wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

[pod pretekstem komandora rattusa Anny Matysiak]

motto

teoria de Broglie‐Bohma jest teorią nielokalną: z równania fali pilotującej wynika, że prędkość każdej cząstki zależy od położeń wszystkich innych cząstek Wszechświata

„teoria”

W niestosownie radykalnym uproszczeniu, człowiek piszący jest [potwornie złożonym] automatem z pamięcią, przechodzącym ze stanu Steraz do stanu Steraz + kwant czasu. (Przykładem automatu bez pamięci może być regulator Watta, którego działanie w danej chwili zasadniczo nie zależy od historii stanów przeszłych.)

Automat piszący nie jest układem izolowanym, na zmianę jego stanu ma wpływ również tzw. świat (czyli: wszystko), nie jest to też układ kontemplacyjny (= wyłącznie percepujący), bo wyposażony jest w efektory, za pomocą których wpływa (poza stanem własnym) na stan „świata” (można sobie, dla odmiany, wyobrazić również „pisanie wyłącznie wegłowne”, czyli w uproszczeniu bez‐publikacyjne). Nośnikiem pamięci automatu piszącego jest całe jego ciało. Czyli skomplikowana federacja miliardów drobniejszych [pod]układów, z których część jest [genetycznie] „obca” (przykład takiej ko‐federacji: mikroflora bakteryjna, inny: roztocza, jeszcze inaczej: patogeny).

W ujęciu radykalnie bibliograficznym (ze względu na obserwację z b. daleka), kolejne stany automatu piszącego wyznaczane są przez [kolejne] napisane utwory. (A może tylko „opublikowane”? Re‐opublikowane, najpierw, powiedzmy, w piśmie, potem w książce; a co z ew. zmianami, np. redakcyjnymi? Nie ma lekko. Czy [np.] wiersz jest układem drobniejszych „utworów”, powiedzmy wersów? A może należałoby doważnić pojedynczy wyraz? Na przykład ze względu na jego [ponowne] pojawienie się w innym utworze?)

W pewnym sensie (załóżmy: rosnący) korpus utworów danego człowieka piszącego także jest automatem z pamięcią, wirtualnym. Który aktualizuje się np. poprzez performatywy lekturowe. Te zaś mogą być (tak się nam, czytającym, często wydaje) przyrostowe, niekoniecznie w porządku chronologicznym; nie zapominajmy jednak o utratach wynikających z zapominania (albo: z nie‐dość‐uwagi).

trawestacja

Trawestując motto (dot. innego niż w cholernej interpretacji kopenhaskiej sformułowania mechaniki kwantowej), znaczenie każdego [pod]utworu w korpusie tekstów danego automatu piszącego zależy od znaczenia wszystkich innych. (O tym, jak bardzo sprawa jest skomplikowana, niech zaświadczy wykładniczo rosnąca trudność, gdy „korpus utworów” najeżony jest odesłaniami do [najogólniej:] tekstu kultury, czyli jakby w nieograniczone zewnętrze.)

przykład

W na dniach wydanym tomiku komandor rattus (2022) Anny Matysiak pojawia się poniższy wiersz:

kawka (corvus monedula)

czarne oko
widzi ruch
ten co porusza
nie lata
to wszystko jest bez sensu
ale warto poczekać
bo czasem coś odpada
i wtedy trzeba sprawdzić
czy jest jadalne
czy jest jadalny
ten co porusza

Jak to często bywa u tej autorki (piszącej bodaj głównie dla siebie^), sens [tego wiersza] trzyma [ona] blisko przy miejscu na ordery.

Ale w tomie Tiergarten (2019) mamy wiersz:

corvus

kawka
corvus monedula
przechyla głowę i
patrzy

a w tomiku wsobne maszynki (2020) jest taki oto lakonizm:

pomyłka w indeksie

– bóg
– – jego jadalność

Dodać trzeba, że choć wydany został jako ostatni, komandor rattus zawiera wiersze w tym zestawieniu najwcześniejsze, z lat 2017–2018 (bo Wubepicak przetrzymał go ładnych kilka lat, mamiąc obietnicą wydawniczą).

Kto o tym nie wie, skonstruuje sobie (być może) hipotezę interpretacyjną idącą wbrew wektorowi przyrostu (na pewien pozór mógłby to zarazem być wektor minimalizacji wyrazu). Tymczasem zaś wiersz najwcześniejszy stanowi (może) ramę dla dwóch późniejszych, które [bez ramy] wydają się pojedynczymi znakami, słupami na pustyni (a autorka bardziej stylitką niż stylistką).

Albo drobny fragment innej (kłączastej) wielotrajektorii spod (umownego) hasła „samowgląd”. W tomie Tyle nieznanych ryb (2018) wiersz:

Sprawdzam

Badam od środka. Uderzam
o swoją skórę, o swoje ściany.
Czy coś się zmieniło? Od lat? Od zawsze?
Zza ciemnej szyby, gdy podchodzę, ona się cofa.

a we wsobnych maszynkach:

***

opukuję
.    .
coś
.    .

praktyka

W ustępie powyżej oznaczonym jako „teoria” zarysowany został b. szeroki („mikro‐makro‐kosmiczny”) kontekst twórczości automatów piszących. W swoim wierszopisaniu Anna Matysiak realizuje ten kontekst – powiedziałbym – totalnie.

Późny debiut (sam za właściwy debiut przyjmuję Tyle nieznanych ryb, choćby dlatego^ że poprzednich książek nie znam) przeprowadził automatę piszącą w stan narastającej gorączki tworzenia. Sprawozdawczego. Matysiak pisze „diariusz w odcinkach” [kolejnych wierszach], eksplorując przejścia między [własnymi] ‘stanami’. Owszem, podsuwa (czytelniczce i krytykom) pewne protezy „tematyzujące”, a więc wsobne maszynki wydają się być bardziej o „maszynowości”, gdy komandor rattus wydaje się być bardziej o wielowymiarowości [ludzkiego jednak] życia (w klamrze utraty przyjaciela, szczura Helmuta, tytułowego kmdr Rattusa).

Ale to przesunięcia akcentów, nie zmiany w metodzie. Pewnymi wyjatkami są dwa tomy bardziej, powiedzmy, „przyjazne” odbiorowi, bo wyposażone w rodzaj zewnętrznej ramy.

Tyle nieznanych ryb [nagradzane], jeszcze mocno werystyczna narracja, osnuwa się wokół wątku biograficzno‐rodzinnego / mazurskiego (i / więc:) niemieckiego; łatwym do uchwycenia ew. problemem do podniesienia jest „tożsamość jako konstrukcja [z ciała] pamięci”. Z kolei Na setkach wioseł [niemal kompletnie a niesłusznie zignorowane] to tom, który można roboczo (nad)stematyzować jako „spotkanie z obcym”; za ramę bierze Firdousiego (i moc innych lektur).

Niemniej, tematyka jest zawsze toż‐sama (ja‐centryczna), jak rzadko kiedy wyrastająca z „bycia‐w‐sobie” (automaty piszącej). Czynnikiem zamazującym spójność wrażenia jest formalna różnorodność wierszy Matysiak, adekwatna przecież do wielorakości i złożoności ‘stanu wewnętrznego’.

I to również (poza innymi czynnikami, z nich na plan pierwszy wysuwa się łączenie ról przez A.M., zwłaszcza rola wydawczyni kontrująca rolę autorki) utrudnia (szerszą) recepcję.

samoświadomość

Na dowód, że Matysiak prowadzi swoją diarystyczną działalność nie (li‐jedynie) z „kompulsywnej tropiczności”, ale (też) z niezbędną dozą literackiej samoświadomości, dwa wiersze. Pierwszy, z tomu Tyle nieznanych ryb, prezentuje rodzaj zrezygnowanej autoironii w samo‐kasandrującej się przepowiedni [Fritz: postać dziadka]:

Szeherezada

jak długo można
tak się dopalać
przy niedomkniętych
drzwiczkach piecyka

jak długo będę ci
się opowiadać
a jak odejdę
po mnie, Fritz,
już nikt nie przyjdzie

po mnie choćby...

Drugi (z komandora rattusa; pamiętajmy o chronologicznym zawirowaniu) przywołuje przykłady wrzutek – piosenek z jakoś uładzanej przeszłości – które autorka dokłada (poniekąd znienacka) do kolejnych tomów: sygnowane podtytułem zawierającym słowo „dodatek”, zapisywane są kursywą, opatrzone datą z zasady sporo wcześniejszą niż data wydania danej książki [por. np. krótki rymowany wiersz o miłości z tegoż tomu, „dodatek 1”], często rymowane / mocno zrytmizowane („piosenkowate” właśnie). Tak jakby wychylały się, po odleżeniu i uformowaniu, z zasobów owej „twórczości wegłownej”. I tu widać, że to kwestia świadomego wyboru: kiedy autorka chce, mogłaby być bardziej stylistką niż stylitką. Poniższy wiersz jest formą przejściową (kursywa pojawia się tylko w tytule), ale popatrzmy na hoplicki rytm...

idę z tobą ulicą Ursynowa albo smutek tropików

idę, a chodnik rośnie, płytki ruchome jak wydmy
to biały żar lądowiska, a na nim dźwigi bez skrzydeł
robię się coraz mniejsza i bardziej przezroczysta
za chwilę mała jak mrówka odnajdę wiatr kosmiczny
podnoszą się jak góry grudki srebrnego betonu

statki gotowe do lotu i tylko huk coraz większy
z głowic wentylatorów

co dalej?

To zależy od czytelniczej ciekawości, że zaś to cecha/zdolność cywilizacyjnie zanikająca—

O Piotrze Janickim pisze się mniej niż o [wielu] innych, pod pretekstem jego „osobności” (aż dziwne, że nikt dotąd nie użył frazy „samotnik z Supraśla”^), przez co najłatwiej mi rozumieć jakąś „pewną trudność” z odbiorem jego wierszy i innych utworów. Krytycy młodsi zarzucali starszym (in gremio) niepodjęcie tematu „Janicki”, wg nich o Czymś To Świadczyło. Oczywiście tym samym narzucili na siebie obowiązek napisania o PJ tekstów serio‐serio‐i‐niezdawkowych, najpóźniej gdy tylko przekroczą umowną czterdziestkę. Tak jak to zrobił Rafał Wawrzyńczyk w 2T; o książce Ćwiczenia muzyczne albo Księga muz napisane przeze mnie na gruzach Cesarstwa Stanów Zjednoczonych Ameryki Płn. (wydawnictwo j, 2021) mówił tak:

[...] w tekstach tych w zasadzie brak akcji w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Z próby pisania „samym stylem” poeta zdecydowanie wychodzi z tarczą: chociaż na poziomie fabuły Ćwiczenia... wydają się czymś w rodzaju „księgi początków”, to retoryczny szwung i permanentny keatonowski humor podbarwiony – znów – Ashbery’owskim campowym patosem nieustannie pracują tu na rzecz czytelniczej przyjemności.

(Poboczny wniosek z analizy gramatycznej powyższego byłby taki, że zazwyczaj lektura „ksiąg początków” nie sprzyja czytelniczej przyjemności.)

Tekst RW oplata Ćwiczenia siatką gęstego kontekstu, czyta się go świetnie (choć tylko N x po 6 minut), niemniej po ukończeniu lektur (i po powrotach do materii Ćwiczeń), odnoszę (niekiedy: próby ponawiane) wrażenie, że ten imponujący [bez żadnej ironii, najpoważniej] popis nie przyniósł mi spodziewanego zysku poznawczego, choć może przez niedostatek własnej pracy. Brzmi ten tekst trochę jak Borgesowski katalog zwierząt dzielących się na: „a) należące do Cesarza, b) zabalsamowane...” itd.

Sam [tekst] Janicki[ego] pozostaje jednak (i nadal) wyzwaniem. Cóż począć? Pewnie – jednym krokiem naraz, patrząc szczegółu. Podczas którejś z pierwszych lektur rzuciła mi się w oczy pewna cecha konstrukcyjna u PJ, którą chciałbym dziś nieco prześledzić. A właściwie klasa chwytów ze wspólnej nadkategorii:

przestrzeń negatywna

Cóż to jest? Najogólniej mówiąc, to to, co zostaje pod odjęciu „figury” od „obrazu”: „tło”, które przecież ma kontur (będący antykonturem „figury”), luka, brak, pustka – jednak znaczące.

W muzyce to pauza, międzydźwiękowa cisza, względna, oczywiście; są utwory, których rytm zrobiony jest na pauzach; por. nagłe materializacje (paragoga) albo minujący wpływ na sekwencję (synkopa).

Na wizualnej płaszczyźnie najoczniej: to zdolność przestrzeni negatywnej stoi za tym, że negacja gestaltu pozostaje gestalt (por. waza Rubina). Najwyraźniej, na granicy nachalności, przestrzeń negatywna wykonuje orkę w logotypach (dobrą radą pozostawałoby: „nie ułatwiać za bardzo”):

W języku / piśmie przestrzeń n. może się pojawiać na 1042 sposobów, i to na różnych planach. Czego przykładem niech będzie poniższa, b. krótka z konieczności, wycieczka po Ćwiczeniach. Trudno wszakże wykluczyć, że część z tych ilustracji jest indukowana paranoją: raz dostrzeżona jako modus konstrukcji przestrzeń negatywna wraca w nadmiarze, zwłaszcza (też) wskutek prób niemyślenia o niej.

scenki

Niemałą część książki Janickiego stanowią scenki [„dramatyczne” – dopowiada Jakub Skurtys, przez co można – z przyzwyczajenia – rozumieć „przeznaczone na scenę”, ja jednak sadzę, że dla autora ich na‐papierowy kształt jest ostateczny, nie licząc oczywiście tego, który sama czytelniczka wytworzy w lekturze].

Zagraj z nami w trzecią scenę


         SCENA I

         dwaj robotnicy wchodzą z lewej oraz z prawej strony sceny i zmierzają ku jej przeciwległym stronom
         robotnicy mijają się i opuszczają scenę

         SCENA II

         ci sami robotnicy robią to samo, tyle że w obecności obserwującego ich fabrykanta
         robotnicy opuszczają scenę 

         SCENA III

         ci sami robotnicy robią to samo, tyle że w ich kierunku zmierza fabrykant i cała trójka mija się, a następnie opuszcza scenę

KURTYNA

Powyższa pojawia się na samym początku (s. 10), i to jako trzeci tekst z kolei (nie liczę czarnych kart para‐tytułowych); być może to przypadek.

Jest to bezmowna pantomima. Za tropem wskazanym przez RW [„księga początków”]: byłaby to scena dziejowa spod hasła „jak praca poprzedza wyzysk”. Gdzie tu przestrzeń negatywna, spytacie. Rzecz działa na pozór w czterech wymiarach (pudło „sceny”, czas). Ale jeden jeszcze wymiar pozostaje ukryty. Robotnicy trzykrotnie przemierzają scenę, prostopadle do osi naszego [„widza”] wzroku, jeden z lewej do prawej, drugi przeciwnie. Gdzieś pośrodku „mijają się”.

Ale skąd rusza fabrykant, co właściwie oznacza „w ich [robotników] kierunku”? Ci dwaj sami są w ruchu, zajmują wirtualnie całą szerokość sceny. Wiemy, jak robotnicy mijają się. Jednak jak zdołał ich, obu naraz, minąć fabrykant? Bo przecież zakładamy – prawda? – że semantyka czasownika „mijać” nie może być jednocześnie i „przechodnia”, i „nieprzechodnia” [^]. Janicki pisze: „cała trójka mija się”, oto przestrzeń n. tego tekstu.

Brakujące „r”


Występują:

właściciel fabryki CYTRON; jego prawa ręka ma zapach mrożonego jesiotra, którym okłada służącą 
SZEWC I 
SZEWC II
NOSIWODA, strzelisty i wygięty 
ŚWIADEK

         SCENA I

         rozdłubane gniazdo kosmosu – przekładana rzeczami przestrzeń – plewka trzciny rysuje taflę rzeki

         SCENA II

         skwarny dzień
         po dwóch stronach sceny SZEWCY przy kopytach
         od jednego do drugiego chodzi CYTRON, wykonując gesty niezadowolenia, napominania itd.
         za CYTRONEM próbuje nadążać NOSIWODA – stawia wiadra, potem je na powrót zaczepia na koromyśle itd.

ŚWIADEK

         podchodzi tam, gdzie NOSIWODA przystawał i gdzie ulewał wodę
         bierze w dłoń piasek, przesypuje do drugiej

         Lato było suche i krew strajkujących długo bawiła ziemię.

KONIEC

Wybrałem scenki bezpośrednio powiązane, choć wszystkie one (jak i w ogóle teksty Ćwiczeń) są w związku [do ustalenia]. Przy okazji: powyższa scenka (s. 13), powiązana postacią fabrykanta, nabrała gwałtownie, w porównaniu z poprzednią, ciała. Aż nadmiernie: spróbujcie wyobrazić sobie inscenizację SCENY I, pokażcie w teatrze cielesną charakterystykę CYTRONA (służąca, bita mrożonym jesiotrem | martwa służąca okładana lodem w postaci jesiotra, aby [?] ...tajemnica | i tylko zapach tej ryby, prawa ręka).

Nawiasem mówiąc, czysto didaskaliowa SCENA I zawiera aż trzy przykłady przestrzeni negatywnej. Autor nadto wprost pokazuje czwartą: tytułowe brakujące „r”. Ono się znajdzie (czy raczej: zgubi) w tekście scenki. A w tle – „r” jak „rewolucja”.

Mogliby być ślusarze, ale są SZEWCY (więc oczywisty Witkacy). Co jeszcze? Praca tu została już unieruchomiona, to kapitał [fabrykant] jest w ruchu. Postać NOSIWODY, zwięzłą kreską, pękata od znaczeń. Klecha, żurnalista, ideolog, polityk – w jednym. Rzekomo ma szafarzyć potrzebującym, jednak na smyczy kapitału [„próbuje nadążać za”], a jego towar – nie ludziom, lecz w piach.

Grupa Laoko Cytrona


         rok 1924, bo tak się zazwyczaj mówi, kiedy coś działo się przed laty, żebyśmy mieli na uszach dźwiękoszczelne słuchawki historii, żeby wsparte na sobie pięćdziesiąt ludzkich żyć na pięciu piętrach i leżący z nogami na bok podtrzymali tę choinkę przygnębienia, a kobieta na podwyższeniu, a przy tym na skraju bryły, oparta wskazującym palcem o okienną ramę w budynku fabryki, i ten z papierosem w ustach wiszącym tak, że aż wskazującym łokieć jego ręki opartej na biodrze, i tylko tykająca głowa dziewczynki, a przez to niewyraźna, żeby nie zawaliła się ich chwilowa błogość, bo nie można zacząć życia jeszcze raz, a nieprzepracowane godziny itd.

Dalsza (s. 32), powiązana jw. w tytule. Tamże przestrzeń n. jawna w skreśleniu, czymś bogatszym w kontekst od braku.

W roku 1924 zdarzyło sie mnóstwo zdarzeń, arbitralnie przywołam śmierć Lenina. (Sam Laokoon był, jak pamiętamy kapłanem Apollina [Tymbrajskiego]; rozgniewał go, łamiąc [tameczne] śluby celibatu, a „co gorsze, spał ze swą żoną Antiope przed wizerunkiem boga” [Graves]. No i objęła go [apollińska] czystka; wyrok na jego synach i na nim wykonały węże morskie. W tle motyw znanego drewnianego konia, czyli przemyt zdrady.)

Kimże jest CYTRON? Personifikacją władzy=przemocy=cywilizacji? Owoce [jednej z odmian] cytronu [starochińskiego pracytrusa] zwane były dla wielodaktylicznego kształtu „ręką Buddy”. Nawiasem: „To Barend, dziadek André [założyciela farbyki samochodów], wymyślił nazwisko Citroën – wcześniej ta niegdyś znana z handlu owocami rodzina nazywała się Limonenman”. Por. też marsz cytry przez kontynenty i czas. Sam nie wiem.

Powżysza tylko‐didaskaliowa scenka jest zaprawdę dziejowa. Zdanie jest nadzwyczaj złożone, a jego struktura gramatyczna ginie w końcowym „itd.”. Wewnątrz kilka mglistych obrazów. Futuryzm spiera się z imażyzmem. Poeci zaczną popełniać podejrzane samobójstwa. Kobieta jednostkowa. Masowo. Ale jednostka zerem. Także: czystki. Zamachy. Choinka przygnębienia.

Nie widać tego w przykładach tu cytowanych (raptem dwa wystąpienia). Jednak często, proszę wierzyć, w didaskaliach zwłaszcza, Janicki urywa wypowiedź owym skrótem. Itd.

[Paranoicznie] rozwijam go sobie, na użytek tej blogonoty, jako „i to dalej / i tło dalej”, jak w tytule.

brutalna koda

W 1821 roku na wyspie Świętej Heleny


Gdzie jest mój krzyżyk, zapytał Napoleon i dostał wymijającą odpowiedź, 
         bo w sypialni znów zostawił syf, porozpierdalane galoty i kapcie, 
         niedożarte żarcie, pełny nocnik, nie, kaman, nie jesteś pan alpinistą po
         ataku szczytowym, ani nawet dzieckiem. 
Krzyżyk to będzie, jak pan posprzątasz, pańscy następcy też będą
         sprzątać albo wszystko stracą. 
O ty w dupę, pomyślał bóg wojny, jeszcze rok temu bym go zajebał, sprzedał, 
         opierdolił na łyso, nasrał w pieróg i go rzucił ze skały, żeby miał się 
         znaleźć.
Paziu zasrany, oddawaj krzyżyk, impertynencie do moich przykuty stóp. 
Zamknij pan mordę, nikt jej nie widzi, nikt nie zobaczy, masz pan 
         posprzątać, to będzie krzyżyk.

Ten wiersz / tekst (s. 47) cytuję w innym nieco układzie niż w książce. Tu i tam (jak sądzę) chodzi o to, że jest tu 5 wersów, większość z nich szeroka jak niewiemco.

To, że tak powiem, najżywsze z ćwiczeń.

Brutalna ilustracja tezy, że „negacja gestaltu to też gestalt”. Zamiast pointy.

Obsypany nagrodami film Yimou Zhanga Ying [影, Shadow, Cień; 2018] to obraz para‐historyczny (czasy Trzech Królestw), pełen piętrowego knucia, efektownych walk (z użyciem nieznanych dotąd [ekranowo] broni), podszyty metaforą zmagań między yang a (powiązanym z tytułem) yin. Co go jednak najbardziej (jak dla mnie) wyróżnia, to zdjęcia.

Przestrzeń kolorystyczna osadzona jest na mocnych słupach bieli i czerni, miedzy nimi jednak oglądamy niezmierzone bogactwo różnych szarości. Jakże intensywnie działają na sekundę przyjmowane przez szarość/‐ści wizyty innych barw (czerwono malowane paznokcie kobiety, krew [oczywiście] – barwy yang, czy intensywniejący w scenach napięcia szarobłękit – z domeny yin).

Przywołuję to kolorystyczne zjawisko, bo wydaje mi się, że zasada wychodzenia z szarości (stanu podstawowego, wyjściowego) po rozpoznanie innych pochowanych w niej barw, których się przedczytelniczo wcale nie spodziewamy, współrządzi (pośród paru innych zasad) wierszopisaniem Romana Każmierskiego, człowieka poboczy.

Wycieczka po jego wierszach przynosi też rodzaj odpoczynku od efektownego/efekciarskiego [niepotrzebne skreślać indywidualnie] zgiełku wierszy młodszych; formą jest tu komunikatywny minimalizm (są, wiemy, również silnie nie-komunikatywne minimalizmy), nastawieniem – uważna (i nierzadko odkrywcza) obserwacja; w sprawie intencji nie wypowiadam się.

Dwa wiersze z Dni zimorodków (2010), spod nad‐główka „wolne miejsca” (więcej tutaj):

muzeum

Wiatr to flaga niewidzialnego państwa.
Przechodnie mają twarze spiskowców,
nieruchome jak okładki dzieł klasyka.
Ulica jest długim przypisem, który wyjaśnia
trudne wyrazy jeszcze trudniejszymi.
Cichnie wiatr, niebo nadyma się jak pomnik.
Ambulans biegnie szybciej niż inni
i piszczy z radości.


trasa

Autostradę najlepiej słychać nocą:
korytarz z bezsennymi światłami,
które usiłują streścić ciemność.
W nim żywy autobus, pełen półżywych
pasażerów. Śpią z otwartymi ustami,
jakby wpół słowa przerwali rozmowę
o kościstych miastach i rzekach ze skóry.
W każdym śpi także dziecko, spocone
jak dłoń, co zbyt długo ściskała inną.
Dni upchane w bagażniku, oczy kierowcy
widzą jedynie dalszy ciąg.

W lasach susza, szosy pełne, w jeziorach ryczy motorówka (w dzień) i discopolo (w nocy), ryby mrą. Aojdowie grilla odkryli mowę niezależną. „I on mówi: [cytuje]. A wtedy ja mówię: [autocytuje]”. Oczywiście „ja” triumfuje. Wzrosła kwiecistość pożegnań. „Miłego dnia” * 3. „Wszystkiego dobrego” * 2. Całość dwa‐trzy razy dziennie, przy każdym spotkaniu tych samych osób. Kultura obrazkowa, obyczaj mówiony.

To teraz pisane. „Wizje” 3/2022 (tematycznie: pożegnania). Jest parę smakołyków (na przykład: Ivy Compton‐Burnett, przeł. Marcin Szuster; proza bystra tym rodzajem zwięzłej bystrości, który jakoś zaginął). Ale do oczu rzuciły się w pierwszej kolejności raczej zakalce.

Waldemara Bawołka fragment zapowiadanej na 2023 powieści Prowincja–Warszawa. Już w Furtce przy dozorcy męczyła powtarzalność zakodowań (których ew. przekaz trzeba było bardziej wytworzyć niż odkryć); sugerowana głębia nieco podtrzymywała zainteresowanie (nim wygasło). W przywoływanej tutaj konfrontacji między Znanym Miejscem a rytmem i smakiem Miasta (dc) narrator Bawołka performuje znaną już „bawołkowatość”: snuje się i notuje snucia obrazy, automat rejestrujący „ja”-obserwacje. Nie udało mi się wycisnąć z tego (co prawda tylko fragmentu, a wiadomo: nie oceniaj po fragmencie – konteksty są ważne, i powody, często tylko globalnie dające się zidentyfikować) niczego, co mogłoby mnie zainteresować. Bawołek kręci tą samą korbą, co zwykle, ale (w odróżnieniu od paru poprzednich tytułów, w których również odważał się) zostaje samo kręcenie; może myśli, że tego właśnie oczekuje publiczność pozytywna.

Z kolei proza Bronki Nowickiej osiąga poziom nieznośności level hard. Mam wrażenie, że całe urywki znam już skądinąd (np. „formowanie ptaka”), ale to nieważne. Całość kojarzy się z próbą zastosowania Cortazarowskiej „przepisologii”, ale [niestety] na bardzo serio, do bryko‐streszczenia (say) Julesa Superville’a; nikomu to nie potrzebne, na pewno – nie mnie. Co ją łączy z Bawołkiem? Celebrowanie; tam – „bawołkowatości”, tu – przeciążonej wagi „immanencji” (to coś schowanego, do czego, do „syntezy”, autorka dociera z trudem; przedmiotem celebrowania jest właśnie ów „ja”-trud).

* * *

Bardzo pozytywnie odbieram natomiast trzy wiersze Katarzyny Szaulińskiej (już poza „tematem numeru”). Są najbardziej o wojnie. Ale Szaulińska wytacza (jako motyw nadrzędny) fizjologię, sferę pośrednią między martwym, zabitym (mięso) a żywym (reaktywnym); w tej sferze kondensują się mocne, znaczące obrazy, trudne do identyfikacji w bardziej rozpowszechnionych ujęciach „według [binarnych] skrajności”. Jako ilustrację kradnę pierwszy z trzech:

moja córka lubi sprawdzać czy ma różowe w oku tam gdzie się pokazuje jedzie mi tu czołg

wszystkie te samoloty mają sisiakowy kształt
ale ty i ja mamy w brzuchu takie schrony
gdzie się drukuje w 3D cały naród
o ile się zgodzimy ale póki co czas szukać pokoju
bez okien miejsca za dwiema pustymi ścianami i wanny
z dala od instalacji gazowej kantoru
wymiany krwi na złoto w rozmiarze tamponów
pytasz: która ręka dotykała kupy?
mówię: wytrzyj w szmatę podpal traf butelką w misia

* * *

Odnotuję jeszcze (nieodmiennie bowiem śledzę przemiany) wyjście (?) Macieja Bobuli z fazy po‐duńskiej poetyki weredycznego wkurwu; jego dwa wiersze to zarazem dwie b. różne drogi wyjścia (ujścia^): jedna w maks‐rozgadanie, specyficzne zwł. dla prozy tego autora, druga – w minimalistyczną zwięzłość. Sam, oczywiście, byłbym za syntezą obu^.

Pisałem już elsewhere, a propos sezonowości nagród literackich, że w zeszłym „roku czytelniczym” spotkały się

dwa tomy ważne (prywatnie) [...]: Po domu Sośnickiego i Mondo cane Jarniewicza, których, co więcej, ważność nie wygaśnie (dla mnie) wraz z końcem sezonu

...i rzeczywiście, nie wygasa. Wracam do obu; niedawno wpadłem do Jarniewicza, od paru dni znów siedzę w Sośnickim.

Tak, potrzebowałem pewnej przerwy; natchniony duchem polemicznym wobec jednej z pierwszych recenzji Po domu (Jakub Skurtys), przeczytałem w zeszłym październiku mnóstwo Sośnickiego wcześniejszego, aż w jakimś sensie lektura samego ostatniego tomu straciła na hm, świeżości. Po upływie ponad pół roku podtrzymuję zasadniczo polemiczne sprzeciwy, ale sam duch poszedł precz; dziś jestem nastawiony pozytywnie^ i wolę mówić wprost, a nie w kontrze.

A do powiedzenia mam na początku taki oto ważny banał: nie ufajcie DS! Łatwo można dać się zwieść jego na pozór przezroczystej dykcji, tonowi sprawozdawczemu, czasem nawet przybierającemu odcień właściwy cicerone (życzliwemu‐w‐granicach‐roli, ale nie angażującemu się przewodnikowi). Wydawać się może, że te wiersze są o tym, o czym literalnie napisano, ale uważniejsza lektura pokazuje, że są też o całkiem czymś innym, a gdy wykryje się (we własnym mniemaniu), czym ewentualnie jest owo „coś innego”, skryte sygnały (np. bardzo dyskretny dialog między wierszami) mogą pokazać, że wcale na tym nie koniec, że pole semantyczne sięga dalej (i dalej). (I jest z tego spory fun.)

Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w tym tomie wierszy Sośnicki okazuje się Szczwanym Redaktorem. Co on redaguje? Redaguje wielotematyczny strumień „ruchu w świecie”; nie jest (w żadnej mierze) „poetą rzeczy”, jest poetą obserwacji procesów, w tym: zachodzących we własnej swojej maszynowej osobie („maszyna mowy nakierowana na percepcję”).

(Jeśli więc w wierszu Sekretne życie kolorów trzykrotnie refrenicznie rzecze: „a ja patrzyłem na to zza winkla”, po omówieniu – kolejno – ideolo‐przepychania historii, szarogęszenia się kleropaństwa i złudnej solidności afiliacji europejskiej w Polsce, to jest to gorzkie poniekąd wyrzeczenie się pewnej postawy pokątności bytowania, którą musi odesłać w czas przeszły, bo „dom” się rozpada, już „po” nim, a ponowna „bezdomność” uruchamia konieczność bezpośredniej, nie osłanianej jak dotąd, konfrontacji z „ruchem świata”.)

Z grubsza wiemy „co” (redaguje), słowo o tym „jak”. Ano – wcale. To paradoks. Polega on na tym, że DS jest kompetentną „maszyną mowy” i wraz z procesem zapisu „obserwacji procesów” (ta metarekurencja jest istotna) uruchamia współbieżny, równoległy proces, który dokłada z zasobów pamięci zewnętrznej [ale wewnętrznej, bo zinternalizowanej] maszyny stosowną formę (zwróćcie uwagę na wielorakość stylistyk serwowanych w Po domu!) i wewnątrzkulturowe, wewnątrzjęzykowe odwołania. A „szczwaność”? Podaje niby na tacy, ale – jako „ojciec siedmiu zasłon”; trzeba je samemu zrywać, by zyskać to, na co [sami wiecie] czeka się w cliffhangerach Szeherezady.

Przejdźmy do konkretu.

Zebry Giacomettiego

Bądźcie pewni, że nocą 
zamieniają się miejscami, 
i to dokładnie tak, 
jak byście się spodziewali:

ledwie zapada ciemność, 
ruszają po linii w prawo, 
kiedy gęstnieje ciemność, 
skręcają po linii w lewo, 
i kiedy rzednie ciemność, 
znów w lewo.

                        Przez całą 
tę nocną wędrówkę 
linia mieści się idealnie 
pomiędzy ich kopytami, 
nie zdarzyło się jeszcze, 
by na nią nastąpiły,

a równomierność ich kroku 
i symetryczność pozycji 
godne są najwyższego 
podziwu.

                 Tę ostatnią 
potrafią osiągnąć, 
nie spoglądając ni razu 
jedna na drugą, 
choć ich widzialność w nocy 
wcale nie jest zła:

nów czy pełnia, 
każda mogłaby widzieć 
przynajmniej połowę 
drugiej.

Proszę bardzo. Cicerone w jocie, alfie i omedze. Prowadzi nas po muzeum rzeźby. Akurat.

Alberto Giacometti zaliczył rzeźbą trzy zwierzęta: kota, psa i konia; żadnych zebr. (Również jego brat, Diego, poprzestawał na europejskich inscenizacjach zwierzęcych.) Co jest jednak charakterystyczne u Alberta G. – jego zwierzaki [jak i ludzie] to figury wychudłe, postrzępione, gruzłowate. Obrazują jakąś esencję sylwetki w ruchu. Trochę tak, jakby światło w jakiś sposób wyżarło obłości ciał, zostawiając istotę, cień (gruzłowaty, postrzępiony) osoby zwierzęcej.

A więc w środku tej „muzealnej” mistyfikacji napotykamy opozycję „światło–cień”, białe–czarne: zebra.

Potem zaś leci już kaskadą. Bo przecież zebra w naszej cywilizacji to przede wszystkim wehikuł „bezpiecznego przejścia”. Popatrzmy na to przejście. Zapada ciemność, zebry ruszają. Są doskonale symetryczne i nigdy nie nastapią na linię swojego ruchu, która „mieści się idealnie między ich kopytami”; jak to możliwe? Idą dwa koniowate po pewnej linii, obok siebie (to się narzuca), ale obydwa mają ową linię między kopytami?! Odpowiedź jest banalna: zebra to dwa, biały i czarny, koniowate w jednym. Są doskonale widzialne (mimo nocy), ale nie muszą na siebie patrzyć, by się doskonale zsynchronizować.

Opozycje światło–cień, białe–czarne, dobre–złe, takie–owakie (lewe–prawe). Szuka się „bezpiecznego przejścia” (powiedzmy, przez życie, czy w pomniejszeniu: każdą jego znaczącą cząstkę), a tu się okazuje, że wiedzie nas „przewodnik” inherentnie dualny.

Zwróćmy też uwagę na kierunki ruchu zebr. Najlepiej to narysować, poczynając z perspektywy od‐ocznej: patrzysz na wprost, w przód, ale zaraz idziesz w prawo, potem w lewo, potem znowu w lewo (jakaś asymetria?).

Na obrazku punkt startu zaznaczony kropą. (Naoczne świadectwo: nie ufajcie DS!)

Pozostałaby do omówienia metafora nocy, owej „ciemności”, co to najpierw zapada, potem gęstnieje, wreszcie rzednie.

W tym b. pomocny będzie dialog międzywierszowy. W następnym po Zebrach wierszu pojawia się „biała ciężarówka”, której prawa burta jest czarna; dlaczego, pyta DS, tak jest –

I co z lewą,
której nie widzę?

W kolejnym, Na Morzu Białym, pojawia się „coś–ktoś”, co „topniał, / malał, / zapadał się w sobie”, po czym, przeskoczywszy strofoid [zostawiam tu lukę, taki fillmowy chwyt^], czytamy: „Ale w nocy / – w nocy na ziemi – / napadało // i teraz jest biało”. A w jeszcze następnym pojawia się Morze Czarne, którego „woda / faktycznie ciemna, // jakby z Lety”; wszystko jednak „się zgadzało”, pomimo „imponujących / wysiłków słońca”, którego „czarny kwadrat” ma podmiot mówiący przed oczami – por. „wyżeranie przez światło”.

Jest tego więcej.

Na deser zaś jeden zwrot z Zebr. Idą one

nie spoglądając ni razu 
jedna na drugą

To prosta zagadka: czemu nie „ani razu”?

Wierszy Pawła Kusiaka nie rozumiem, przyznaję, ni w ząb. I jest to zapewne  m ó j zasadniczy błąd, ten domyślnie włączający się tryb „po jakieś rozumienie”. Jest was sporo, mówiących karcącym, donośnym głosem: a weźże to wyłącz, odskup się, niech przepłyną przez ciebie „wrażeniowe bloki afektów‐perceptów”, niech ci zrobią adrenalinowo‐dopaminowy koktajl, i niech szumi. (Był taki okres, całkiem niedawno, gdy wierszopiszący oddawali się samplowaniu, postwitkacowski Czysty Szum, którego jedynym powodem zdawał się być Brak Powodu, czyli rodzaj językowego Losu, ujawnianego przez losowanie; taki sturm und glitch. Sa obszerne połacie muzyki, do których przylepiono epitet „ilustracyjna”, zwł. u romantyków i post‑, prawdę mówiąc, nie znoszę ich, tych połaci; a tu, w pisanym, jest całkiem odwrotnie.)

„Rozumienie”, wygnane drzwiami, wraca oknem. Piszący zestawia swoje WBA‑P – tak muszę założyć, bo inaczej całe Pismo na nic [za Kołakowskim po KIG] – z premedytacją, w którym to słowie kryje się celowa przemyślność. Widać ją (albo sobie dosztukowuję) w hm, programowym wierszu Kusiaka:

Do wypożyczalni ornatów

wsunąć się między mleko a jego skiśnięcie:
funkcja kapłańska języka.
daję wam nową komunikację zastępczą
abyście siebie zużywali. kierunek

ośrodek macierzysty:
nie ojczyzna nie ojczyzna.

bruk – narząd
śliski przez niedostępność. lizać:
nie trawić. zrobić wszystkie zdjęcia.
oznaczam. mam zamiar oznaczania.
nocuj wszystkich zebranych
ale nie wystarczy dla nich
nagród filmowych z hiroszimy.

punkt dojścia poza produkcją:
blue screen w oknie papieskim

To sekwencja bardzo mocnych (tj. atrakcyjnych, tj. atraktorowych), syntetycznych obrazów, poczynając od rewelacyjnego otwierającego dwuwersu, a kończąc na papieskim BSOD. Ale im dalej w las (wierszy Kusiaka rozrzuconych po sieci jest mnóstwo), tym słabiej ze mną, aż do wspomnianego „ni w ząb”.

Sprawę objaśnił mi nieco Michał Koza, w inteligentnym komentarzu do zestawu z Kontentu 8 (skąd kradnę także cytowany wiersz). Pisze tam:

[...] zręcznie i konsekwentnie, jak można dostrzec w całej jego [Pawła Kusiaka] twórczości poetyckiej, wodzi czytelnika na pokuszenie. Jednocześnie stroni od tematyzowania problemów religijnych i krytyki wyrażonej wprost. Raczej recyklinguje fragmenty języka religijnego, wrzucając je w niewygodne dla czytelnika i obce macierzystemu kontekstowi frazy, wydobywając strzępy idiomu, który jako członkowie wiadomego społeczeństwa z dużym prawdopodobieństwem chłonęliśmy, a może i wyznawaliśmy od najmłodszych lat.

Może tu jest pies pogrzebany, bo sam wypadam poza wspomniane „duże prawdopodobieństwo”, nawet nie liznąłem katechezy itd., udało mi się (nie moja zasługa, raczej: rodziców). Ów „idiom” nie tylko nie da się oddzielić od obrzydliwej politycznej pragmy (o czym wielokrotnie pisałem), ale jest mi też zasadniczo obcy. To łatwy wykręt, chwilowo jednak na nim poprzestanę: zapewne nie jestem targetem Kusiaka. Ponownie Michał Koza:

Wiersze balansują na granicy niezrozumiałości, są wypełnione rzucanymi bez wyraźnego związku z kontekstem kategorycznymi frazami [...], wezwaniami, irracjonalnymi inkantacjami i pytaniami, przez które co krok niepokojony jest odbiorca. Ta nieprzejrzystość, a jednocześnie zwinność i łatwość w generowaniu kolejnych fraz skandowanych przez podmiot, nadprodukcja retorycznej maszyny obnażają widmowość składających się na nią języków. W ten sposób pojawia się straszne przypuszczenie, że nie są one wyjątkowe, że ich źródłem nie jest żaden uprzywilejowany i solidny logos, ale nieznający spoczynku ruch różnicy.

...dla mnie to żadne „straszne przypuszczenie”, tylko oczywista oczywistość.

* * *

Niemniej, z poznawczą wdzięcznością muszę odnotować „donos z rzeczywistości” (w rozmowie PK z Agatą Puwalską). Mówi tam Kusiak o Dżejpitu:

Nikt nie zacytuje jego myśli, nikt jej nie podważy, natomiast pojawi się fabryka, w której będzie milion kopii jego wizerunku. Mam wrażenie, że współcześnie to celna metafora. Albo maryjki z odkręcanymi głowami – w okolicach, z których pochodzę, wiele starszych pań przechowuje w nich wódkę i to jest właśnie rzeczywistość w małym mieście na wschodzie.

Maryjki na kamuflowaną wódkę! Tego kamyczka brakowało dotąd w mozaice.

« older entries · newer entries »