bazar story

Bazar jest urządzeniem pośrednim między sukiemtargiem. Suk to chaos, rwetes, wielość porządków, ogniskowa całej kultury, handel‐życie‐agora w jednym. Targ pilnuje ról i feudalnego rodowodu, cech rzezimieszków i gildia średnich kupców szanują się nawzajem, ale nie mieszają się. Na targu życie podąża za towarem, suk nie popełnia tak idiotycznych uproszczeń, a bazar, bękart tej pary, cóż, każdy inny; na tym polega szlachectwo bękarciego rodowodu.

Bazar utajnia jawny chaos suku, czynnością bazaru jest wystawanie, krążenie i znikanie, dziedziną – zaplecze i zakamar, role ludzi bazaru są zmienne i niejasne, a głos bazaru, proszę państwa, rozbrzmiewa wszystkimi skalami chromatycznymi. Językiem bazaru jest łamany, znakiem – kółka fortuny, wesołą piosenką – lament; jego nastrój bywa straceńczy. Klimat bazaru – chyba już państwo rozumiecie – to niespełnienie.

Było raz siedmiu braaaci
handlowali siee-erść
jeden się nagle uuumarł
się zostało szee-eść

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeeszcze jeden raaaz...

Budka artykuły dla zwierząt nie miała aż takiego wymiaru jak psi‐koński interes, ale wyposażona była w szyld, osobne wejście i właściciela, który wyglądał jak potomek trzeciej, ostatniej redukcji. Czterdziestopięcioletni zwierzątkiewicz o sympatycznej twarzy przeważnie ukrywał się w zakamarze za regałem, skąd wyłaniał się żwawo na dźwięk otwieranych drzwi. Z pogodną melancholią dopasowywał dialog do klienta, ochoczo wydawał resztę i wystawiał ciężkie worki z kociożwirkiem prawie pod samo wejście, aby starsze panie nie przemęczały się zbytnio. Nie przeszkadzał mu smród psiego przysmaku (świńskie uszy, wyglądające jak skórzana replika butelki Kleina), być może w tym swoim zakamarze oddawał się lekturom, bo czasem wyłaniał się niecały; jedna ręka przewracała jeszcze przeczytaną kartkę, a dźwięk ten ranił mi uszy.

Było raz sześciu braaaci
handlowali rtee-ęć
jeden się nagle uuumarł
się zostało pieee-ęć

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Bo czułem rodzaj wspólnoty losu ze zwierzątkiewiczem. On jeden wydawał się szczerze rozbawiony moimi inteligenckimi żarcikami, a nawet – w ramach przysługującej repliki – wtórował im własnymi. Uwolnił mnie od wstydu, jaki czułem, gdy odezwawszy się w innych budach i przy innych straganach tak, jak odzywa się odlud wpuszczony między ludzi, spotykałem się ze spojrzeniami, których stępienie przełamywał tylko kant politowania; wiedziałem, że mam gdzie zagrać Woodym i mogę spokojnie jeszcze na moment powstrzymać słowotoczek, chcący stoczyć się z wargi marszczonej zakłopotaniem.

Było raz pięciu braaaci
handlowali seee-rem
jeden się nagle uuumarł
się zostało czteee-rech

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Kiedy zwierzątkiewicz mówił: „Nie, dziś nie ma”, nie czułem zawodu. Raczej bawiłem się w myślach pacynką teorii, że suk zakazuje takich wprost oznajmianych komunikatów, z ledwie pojedynczym, heretyckim przeczeniem, a na targu musiałbym zmienić dostawcę po dwóch niepowodzeniach, bo inaczej naraziłbym się na opinię niesolidnego kupującego. W tym „dziś nie ma”, wypowiadanym z uśmiechem, kryła się propozycja filozoficzna: Marek Aureliusz, który musi zmierzyć się z mściwą boginią Niskiego Obrotu, zwracał się do Marka Aureliusza, który powinien znaleźć sposób, by utulić niepocieszonego kota. Zwierzątkiewicz oferował mi stoicyzm. Gratis; była to średnio rzecz biorąc korzystna transakcja.

Było raz czterech braaaci
handlowali mee-ech
jeden się nagle uuumarł
się zostało trzeeech

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Coś jednak zaczęło się zmieniać. Otwierałem drzwi i witał mnie znajomy widok pustej budy, smród świńskich uszu, i... cisza. Nie szeleścił papierem Czytelnik Nie Wiadomo Czego, nie wyłaniał się chyżo z zakamaru. Było naprawdę pusto. Wracałem więc przed drzwi i rozglądałem się. Raz zwierzątkiewicz pomagał rzeźniczce w noszeniu pojemników z kiełbasą. Innym razem konwersował w pasmanteria wstążki guziki. Czasem musiałem zapuścić żurawia aż pod bramę tunelującą światy bazaru i ulicy; przestawał tam, paląc papierosa i strząsając wzrokiem liście z drzew (była więc jesień). Niekiedy jednak znikał trwale; nie mogąc się doczekać, odchodziłem, rozmyślając o Skandynawii i etosie Otwartych Drzwi, a niewypowiedziane słowa cmykały mi między zębami.

Było raz trzech braaaci
handlowali puu-uch
jeden się nagle uuumarł
się zostało dwóóóch

Icek weźmie skrzypce a Mosze weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce a Mosze weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Zrobiła się zima, sypało obficie śniegiem, wzrósł też poziom frustracji kota. Czyżbym zaczął podświadomie unikać chodzenia na bazar? Któregoś poranka, zachęcony świeżo rozbielonym oknem, potupałem po zakupy z nową, wiecie państwo, nadzieją.

W moim schedule zwierzątkiewicz był, jak zwykle, ostatnim punktem. Chwyciłem za klamkę, ale ta – ani drgnie! Wtedy dopiero zobaczyłem kartkę w szybie drzwi: artykuły zwierzęce przeniesione do tania odzież paw. 43. Trochę się naszukałem, w końcu tania odzież nigdy nie była moim priorytetem, właściwie – żadna odzież. Wchodzę, donośny dzwonek zawieszony nad framugą strzelił mnie w ucho, patrzę. Siedzieli oboje przy piecyku, zwierzątkiewicz i ta wylaszczona czterdziestka, którą też często widywałem nieopodal tunelu światów; złośliwa pamięć skwapliwie przywróciła stosowne obrazy, papieros, wzrok strącający albo... tak, podnoszący. Na regałach obok 18 za kilogram stało parę puszek psiejkociej karmy, przesłonięte przez szmaty na wieszaku worki z kociożwirkiem tuliły się do siebie, osamotnione. Głośno grało radio; ta buda nie miała zakamarów. „Nie, dziś nie ma”, powiedział. „Ale co, zwija pan interes?”, spytałem. „Nie, nie”, odparł, „tylko się przeniosłem”. Jednak w tych słowach nie słyszałem suku, nie słyszałem targu, był w nich czysty bazar.

Było raz dwóch braaaci
handlowali głaa-az
jeden się nagle uuumarł
się zostało raaaz

Icek weźmie skrzypce i nikt nie weźmie bas
i od podwórki do podwórki jeszcze jeden raz! Hej! —
Iii-cek weee-źmie skrzyyypce i nikt nie weee-źmie bas...
i od podwórki do podwórki jeeeszcze jeden raaaz...

Parę tygodni później zebrałem się na odwagę i zajrzałem do środka. Czterdziestka była bardziej wylaszczona, a spojrzenie jej shardziało; szła wiosna. Radio grało wesoło do bólu. Artykuły zwierzęce zniknęły.

Wyszła tuż po mnie. W tunelu minąłem zwierzątkiewicza (dzieńdobry dzieńdobry), stał tam, rozmawiając z jakimś typem, ich papierosy kreśliły trajektorie nowych, nieznanych mi związków. „Jednak wychodzisz?”, spytała czterdziestka. „Tak, idziemy do...” – ostatnich słów już nie usłyszałem. Czy może – już nie słuchałem. Przemijała wielkość Rzymu.


ZOB. TEŻ bazar story – epilog
ORAZ bazar story – przypis

  1. urbane.abuse’s avatar

    A nie było innego kramu dla zwierzątków? Gdzie odpowiednie kocie atrakcje można by kupić, nawet jeśli od wylaszczonej czterdziestki (choć w takich sklepach kobiety są częściej typem kociej mamy).

  2. najder’s avatar

    to bardzo piękna/przykra opowieść jest. no i mistrzunio siedzi we zdaniach.

  3. vauban’s avatar

    Ooooch, przypomniały mi się czasy mojego wczesnego zazwierzęcenia: sklep zoo w piwnicy pawilonu handlowego „Samba” gdzie sklep zoo sąsiadował z księgarnią, więc mogłem jednocześnie kupić podręcznik do kota i karmę dla kota. Pan zwierzątkiewicz piastował bezzębnego yorka na ramieniu i zachwalał kocie chrupki ich naoczną osobistą konsumpcją doustnie „znakomite. Ta partia jest lepsza niż poprzednia, tydzień temu miały posmak tranu”. W akwariach glonojady wielkości średnich karpi ssały szkło. „nie są na sprzedaż, przyjaciół się nie sprzedaje”.
    Mam sklep zoo za rogiem, ale to już nie to samo.

  4. fronesis’s avatar

    Ciągle tkwię w zamyśleniu nad podziałem suk/targ/bazar. Chyba nie do końca czuję różnicę. Rozumiem sens tego rozróżnienia w notce, ale jakoś nie łapię na zewnątrz niej. A notka zacna.

  5. nameste’s avatar

    urbane.abuse :

    A nie było innego kramu dla zwierzątków?

    Trzeba by spytać narratora. Co do mnie, to najbliżej mam do wybitnie drogiego sklepiku pańci, która mogłaby być kocim klawiszem.

    @ najder:

    Dzięki.

    vauban :

    „nie są na sprzedaż, przyjaciół się nie sprzedaje”

    Takie kaprysy kosztują. Chyba że ma się stały dopływ taniego glona.

    @ fronesis:

    Dla narrratora targ jest realnością, suk wypełnia 1001‐nocnym stereotypem, a o bazarze (czy dywanie) wie, że to słowa perskie wzgl. arabskie, urządzenia zaś (kulturowe) krzepły na pograniczach kultur.

    Przy okazji polecam muzyczny bazaar grającej na elektrycznej harfie szwajcarskiej Iranki, Asity Hamidi, o której w tej sekundzie dowiaduję się, że zmarła 17 grudnia zeszłego roku, więc nagle bardzo mi przykro. Inny jej kawałek nosi tytuł Harppolskan (ale to nie musi nic znaczyć); pięknym była kundlem.

  6. naima online’s avatar

    Bardzo pięknie napisane.
    Jak będę duża, też będę tak ładnie umiała opowiadać historie.
    (Przy okazji rozważań targ/bazar/suk – w Łodzi mówi się rynek. As in kupiłam na rynku. Do tego stopnia, że stałe targowisko w mojej dawnej dzielnicy dorobiło się nazwy „Czerwony Rynek”)

  7. nameste’s avatar

    @ naima online:

    Dzięki.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *