wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

Czytam sporo wierszy współczesnych w sieci (choć nie tylko tam) i zatrważająco często trafiam na leksykalne lamusy, by nie powiedzieć: trupiarnie. Chodzi o znużone, wytarte do cna mempleksy, uobecniane (choć pozbawione już treści) przez takie leksoznaki jak: bóg, dusza, anioły / diabły / etc., serce (jako nośnik emocji), zwierzęta w roli heraldyczno‐symbolicznej, rośliny w takiejże itd. Prawdę mówiąc, gdy natknę się na któreś z powyższych (lub równie strupiałych), porzucam lekturę wiersza.

Wobec czego zwracam się do autorów jeszcze nie napisanych wierszy o opuszczenie pojęciowych lamusów; po co pisać wiersze stare (i wtórne) od urodzenia?

A czytelniczkom podrzucam pomysł na ‘recykling via resampling’ tworów już (niestety) napisanych. Chodzi o proste podstawienia.

bóg – apka
dusza – neurogleja
anioły/diabły – media
kościoły w znaczeniu nie‐budynków – zajezdnie
serce – tętno (gdy funkcja) lub wątroba (gdy organ)
ptaki zamienić na drony
zwierzęta duże na pojazdy mechaniczne miejskie lub wiejskie
zwierzęta małe na smog względnie owady/pająki
rośliny na zabawki z dzieciństwa lub (gdy idzie o kwiaty lub owoce) martwe natury
itp. (można też uruchamiać własne słownikowe inwencje)

Zaprawdę, zobaczycie wtedy nowy blask tzw. rzeczywistości.

W bardzo ciekawej recenzji ze świeżo wydanego tomu Dariusza Sośnickiego Po domu Jakub Skurtys przedstawia, jak to on, rodzaj całościowej wizji: zwraca uwagę na cieki (i ich przemiany w rozległej czasowo twórczości DS), konstruuje konteksty, uprawia porównania (przykładowo: zestawiając Sośnickiego z Konradem Górą); wszystko to ze smakiem kraszone cechowym gmerkiem (zawsze jestem wdzięczny za interesujące obce słowa, jak tu: captatio, afordancja; chodziłem na inne wydziały, każda okazja do uzupełniania wiedzy jest dla mnie cenna).

Że jednak twórczość Sośnickiego z biegiem lat [moich] wydaje mi się coraz ciekawsza (oraz: ważna) i uzupełniam (na miarę możliwości) teksty źródłowe, że mam w niedawnej lekturze lwią (ptasią?) część tomów DS – uderzyło mnie w recenzji parę szczegółów; o nich właśnie poniżej.

domy

Tak, metafora/alegoria „domu” jest osiowa dla twórczości Sośnickiego (również translatorskiej: siedlisko Audena), jest jak skorupa ślimaka, z którą autor się nie rozstaje (jest z nią poniekąd zrośnięty], choć ona sama ani sztywna, ani, tym bardziej, niezmienna.

Jak Maliszewski wcześniej (w recenzji/eseju nominalnie o Symetrii [BL 2002; niech wszystkie zajadłe robale świata zeżrą wydawcę, który nawet nie ma tej pozycji w swoim katalogu, o obowiązkowym ebuku – zob. rozporządzenie Min. Kul. i E‑dur. Nar. z 2018.09.03 – nie wspominając!), tak i Skurtys wraca do Marlewa (1994). Maliszewski wszakże rozwodzi się szeroko (waląc sie przy tym w pierś, bo, przyznaje, w pierwszych lekturach pominął wiele), a Skurtys zaledwie wzmiankuje. Pisze:

Począwszy od debiutu, zawsze zapraszał nas bowiem autor do „jakiegoś domu” i „czyjegoś mieszkania”, od wynajmowanych, wilgotnych pokojów obcego domu, w którym poręcze odwracały się do niego plecami, przez [...]

To niezupełnie tak. Fraza z „poręczami” pochodzi z wiersza poniżej:

Jak zejść po schodach

Jak zejść po schodach
starszy o niepodjęty świergot dzwonka,
o kartkę, którą zostawiam w drzwiach?

W obcym domu poręcze
odwracają się ode mnie plecami.

...jasne więc z kontekstu, że to nie podmiot liryczny DS wynajmował te pokoje, a dom jest obcy literalnie.

Mnie ten wiersz łączy się w pewną historię z wierszem o parę stron wcześniejszym:

Październikowy świt

Październikowy świt
i dozorca,
rosa na bramie,

mrok cofnął się w głąb
podwórza.

Ona – źrenica okna,
on – jeszcze z oddechem
korytarza na plecach:

odkurzają mgłę.

...(ślady tej historii chodzą ukradkiem i po innych kartkach Marlewa), a przy okazji: zechce czytelniczka rzucić okiem na wiersz Jerzego Jarniewicza (z niedawno wydanego Mondo cane; JJ starszy od DS o dekadę + 1, jego wiersz – nowszy o pokolenie) Elegia na odejście, a rzuciwszy – porównać odmienne sposoby obrazowania w wierszach opukujących strukturalnie podobne sytuacje.

Marlewo

To zabawne (i smutne zarazem), jak bardzo lektury osadzone są w czasie‐i‐miejscu podjęcia. Maliszewski w linkowanym wyżej tekście rozlicza Sośnickiego z metamorfoztradycji:

Wielkie kroki stawiane przez kolejne książkowe propozycje Sośnickiego i zaczynający się już w Marlewie proces „odbarwiania wiersza” – stopniowego pozbawiania go cech osobistej konfesji, kierowania go w stronę „produkowania pięknego przedmiotu”. Nie dostrzegłem tego przy pierwszym kontakcie z Marlewem. Zlekceważyłem brzmienie. Zlekceważyłem tradycję, z której wywiódł się – jak sądzę – poetycki zapał młodziutkiego studenta filozofii z Poznania. Sośnicki terminował u Wojaczka i udało mu się przetworzyć ową fascynację w swoistą, już własną, muzyczność. Egzystencja egzystencją i, owszem, tragiczny wymiar losu, ale to jeszcze, albo przede wszystkim, musi brzmieć.

(Nawiasem mówiąc, skoro zwracam uwagę na „szczegół biograficzny” [wiek] – tę ustawiającą etykietę [faktograficznie rzetelną] „młodziutki student filozofii” przykleja Sośnickiemu KM starszy zaledwie o lat 9 [dekadę – 1], ale – wracajamy ad rem.)

No więc ten Wojaczkowy kontekst odpadł od książki jak uschnięta łuska; możemy sobie dziś czytać Marlewo (z przeciekawym przejściem do następnego po tym tomie Ikarusa 1998; Maliszewski też podkreśla wagę owego przejścia) zupełnie pomijając owo ewentualne uwikłanie – a więc wolni, by podjąć inne, nie używane dotąd konteksty. Zarazem smutni, bo choć jedne drzwi się otwarły, drugie się zamknęły (ten motyw Po domu Skurtys słusznie wyciąga na jeden z planów pierwszych). Oczywiście ówczesne intencje samego autora i jego pod skórą schowane motywacje/inspiracje lekceważymy [sobie, dziś] bezczelnie i radośnie.

Stałym leitmotivem przy odwołaniach do Marlewa jest wilgoć; Skurtys wyżej także ją przykrapla; Maliszewski:

[...] konwencjonalność poszczególnych rozpisań sytuacji pobytu w pewnym zakątku pewnej rustykalnej dzielnicy wielkiego miasta, w pewnym mieszkaniu wynajmowanym w starym zawilgoconym budynku.

Czasem dopowiada się także grzyba [w ścianach, pod podłogą] i wszechobecne śmieci – oto ruderalność tej rustykalności. Mnie jednak najbardziej uderzyło obsesyjnie powtarzane słowo smród (kojarzone z „gniciem”).

Wrócę do solidniejszej lektury Marlewa, by potwierdzić rodzaj przeczucia‐hipotezy, że i Maliszewskiego po‐Wojaczkowy tragiczny wymiar losu w sporej części jest uschnięty: może Marlewu zawadzać.

Jak się potem wielokrotnie okazywało, wiersz Sośnickiego, na powierzchni prosty i nawet (ostentacyjnie?) referencyjny – ileż tam opisów tzw. przyrody! – jest podszyty wielopiętrowo wycieczkami po cudzych (najchętniej: starych, dopowiada autor w wywiadach) językach, pochowane są tam (nie tylko „po kątach” i „piwnicach”) panoramy idei obsługujących różne prądy i epoki itd. Nigdy dość czujności przy lekturze Sośnickiego!

A co jeśli i Marlewo? W Ikarusie podmiot liryczny DS jest – w klimacie, szczegółach, pragmie codzienności – bardziej Dedalem. Narzuca się zatem pomysł, że Marlewo poświęcone jest rozterkom Ikara.

Jakoż i czytałem ten tom ciurkiem, a w tyle głowy narastał podkład całkiem klasycznego polskiego romantyzmu i jego figur. Na Marlewo można patrzeć całkiem zasadnie jako na relację z celi filomaty; rwie się do jakiegoś Czynu (zob. np. wiersz O tak; początek: „Z końcem zimy odstąpiło ode mnie / pragnienie naprawy świata”), ale na razie w ponad 20 wierszach gnije w więzieniu, w smrodzie, brudzie i wilgoci.

Wątki wspomnianej wyżej historii (o zabarwieniu miłosnym) rwą się w rozlicznych niespełnieniach; zawsze czegoś im nie dostaje (np. w Wierszu przeciw pieniądzom po prostu pieniędzy! – „Nie starczyło ich, abym mógł / do ciebie dojechać.”).

Zanim ta lokalizacja (para‐domowa) przepełznie, bardzo, bardzo powoli, w stronę wyznaczoną przez sformułowane w Sonecie spod własnej dłoni (w 2/3 tomu) credo „zamiast‐Czynu” – jako żywo rymujące się z Gałczyńskim (ale nie tym z szyldu baru, z wiersza Noc. Sklepik przy pętli, a z tym znanym KIG – choć może to ten sam):

Mnie nie wolno być nieostrożnym,
ja mam żonę, dziecko i talent.

i zanim przepełzniemy do Ikarusa (który okaże się wszakże bardziej miejskim autobusem produkcji węgierskiej), zanim tu się zamknie, a tam się otworzy (a właściwie: odwrotnie) – celę podmiota lirycznego zaczynają nawiedzać... kto? Ptasi goście. Przyleciał do mnie na kraty / biały gołąbek skrzydlaty.

ptasiość

Pisze Skurtys:

Ostatecznie dochodzi między nimi [mową‐matką, myślą‐córką] do konfliktu i opuszczenia nie z winy braków w rzemiośle czy zaniedbania [...], ale jakby z naturalnego prawa rodzicielskiego, że dzieci opuszczają gniazda. Zakładam, że stąd tyle ornitologicznych obserwacji i miniatur w Po domu – nie chodzi bowiem po prostu o ptaki, ale o ich sposób budowania domu, „wicia gniazdka”, celebrowania związku, narodzin potomstwa, a wreszcie o ten moment, w którym zostaje po nich opuszczone gniazdo, kolejna „nader niestabilna konstrukcja”. Można powiedzieć, że losy ptaków i los poety‐mieszczanina z przeciętnej, małomiasteczkowej rodziny są tu paralelne i wobec siebie analogiczne.

...i ma rację, ale ptak jest od samego początku towarzyszem (niedoli i doli) Sośnickiego. W Marlewie pojawia się gawron w w wierszu Odwilż (tam dosłownie: „Wilgotna cela kładzie się na ramionach // i karku. Żadnych zgrzytów, nagłego blasku, ruchu”), a w Odwilży (wersja 2) – wróble; ptaki grzebią w kompoście, śmieciach, odpadach (gawron „nakłuwa podejrzane miejsca”).

Poziom „zaptaszenia” w Ikarusie jest już masowy, i odtąd w każdym [znanym mi] tomie będą ptaki stałymi gośćmi.

Wiersz Trzy gawrony (z Ikarusa) towarzyszy mi od 11 lat. Często do niego wracam myślą; w dni deszczowe nadal się wściekam na autora za to „a” otwierające ostatni wers, w niektóre słoneczne dopuszczam myśl, że ten błąd (bo mimo wszystko mam to za błąd) jest jakoś celowy. (I popatrzmy też, co mówią te gawrony, skoro link pod ręką.)

Trzy gawrony są dobrą ilustracją na rolę ptaków u Sośnickiego. Poza metaforyczną, „gniazdową” (jak u Skurtysa wyżej), ptak jest tu alegorycznym przywołaniem figur świadka, wróża‐tejrezjasza, myśliciela, filozofa, twórcy. W takim ujęciu owa literacko‐ideowa podszewka podściełająca wiersze DS jest właściwie nad-szewką. A w sprawie „roli ptaka” dobitną kropkę nad „i” stawia wiersz Ciotka Unra UndeliveredPo domu, jak dla mnie komentujący kwestię ‘intelektualnych mód z obczyzn’.

mieszczanin

W tuż‐powyższym cytacie z recenzji Skurtysa pojawia się określenie „poeta‐mieszczanin”, w całym tekście czterokrotnie kłuje w oczy ta atrybucja, znacznie mocniej ustawiająca Sośnickiego niż tamto „młodziutki” Maliszewskiego. A raz nawet „przedstawiciel klasy menedżerskiej”.

Z jednej strony to nieunikniona konsekwencja użycia „uchwytu w Balzaka” jako ramy referencyjnej (można sie sprzeczać, czy adekwatnej). Z drugiej jednak – dla mnie – to wyraźna próba „uklasowienia” Sośnickiego, zwłaszcza że za partnera do sparingu wyznacza mu Skurtys Górę, tego poetę, za którym stoi „realna praca poetycka i fizyczna”, gdy tymczasem Sośnicki „jest zleceniodawcą i odbiorcą, a w kontakt/kontrakt ze światem wchodzi ‘za pośrednictwem’ kogoś lub czegoś”. Co więcej, Sosnicki wg Skurtysa:

Jako „poeta rzeczy”, wybitny reifikator świata, nie pozwala rzeczom po prostu pracować: stropom napinać się, belkom pękać, ścianom kruszeć lub się wznosić. Nawet w alienacyjnym procesie obmurowywania się w duchu „The Wall” z wiersza Jak monstrualna krzyżówka kładzione cegły mają ciężar konstruktywistycznych fantazji Peipera i spoczywają w dłoniach tak samo realnie, jak młoty przebijające się na drugą stronę rzeczywistości u Leśmiana. Są hipotetyczne, niezdolne do afordancji, a więc pozbawione swoich przedmiotowych właściwości.

Właściwie nie wiem, co znaczy liczman „poeta rzeczy”, zauważyłem, że jest powtarzany, jakby już na trwałe okrzepł. Dla mnie Sośnicki byłby raczej „poetą procesu”, którego ślad dostrzega – w różnych skalach – za każdym „przedmiotem powszedniego kontaktu”; jest więc obserwatorem, poetą poznania [wielką literą też można], a jeśli przyznaje (z pewną niekoniecznie oczywistą emocją), że ogląda różne rzeczy „zza winkla”, to przecież głównie dlatego, że jest dwunogiem bezpiórym (w odróżnieniu od swoich alegorycznych socjuszów). Pytanie, czy tak oglądany „świat” jest w swej [jakiej?] istocie mniej – a może bardziej – rzeczywisty.

A wiersz Jak monstrualna krzyżówka kojarzy mi się bardzo wprost z tezami Jerzego Franczaka w jego mocnym artykule o murach i Bartlebym. (Jak już mówiłem, to zabawne (i smutne), jak wiele w lekturach jest czasu‐i‐miejsca ich podjęcia; dodajmy: i obieranych towarzyszy wędrówki.)

Ale wróćmy do „mieszczanina”. Ja jeszcze pamiętam rodzaj onto‐osadzenia w peerelowskiej rzeczywistości postaci/zjawiska „inteligenta”, tego „pracownika najemnego z umysłu”, często z plebejskim rodowodem. I to, co się z tą warstwą stało po balcerowiczowskim przeoraniu; wtórna pauperyzacja, wypchnięcie („za chlebem”) w inne rewiry itd., itp. Tak, inteligent, również jego dzisiejszy, nieco zdegradowany wariant, prowadzi w większej swej masie „życie miejskie”, czy jednak oznacza to z automatu „życie mieszczańskie”? Wątpię.

W twórczości Sośnickiego szczególne miejsce zajmują Państwo P. (2009), ta mikro‐epopeja (czy raczej duża epopeja mikro‐kadrów) właśnie „życia miejskiego”, inteligenckiego. „P” jak polskie, jak „z Poznania”, wreszcie [małą literą też można:] poznania. Znakomity tom!

Jest tam i prawdziwe, klasyczne endecko‐katolicko‐ponure mieszczaństwo w wariancie Poznań, to od Paetza i Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. prez. Lecha Kaczyńskiego. W wierszu Państwo P. i Noc Muzeów podmiot mówiący komentuje:

Wszyscy tam będą, kochana, prezydent i biskup,
kustosz nastawi kawę, a kurator sprawdzi obecność
dyskretnie jak nigdy dotąd. I będzie radny Z.,
enfant terrible pięciu ostatnich kadencji,
tyle razy mu obiecano, że to naprawdę ostatnia.

Staram się (nadal) odróżniać, bo – jak w cytacie z blogonoty komentującej tezy innego poznaniaka, Przemysława Czaplińskiego –

[...] najbardziej sobie cenię tych autorów, którzy kopią, ryją, odsłaniają – nazywają – owo „zasłonięte”. Niech się nawet mylą, myślę, ten trud sam w sobie jest ciekawy i wart kibicowania (komentowania itd.). Przeciwieństwem takiej postawy jest postawa niwelująca, która polega na zamazywaniu różnic, na „uniwersalizowaniu” pod hasłami zdrowego rozsądku, na unieważnianiu konfliktu itp. W największym skrócie: nazywanie dynamizuje, niwelowanie banalizuje.

...a ten Skurtysowy „mieszczanin”, jako rodzaj łaty – zdaje mi się być po stronie niwelowania (choć nie ze „zdrowego rozsądku”, a z innego kąta).


PRZYPISY

Wiersze z MarlewaIkarusa cytuję za zbiorczą reedycją tych tomów pt. Folia na wietrze (BL 2007).
Tytuł blogonoty obrazuje bezinteresowność (no i, przyznaję, jest nieco clickbaitowy).

Nowy Kontent #18 jest w swej zawartości różnorodny. W tym określeniu kryją się pozytywy – na małej przestrzeni wiele różnych stylistyk – ale i negatywy. Nierówny poziom i utworów, i komentarzy; nie są wszakże sprzężone: ciekawemu wierszowi towarzyszy spłaszczający komentarz, bywa też odwrotnie: komentarz przeszacowuje.

Jak zwykle wycieczkę ograniczam do wierszy i tematów okołowierszowych (z niejaką ulgą: nie muszę ani słowa w sprawie wycinanek F.M.^).

Zestaw Paweł Harlender (wiersze) – Katarzyna Trzeciak (komentarz) przeskakuję. Nie ciekawi.

Jakąkolwiek satysfakcję z trzech anegdotycznych kawałków Sebastiana Sokołowskiego miażdży w licealnym wypracowaniu Karolina Górnicka („objaśnię wam do dechy”, no ale miejscami przestrzeliwuje; „nadgorliwość jest...” etc.); ciekawe, jak się czuje tak rozwalcowany (a przy tym: wprost czytelny w swoich wierszach) autor.

Za to para Roman Honet – Marcin Świątkowski dobrana korzystnie. Co prawda, sam nie widzę aż „wstrząsającego tragizmu jego wierszy” [], ale doceniam tak szerokość/głębokość Honetowego chwytania świata (także: użytych środków językowych), jak i Świątkowskiego próbę dotarcia do sedna pov RH.

Oś „męska” (u Honeta: „ja się nie tłumaczę, / że to byli mężczyźni, / ja to wiem” – zob. wiersz czterdzieści pięć lat temu otworzyłem oczy), poniekąd pominięta przez – mierzącego się z zagadnieniami ogólniejszymi – Świątkowskiego, rozwija się w zestawie Piotr Borkowski (wiersze) – Michał Koza (komentarz). Tu akurat komentarz jest znacznie ciekawszy od wierszy.

Grupa Szydło – Redakcja: coś tu się dzieje na jakimś wewnętrznym boisku; przeskakuję.

W grupie Onewierszstandy przeszacowujący (choć z zachowaniem dystansu) komentarz Pawła Kaczmarskiego do utworu Gustawa Owczarskiego. Postulat cenzusu 21 lat dla uzyskania biernego prawa publikacyjnego wydaje się tu (przez moment) zasadny.

Przemysław Rojek celebruje dostawianie kolejnych słów (zwłaszcza w pysznie absurdalnym fragmencie 4, dot. „matematycznej elegancji”, w którym banalna arytmetyka prowadzi [zahipnotyzowanego] komentatora do błędu: „dwa wersy pomnożone przez dwa dają cztery dystychy”). Zawsze chętnie czytywałem sympatyczne Rojkowe erupcje. Niemniej jednak tym razem zalecałbym lekturę – skromnego, powściągliwego – wiersza Tomasza Wojtycha bez komentarza.

Adam Pietryga chłoszcze w komentarzu wierszyk Szymona Domańskiego. Oto dydaktyczny wymiar „Kontentu”.

Sonia Nowacka chyba mocno minęła się z wierszem Andrzeja Woźniaka (a pozwala sobie na zdecydowane [negatywne] oceny, wypowiadane nieco protekcjonalnie, czy wręcz „zalecenia redaktorskie”: „Może zrezygnowałabym z dwóch ostatnich wersów pierwszej strofy”, bo „nie bardzo rozumiem funkcję, jaką spełniać ma okołoliteracka dygresja w tym miejscu”; no właśnie).

Przytoczę wiersz w całości (w hiperpoprawnej ortografii):

gonzo

kiedy ciało pijanego mężczyzny
śpiącego na trawie zdobywają kleszcze
jest w tym jakiś rytm
który wydaje ci się że pojmujesz
ale jednak nie pojmujesz bo czytałeś za mało norwida

niebawem on się podnosi i rozgląda wokół
szukając modułu podparcia
niech cię nie zwiedzie subtelność
tego butō przecież wiesz z lekcji anatomii
że dom pali się od środka

kiedy idziecie na zupę wiadomo że ty stawiasz
trupki kleszczy ciągną się po chodniku obok ibisu
jest w tym miłość
ale lekutko
jest w tym mnóstwo różnych braków

Wyraz pominięty: buto [tak w „Kontencie”]; przeoczenie go może prowadzić na manowce. Tymczasem zaś jest to:

zbiorcza nazwa określająca różne rodzaje aktywności i technik tańca [...] Taniec opiera się na improwizacji, tancerz skupia się na każdym szczególe swojego występu, przeżywając bezgranicznie każdy moment. [...] Tatsumi Hijikata w swojej twórczości skupiał się na aspektach cielesnych i wizjach ciała. Odwoływał się do shuaku no bi, czyli ludowej estetyki brzydoty, która również pojawiała się w teatrze Kabuki. Charakterystyczne dla niej są groteska, obnażanie ułomności i śmieszności człowieka. W butō wykorzystywane są elementy popularnych obrzędów ludowych, takich jak trans czy opętanie na przykład w transowym tańcu okina‐mai. [stąd]

Powstrzymam się od własnej interpretacji gonzo, proszę tylko o ponowną lekturę.

* * *

Bardzo też polecam rozmowę Marcina Świątkowskiego ze Szczepanem Kopytem. Fragment:

M.Ś.: A skąd ta niechęć do słowa „projekt”?

Sz.K.: To nie jakaś szczególna niechęć. Po prostu mało mam wspólnego z podejściem koncentrującym się usilnie nad książką poetycką jako całością dalece odrębną od poprzednich i następnych, czy też stanowiącą etap jakiegoś cyklu książkowego. Bardzo rzadko przyjmuję zlecenia na wiersz (wokół czegoś, na jakąś rocznicę) i nie wyobrażam sobie wydzielenia wcześniej samemu sobie ściśle tematu, grupowania wierszy do odrębnych szuflad/katalogów jako substratów kolejnych projektów. Działam dość intuicyjnie. Z doświadczenia (ale może też nieco intuitywnego założenia, jak kto woli) wolę te teksty, w których widać napięcia małych odkryć, dociekań – a te są ciekawsze wtedy, kiedy mniej założeń trzeba spełniać podczas pisania. Poetyckie projekty są tekstami o innym nieco statusie: zbyt mocno uśmiechają się do wyobrażonego czytelnika. W mówieniu o projektach widzę jawne konstruowanie towaru‐książki; oczywiście książka poetycka jest towarem, niszowym co prawda, ale praktyki takie przypominają mi logikę kultu cargo zwróconą w stronę praktyk wysokonakładowych.

Oraz dodam, że znowu (znowu) b. podoba mi się recenzja Alicji Duszy (z tomu Gorączka Anny Fiałkowskiej), jej tryb („relacja z wycieczki po”) i treść. Fiałkowskiej nie znam, no ale po to właśnie są recenzje.

Szymon Bira już tu był, na blogu, z pojedynczym wierszem w notce skute, wlane, powstałej jednak głównie wskutek irytacji na paplaninę towarzyszącą wierszowi w „Kontencie” (więcej o tym tutaj). Gdy teraz, na dniach, ukazała się [czwarta już] książka z wierszami Biry

okazało się, że irytacja na trwalsze stroi się u mnie z nazwiskiem autora. Choćby te blurby z 4 strony okładki (Foks długo, obiecując dyskomfort, Bargielska jedno zdanie typu: „jestem na tak”; wyższa blurbowa półka). Róż okładki okalający goryla tak różowy, że aż rurzowy; goryl – obstawiam – ma być zwierzęciem totemicznym (ale: strona 34 – każde zdanie zawiera błędy / błędy mają zęby goryla).

W środku natomiast 31 wierszy [1,1 razy 31 = wiek autora (w latach^)], większość bez tytułów, tzn. – nietypowo – w roli tytułu występuje tłusty incipit; skoro tak, również i w cytatach niżej ta sama konwencja.

Poczytałem.

Wiedząc już (choćby ze skuto‐wlanego wiersza, z którym w zbiorku, notabene, najbardziej wpada w rezonans tekst „[gramy]”), że autor nie ułatwia; wrażenie, gdy podlane irytacją, prowadzące do konstatacji o zamierzonej niechęci komunikacyjnej (a to jest co najmniej nieuprzejme^). Ale poczytałem znowu i irytacja opadła.

Część bowiem tych wierszy – choć co do sensu, koloruwydźwięku wcale nie są oczywiste – nie wydaje się specjalnie utrudniać odbioru.

Resztę wycieczki po 1,1 odbędę zatem pod hasłem‐pytaniem (które może też być adresowane ogólniej, do innych autorów wierszy):

szaman czy szaradzista?

Zacznę od kawałka...

[lubię jeść poza domem]

lubię jeść poza domem 
ale też bardzo lubię jeść w domu

dwie
tak odmienne tradycje 
łączą się w jednej 
osobie, nie

wieszając mieszkańców 
i nie paląc ich domów

...który niespodziewanie zrymował mi się z moją blogonotą sprzed lat: odrębność kulturowa. Zagadka powyższego wiersza kryje się w pytanku: „jeść, ale – w czyim domu”; gest niewątpliwie szamański, z tych prostszych.

[kola jest jak pox]

kola jest jak pox 
przegania złe duchy 
odstrasza złe moce

miejscowi indianie zaczęli 
mówić kola jest jak pox 
zupełnie nam wystarcza

pox (wym. „posz”)

Tu z kolei (drobny) szamanizm polega na znaczącym przemilczeniu: nie wspomina się o pierwszym członie nazwy: coca, który domknąłby ów dziejowy kołowrotek kultów cargo, zarazem relatywizując zwrot skrytych liter w „kol[onizacj]a”. A w odwodzie jeszcze namysł nad ew. pepsizacją. (Ostatni wers to jawna kpina z polskiej wersji wikipedii; gdyby się zatem zastanowić także, o jakim miejscu tu mowa...)

Poniżej wiersz pograniczny, do którego śmiało już można zastosować pytanie‐hasło:

[wieczny ruch]

wieczny ruch czy 
popychadło

kraje, które mają jedną 
porę roku, tyle nie mieszają

w metafizyce, mamy swoich 
faworytów, np. zwierzę solarne 
przed zażyciem (doi się – dyga, znosi

siebie

Odpowiedzi nie znam, niemniej konstrukcja tego kawałka (jak i parunastu innych) niesie już ciekawsze (może) pytania, z których główne to: „o metodę”.

* * *

Jak widać z powyższego, 1,1 budzi uczucia ambiwalentne. Nie jest wszakże wykluczone, że wspomnianą irytację powinienem najpierw – i przede wszystkim – skierować do siebie samego. Bo na przykład kawałek „[lamety czy lament]” odnosi się (jak się zdaje) do tomu Marcina Sendeckiego i, być może, interpretowany w takim kontekście objawi więcej treści niż czytany bezkontekstowo. A odnalezienie max fit kontekstu leży raczej po stronie czytelnika (choć, oczywiście, czasem jest niemożliwe z powodów zasadniczych).

Dlatego też ostrożnie polecam tę pozycję; możną ją kupić jako Książkę zagadek trudnych i nie, i sięgać (w długie jesienno‐deszczowe wieczory) po kolejny kawałek, by odhaczyć puste pole przy jednym lub drugim „sza”.

PS Podejrzenie ulubienia szarad nie jest tylko moim subiektywnym wymysłem: popatrzcie choćby na okładkę tomu 3,5 (2015).

Wiersze Dawida Kujawy kradnę (otóż nie: Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska (CC BY 3.0 PL)) z zamierzchłego wakatu. Są one czymś więcej niż ilustracją truizmu:

Każda inteligentna osoba gdy zechce, może pisać wiersze (to wciągające hobby) [...]

B. sprawnie zrobione maszynki tekstowe, nie da się temu zaprzeczyć, są zarazem swoistym poligonem (co piszę świadomy, że autor poszedł na wojny gdzie indziej), demonstracją (z wieczniezielonej praktyki) problemów, o które chodzi współczesności. Kto pójdzie za linkiem do całego zestawu 5 wierszy, proszona jest o przyjrzenie się (również) zawartości leksykalnej: „toczą się spory, wojny się prowadzą”, „unijne dotacje”, „pochód masywnych ustaleń”, „wataha emigrantek gładko szturmuje spekulatywny pejzaż” – to tylko niektóre obiekty czasu rzeczywistego pomieszczone w tych tekstach sprzed 6 lat.

Co ważniejsze, nic się nie zmieniło (chyba że na gorsze) w sprawie aktualności.

poważna sprawa

na te wątpliwości to ty chyba
dostajesz jakieś unijne dotacje,
że ci się chce. no mówię ci, w życiu nie widziałem,
żeby coś tak wątłego stało tak stabilnie
i jeszcze ostentacyjne się tym chełpiło.
dumna jak wydachowany samochód,
albo jakiś typek od słabej metafizyki.
sobotni wieczór jako stos niepozmywanych naczyń z piątku?
stos niepozmywanych naczyń jako stos niepozmywanych naczyń?
„może jestem czymś więcej ale nie mam okazji”.
ściągasz mi okulary i tysiące małych uchodźców
emigrujących ze mnie przed głodem i rzeziami
ubiegają się o azyl pod twoim szlafrokiem.

Poza innymi kwestiami, w powyższym wierszu wprost zilustrowano (palącą) kwestię reprezentacji. Jaką klasę myków wprogramowano do poniższego, czytelnik zechce ustalić sam.

***

ostatnio śpię głową z tamtej strony
i spoko, tylko potem wstaję z głową z tamtej strony.

płyn do chłodnicy,
gaz do zapalniczek

hania powiedziałaby, żebym się nie martwił,
ale trochę się martwię, bo nie znam żadnej hani.

kleje do butów,
farby do drewna

imię dla dziewczyny w jasnym golfie,
nie? takiej z labradorem.

lakier do włosów,
zmywacz do paznokci

takiej, co przyjeżdża po ciebie tym jasnym golfem
(tylko się droczę – ciągnij niteczkę)
taty i nawet jak narzygasz, nie krzyczy:

dawid do domu,
dawid do domu

* * *

Mam też powód i postulat.

Powodem przypomnienia powyższej (wierszowej) demonstracji jest świeżo wydany Wypiór Grzegorza Uzdańskiego (para trzydziestolatków mieszkających przy zbawiksie wraz z wampirem‐Mickiewiczem‐z‐szafy, rzecz spisana jedenasto‐ i trzynastozgłoskowcem, miejscami prozą, niepotrzebny – bo przecież już wiemy, że autor potrafi – przykład brania „problemów, o które chodzi współczesności”, w wielokrotny cudzysłów).

Przejrzałem i zadałem retoryczne pytanie: autorze, wydawco, naprawdę sądzicie, że będzie to czytane poza kręgiem KiZA? Odłożyłem Wypiora i wtedy właśnie przypomniały mi się wiersze Dawida Kujawy (na które natknąłem się z pół roku temu).

A postulat poczytania (zestawu DK) kieruję do licznych autorów publikujących się w Helikopterze (i innych miejscach). Tak, powiedzmy, warsztatowo.

Z ostatniego helikoptera wiersz Rafała Gawina.

w takich dniach jak ten myślę o drugim życiu,

którego nie mam. Pisze się cisza, jakby spadł mi z nieba
Kraków. Nie boję się konsekwencji, choć różne
szkoły już pukają do drzwi, już się pchają niczym

na zamorskiej orgii. Skąd tyle znanych tropów?
Żeby koledzy mogli je podbić i pokpić, taki kokpit
nad kałużą wpływów. Dawniej dodałbym: upławów
ze znakiem, co pyta, ale przestałem wierzyć

w biologię, gdy jej prymat chrzcił nowy układ
sił. Przesył danych, przesmyk niewiadomych, zamiast
misji emisja i toksyczne środowisko niespokojnie

się buja; mam was wszystkich w chmurze, kiedyś:
w dupie – dumnie się mówiło, acz pokątnie, gdy teraz
awan-garda to awan-tura, w której czas minął

i został nam gong.

Gawin jest drobnym feudałem (SPP o/Ł | DL w Ł), co oznacza lokalne lenna i pewien zakres władzy wydawania (przekładającej się na pozycję szafarza). Dla porównania: znacznie większym feudałem jest Wubepicak ℗; otwierająca serię Biblioteka Poezji Współczesnej pozycja Noc w obozie Corteza Grzegorza Wróblewskiego (2007) nosi numer jeden, ale nie skromne „1”, tylko „001” – oto rozmiar zamysłu tej poetyckiej rzeszy, zamachniętej na 999 tomów; obecnie przekroczono 200.

Gdy idzie o słowa Gawina, reprezentuje on nieszkołę rozchełstu, czyli myślowego ADHD. Tak w publicystyce kulturowo‐politycznej, jak w tzw. recenzjach, i wreszcie w praktyce wierszotwórczej.

Wiersz powyższy jest rodzajem diagnozy; to zestaw względnie czytelnych prztyczków i kopniaków. Wymierzanych właśnie z pozycji (drobno)feudalnej i skierowanych głównie przeciw pewnej rozproszonej korporacji, czyli formacji stricte kapitalistycznej, stojącej na nadrzędnym marketingu (prowadzonym kosztem zatarcia ról i ogólnego zsitwienia): formacja ta wydaje się wygrywać, bo praktyki feudalno‐rzemieślnicze przetworzyła w nowoczesną maszynę (towarzysko‐produkcyjno‐krytyczną). Diagnoza zostanie wy‐haha-na, ale dobrotliwie (by nie urazić szafarza).

Notkę niniejszą sponsoruje obowiązek kronikarski.

« older entries · newer entries »