.

I nie inaczej

wyje mi słówko „acz”, które w ostatnich paru latach rozprzestrzeniło się jak kurze łajno na gumnie (zob. gumno#3). Czytam [pewną powieść], zapowiada się (jestem koło strony setnej) na naprawdę świetną książkę. Aż tu, raz na kilkanaście stron acz, raz na kilkadziesiąt – tedy. Bez sensu, bez wyczucia stylu, kontekstu historycznego, jakby szlachcące sarmacje, które jakiś czas temu (kaczyzm językowy! ten ponury paradoks!) opanowały wąskie umysły sieciowej prawicy, waściującej bez umiaru, dziś niepostrzeżenie zarażały umysł wspólny, jakby podsrano szlachciurą mejnstrim i nikt nawet nie zauważa groźnej śmieszności czy śmiesznej grozy tego zjawiska.

Albo czytam żwawe (choć niespieszne) zgiersko‐łódzkie impresje, pełne inwencji literackiej i celnych obserwacji, nie ustępujące co do szwungu czy języka wspomnianej książce (a jeśli nawet niekiedy gonzo wymyka się spod kontroli, to przecież od czego są redakcje; autor wie o tym najlepiej, z zerowej, jeśli tak można powiedzieć, ręki). I co? I znienacka: acz jak w sracz!

Mam

swoją hipotezę. „Ale” nie zawsze chce się czy można użyć, a „choć”, najkrótszy zamiennik, ma o literę więcej i przebrzydły diakrytyk. Pokolenie smyrofonowców nade wszystko ceni krótkość. Może stąd ta bezkrytyczna popularność „acza”. Niemniej apeluję (i wolno mi, gdy idzie o literaturę): Ludzie! Ogarnijcie się!

Bo jak nie, to będę wam mówił per „waść”!

Bazar jest urządzeniem pośrednim między sukiemtargiem. Suk to chaos, rwetes, wielość porządków, ogniskowa całej kultury, handel‐życie‐agora w jednym. Targ pilnuje ról i feudalnego rodowodu, cech rzezimieszków i gildia średnich kupców szanują się nawzajem, ale nie mieszają się. Na targu życie podąża za towarem, suk nie popełnia tak idiotycznych uproszczeń, a bazar, bękart tej pary, cóż, każdy inny; na tym polega szlachectwo bękarciego rodowodu.

Bazar utajnia jawny chaos suku, czynnością bazaru jest wystawanie, krążenie i znikanie, dziedziną – zaplecze i zakamar, role ludzi bazaru są zmienne i niejasne, a głos bazaru, proszę państwa, rozbrzmiewa wszystkimi skalami chromatycznymi. Językiem bazaru jest łamany, znakiem – kółka fortuny, wesołą piosenką – lament; jego nastrój bywa straceńczy. Klimat bazaru – chyba już państwo rozumiecie – to niespełnienie.

Było raz siedmiu braaaci
handlowali siee-erść
jeden się nagle uuumarł
się zostało szee-eść

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeeszcze jeden raaaz...

Budka artykuły dla zwierząt nie miała aż takiego wymiaru jak psi‐koński interes, ale wyposażona była w szyld, osobne wejście i właściciela, który wyglądał jak potomek trzeciej, ostatniej redukcji. Czterdziestopięcioletni zwierzątkiewicz o sympatycznej twarzy przeważnie ukrywał się w zakamarze za regałem, skąd wyłaniał się żwawo na dźwięk otwieranych drzwi. Z pogodną melancholią dopasowywał dialog do klienta, ochoczo wydawał resztę i wystawiał ciężkie worki z kociożwirkiem prawie pod samo wejście, aby starsze panie nie przemęczały się zbytnio. Nie przeszkadzał mu smród psiego przysmaku (świńskie uszy, wyglądające jak skórzana replika butelki Kleina), być może w tym swoim zakamarze oddawał się lekturom, bo czasem wyłaniał się niecały; jedna ręka przewracała jeszcze przeczytaną kartkę, a dźwięk ten ranił mi uszy.

Było raz sześciu braaaci
handlowali rtee-ęć
jeden się nagle uuumarł
się zostało pieee-ęć

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Bo czułem rodzaj wspólnoty losu ze zwierzątkiewiczem. On jeden wydawał się szczerze rozbawiony moimi inteligenckimi żarcikami, a nawet – w ramach przysługującej repliki – wtórował im własnymi. Uwolnił mnie od wstydu, jaki czułem, gdy odezwawszy się w innych budach i przy innych straganach tak, jak odzywa się odlud wpuszczony między ludzi, spotykałem się ze spojrzeniami, których stępienie przełamywał tylko kant politowania; wiedziałem, że mam gdzie zagrać Woodym i mogę spokojnie jeszcze na moment powstrzymać słowotoczek, chcący stoczyć się z wargi marszczonej zakłopotaniem.

Było raz pięciu braaaci
handlowali seee-rem
jeden się nagle uuumarł
się zostało czteee-rech

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Kiedy zwierzątkiewicz mówił: „Nie, dziś nie ma”, nie czułem zawodu. Raczej bawiłem się w myślach pacynką teorii, że suk zakazuje takich wprost oznajmianych komunikatów, z ledwie pojedynczym, heretyckim przeczeniem, a na targu musiałbym zmienić dostawcę po dwóch niepowodzeniach, bo inaczej naraziłbym się na opinię niesolidnego kupującego. W tym „dziś nie ma”, wypowiadanym z uśmiechem, kryła się propozycja filozoficzna: Marek Aureliusz, który musi zmierzyć się z mściwą boginią Niskiego Obrotu, zwracał się do Marka Aureliusza, który powinien znaleźć sposób, by utulić niepocieszonego kota. Zwierzątkiewicz oferował mi stoicyzm. Gratis; była to średnio rzecz biorąc korzystna transakcja.

Było raz czterech braaaci
handlowali mee-ech
jeden się nagle uuumarł
się zostało trzeeech

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Coś jednak zaczęło się zmieniać. Otwierałem drzwi i witał mnie znajomy widok pustej budy, smród świńskich uszu, i... cisza. Nie szeleścił papierem Czytelnik Nie Wiadomo Czego, nie wyłaniał się chyżo z zakamaru. Było naprawdę pusto. Wracałem więc przed drzwi i rozglądałem się. Raz zwierzątkiewicz pomagał rzeźniczce w noszeniu pojemników z kiełbasą. Innym razem konwersował w pasmanteria wstążki guziki. Czasem musiałem zapuścić żurawia aż pod bramę tunelującą światy bazaru i ulicy; przestawał tam, paląc papierosa i strząsając wzrokiem liście z drzew (była więc jesień). Niekiedy jednak znikał trwale; nie mogąc się doczekać, odchodziłem, rozmyślając o Skandynawii i etosie Otwartych Drzwi, a niewypowiedziane słowa cmykały mi między zębami.

Było raz trzech braaaci
handlowali puu-uch
jeden się nagle uuumarł
się zostało dwóóóch

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Zrobiła się zima, sypało obficie śniegiem, wzrósł też poziom frustracji kota. Czyżbym zaczął podświadomie unikać chodzenia na bazar? Któregoś poranka, zachęcony świeżo rozbielonym oknem, potupałem po zakupy z nową, wiecie państwo, nadzieją.

W moim schedule zwierzątkiewicz był, jak zwykle, ostatnim punktem. Chwyciłem za klamkę, ale ta – ani drgnie! Wtedy dopiero zobaczyłem kartkę w szybie drzwi: artykuły zwierzęce przeniesione do tania odzież paw. 43. Trochę się naszukałem, w końcu tania odzież nigdy nie była moim priorytetem, właściwie – żadna odzież. Wchodzę, donośny dzwonek zawieszony nad framugą strzelił mnie w ucho, patrzę. Siedzieli oboje przy piecyku, zwierzątkiewicz i ta wylaszczona czterdziestka, którą też często widywałem nieopodal tunelu światów; złośliwa pamięć skwapliwie przywróciła stosowne obrazy, papieros, wzrok strącający albo... tak, podnoszący. Na regałach obok 18 za kilogram stało parę puszek psiejkociej karmy, przesłonięte przez szmaty na wieszaku worki z kociożwirkiem tuliły się do siebie, osamotnione. Głośno grało radio; ta buda nie miała zakamarów. „Nie, dziś nie ma”, powiedział. „Ale co, zwija pan interes?”, spytałem. „Nie, nie”, odparł, „tylko się przeniosłem”. Jednak w tych słowach nie słyszałem suku, nie słyszałem targu, był w nich czysty bazar.

Było raz dwóch braaaci
handlowali głaa-az
jeden się nagle uuumarł
się zostało raaaz

Icek weźmie skrzypce i nikt nie weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce i nikt nie weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Parę tygodni później zebrałem się na odwagę i zajrzałem do środka. Czterdziestka była bardziej wylaszczona, a spojrzenie jej shardziało; szła wiosna. Radio grało wesoło do bólu. Artykuły zwierzęce zniknęły.

Wyszła tuż po mnie. W tunelu minąłem zwierzątkiewicza (dzieńdobry dzieńdobry), stał tam, rozmawiając z jakimś typem, ich papierosy kreśliły trajektorie nowych, nieznanych mi związków. „Jednak wychodzisz?”, spytała czterdziestka. „Tak, idziemy do...” – ostatnich słów już nie usłyszałem. Czy może – już nie słuchałem. Przemijała wielkość Rzymu.


ZOB. TEŻ bazar story – epilog
ORAZ bazar story – przypis

« older entries · newer entries »