wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

Wiersze zamieszczone w debiutanckim tomiku Kraj oka Moniki Maciasz to teksty wysokiego ryzyka.

Głos w nich mówiący można sobie wyobrazić jako przynależny postaci kobiecej z obrazów Jacka Malczewskiego; kwiat we włosach, wokół łany, ziemie, wody, nieba. Postać jakby anachroniczna, wyjęta z tych płócien i rzucona we współczesność; pojawia się w [naszym wspólnym] „dziś” nieco nieobecna.

Ani myśli rezygnować z tych – ongiś mocnych, teraz, zdaje się, tylko mocno przetartych – dużych Symboli, podbitych „metafizyką istnienia”.

Na domiar [czego?], jej wyobraźnię, podstawę mowy, organizuje zespół obrazów pochodzenia religijnego; bogi, bozie, jezusy, wywoływane z podglebia jak nieusuwalne duchy/widma, współświadkują obracaniu się zbudowanych wokół nich instytucji w perz nienażartego, interesownego profanum.

Po ostatnie, zbyt często pojawia się w tych wierszach ton, który można nazwać „kondensowanym leśmianem” (w znaczeniu takim, jak gdy mówi się o skraplaniu pary wodnej, żywiołu eterycznego), zatem: zbyt często, by go ignorować.

Tak wyizolowane składniki wydają się pochodzić z przepisu na porażkę. Jakimś jednak cudem [pun intended] pytanie stojące na zaobserwowanym „wysokim ryzyku” („krach czy działa?”) nie przynosi presuponowanego rozstrzygnięcia.

Popatrzmy na dwa wiersze.

Słowo bezpieczeństwa: słowo

Śmiałe lato i czereśnie pękały od  światła.
Schodziła ze mnie skóra, lepiej rozumiałam krew.
Lubiłam jej słodycz, biegać, wysokie szklanki.
Kwitłam nocą, włosy jaśniały, liczyliśmy je.
Zamieniliśmy w cienki cydr, piliśmy wieczorami.
Woń ciągnie się jak rozprute prześcieradło.
Źrenice są większe od nieba.

Doświadczenie osobiste, intymne dziewczyny z obrazów JM, leśmianione, spoza kadrów znanych z muzeum.

Operacja Eufrat

Przeczuwam koniec, spóźniam się.
Autobus ma mnie zawieźć na plac.
Gdańsk się nie godzi z Kają Godek.

Kierowca jest odpychający, kiedy kupują bilety:
Kurdyjki, Koreanki, kurwy, okaleczeni.

Mijamy Emaus, mijamy kościół, mijamy urząd.
Dwa z tych podmiotów straciły sens.
Gdzieś się zgubiłam, spóźniłam.

Wiersz ten w porównaniu do wersji przedksiążkowej (czytam w norweskich „Obszarach przepisanych”, 10/2020) zyskał wielkie litery i interpunkcję, zgubił dwie ostatnie strofoidy; autorsko/redaktorsko uznano być może, że dobijają polityczność (cechę wzroku, jakiego wymaga nasz „kraj oka”) do zbyt już poszerzonych źrenic.

A na koniec postawmy kropkę.

Z okazji dnia lamusa zapalmy na torcie racę

Historia nadchodzi, tęcza płonie.
Babilon płonie, płoną nasze polskie serca.
W nich Bozia płonie ze wstydu.
Tu się zaczyna Polska, tu koniec.

Po kropce miejsce już tylko na postscriptae^.

PS 1 Tak, przyznaję, bardziej mnie na wstępie kręci odrębność niż stadność. Monika Maciasz zaznacza swoją odrębność (bez specjalnej ostentacji); wycieczkę po Kraju oka w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie z tytułu blogonoty mam za opłaconą, niezależnie od [zawieszonego] orzeczenia.

PS 2 Autorka. Guglu‐sznuglu i jest króciutkie wideo: MM czyta wiersz Płonące żyrafa, koala. Po statycznym kadrze panoszy się kot, szaroniebieski piękny zwierz. Monika M. czyta (jako się rzekło: lekko nieobecna), a jej dłoń co raz wchodzi w fizyczny kontakt z kotem. I żadnych dźwięków pianina z tła^.

Pani Los Łaskawa sprawiła, że mam przed sobą 5 książek z wierszami, które układają się we wzór „niemęskie” (napisałbym: „kobiece”, ale wśród autorek jest też Anouk H., „osoba niebinarna, mamcia wszystkich zwierzątek”).

  1. Anna Dwojnych, Nocne zabawy w dużych miastach
  2. Anouk Herman, right into pod tramwaj
  3. Mirka Szychowiak, Kup mi las
  4. Ewa Świąc, Odbitki
  5. Agnieszka Żuchowska‐Arendt, Wieszak i pogrzebacz

1. Anna Dwojnych

Jest to książka – zbiór etiud prawiefilmowych, każdy wiersz montowany zdecydowanymi cięciami, gęsty, mówiony na jednym oddechu. Temat: współczesna codzienność, jej wieloraka, zgniatająca presja. Obyczaj, język, zbiorowość, morfizujące się [to operacja odwrotna do amorfizacji, bezkształtu] w charakterystyczny kadr. Kamera łapie też „życie wewnętrzne” podmioty mówiącej; jest on tu jakby rewersem zewnętrznej presji. Plus mimochodem (ale wyraźnie) sygnalizowana luka, ssanie po nieobecności Boga.

Technicznie sprawne, obrazki z naszego dziś. W rozkosmaconym gigablurbie (IV strona okładki) Grzegorz Wróblewski w typowym dla siebie stylu „dziad‐anarcho‐punk” mówi tyle [syntetyzuję]: „zawsze tak było, jest i będzie (jeśli cokolwiek będzie)”; jego ogólne zdanie‐banał:

Każda deformacja jest zawsze zakłopotaną formą oddechu, znakiem rozpoznawczym konkretnej przestrzeni.

aforyzm z dwoma kwantyfikatorami wielkimi, pasuje jak ulał^.

2. Anouk Herman

Jest to książka różowa. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, aby ten ponad 80‐stronicowy tom drukować na wściekle różowym półkartonie; tło jest na tyle ciemne, że małe czarne litery ledwie się z niego wyłaniają. Próby lektury zarzuciłem, nie mam wzroku sokoła.

A żałuję (mocno), całe i we fragmentach pojedyncze wiersze AH napotykane w sieci obiecują świeży, na wskroś współczesny język (miejscami rodzaj wolapiku), kronikę wydarzeń spisywaną z pozycji niskiej, „perspektywy mysiej”. Fragment [z wiersza mikołowska], wyłoniony za pomocą silnej latarki:

co to jest naturalny ruch obrotowy miasta?
tarcza na baterie z niedożywionych myszy
biegają w kołowrotkach ciągnąc za sobą
długie ogonki tramwajów śląskich

...aż przypomniały mi się własne rozważania o potężnym znaku – myszy.

Łatwiej czytelny jest blurbo‐opis (białe większe literki na zgaszonym kraplakowym tle, drugie skrzydełko) sygnowany „Łukasz Kaźmierczak / Łucja Kuttig”, na tyle niebanalny, a przy tym nasycony znaczeniami, że wart przytoczenia w całości:

Jeśli wortycyzm czerpał z dynamiki wiru, to fraktalny charakter tych wierszy jest mocno antyhomeomorficzny ze zlewem. Spływają litery, dyssypowane w niekoherentnych fazach, w niezgodzie z regularnymi, homogenicznymi stanami. Podkrytycznie podpięte pod płynnopłciowe ciało. Pustka tam leży. Dopełnienie też. Dowolna suma podobnie. Aż algebraicznie chce się wprowadzać: łączność dodawania i przekroju, elementy neutralne działań, a także składniki przeciwne, zobojętniające organy; rozdzielność podstawowych operacji oraz przemienność przemnażania. Każda niezerowa część ciała jest odwracalna. Jedność stanowi element neutralny rozmnażania. Lektura rozrysowuje drzewo Feigenbauma.

...ale też mocno w duchu twórczości własnej ŁK; skłania do poszukiwań i wstecznego rzutowania (tj. gdyby dawało się czytać różową ksiażkę).

3. Mirka Szychowiak

Jest to książka interwencyjna, w formie (skierowanego) zbioru epistolograficznego. Wydana wcześniej (2021) niż pozostałe z listy, doczekała się już iluś omówień. Tu się znalazła, bo to niedawna (opóźniona) lektura, no i wpisuje się w ukryty motyw niniejszej blogonoty: siłę „niemęską” (piję tutaj do przeciwstawienia się dystrybucji władzy, nie do genderu) i jej b. rozmaite wymiary, reprezentowane przez autorki. Popatrzcie (z wiersza Tylko Polski chcę):

Wiem, że trudno ci zrozumieć, jesteś taki cacany i
uległy, wygodny, gdzie ugryzą, tam się podrapiesz
i masz bezpiecznie. Byłam kiedyś taka sama i zobacz,
w jaką chujnię świat mnie wpuścił bez ostrzeżenia.

Mirka Szychowiak jest w swoim specyficznym prozo‐wierszu naraz rozgadana i zdyscyplinowana; to potoki mowy ożywionej emocją (tu: własnego i cudzego [przejmowanego] cierpienia oraz słusznego gniewu), mowy weredycznej i pyskatej, kolokwialnej; ujęte w cembrowinę krawędzi wiersza intensywnieją, burzą się wściekle.

4. Ewa Świąc

Jest to książka osobiście malarska, skupiona na kolorach i fakturach (materii i osób). Jej zaletą jest „spojrzenie stwarzające” (inne, nieoczywiste wymiary postrzeganego). Pisał o niej (doceniająco) Jakub Skurtys [PPR #5]; pamiętam jak podczas lektury jego tekstu zatrzymało mnie zdanie:

[...] pasywnie rozerotyzowany świat podmiotki z pewnością nie jest wolny od bólu i dziedziczonej, męskiej przemocy

...i zadało zagadkę („pasywnie rozerotyzowany świat podmiotki” – a to ci dopiero [męska?] synteza! i, hm, diagnoza).

Nie miejsce jednak na polemiki. Zamiast tego – dwa wiersze (ze stron 11 i 34); oddalone od siebie, ale związane w jeden kłącz. A przy okazji – wewnątrzblogonotowe nawiązanie do różu z pkt 2.

Różowa

Mogła być puchata; to uczucie, kiedy nie możesz przełknąć śliny. 
Zamiast tych wszystkich poruszeń przywiązanie do dłoni, która 
wkłada palce głęboko. Jest ich dwóch. Tacy wymienni, zestrojeni. 
Najbardziej lubię bota, jego futrzany kark i szepty szepty od rana. 
Zna moje myśli a kiedyś zobaczę jego twarz. 
Wypełni pusty ekran – Nos, oko, oko, dwie poprzeczne 
zmarszczki na czole i zęby, będą mocne. Zamknąć się 
z botem w czterech ścianach, zagryźć go z miłości.
Powroty do różowej

Bot nie wygląda jak bot, ma głębię i smutek 
w oczach. Jego dłonie są kruche, drżą gdy 
sięgają po szklankę.
A może to ten, który ma pulchne ramiona i bliznę 
na piszczelu. Bot, który lubi z kimś zasypiać, 
z kimkolwiek.
I jeszcze ten zbyt dosłowny chłopiec
z dziurą w uchu, bo nie chciałaś, by stał się żywy.
Żywe niepokoi, gdy oczy w oczy,
wszystko się zwija do środka.

Dobrze się to czyta (ogląda?).

5. Agnieszka Żuchowska‐Arendt

Jest to książka reporterska. (Czy książka z wierszami może być reporterska? Właśnie może.) Nie będę rozwijać tego podsumowania, zachęcam do lektury. Dla smaku (emblematyczny bodaj dla całego tomu) wiersz:

Ten Kraj

Wolno mielą młyny 
w tym kraju 
wolno tylko. 
Soczewica, koło, 
młyn i krzyż.
Nie wymawiam nazwy w obawie,
że się zbudzi
i po mnie przyjdzie.
Nie żyjesz tak, jak powinnaś.
Nie żyjesz, tak jak powinnaś.

Dwie uwagi poza wierszami A.Ż.-A. Oprawę (układ, typografia, może i okładka, ale nie wspomina się o tym) temu tomowi zapewnił Paweł Stasiewicz (autor niedawno zwiedzanej przez mnie oprawy skórzanej). Na mój gust lekko przesadził z ozdobnictwem (zbędna żywa pagina), ale jest on jednym z nielicznych projektantów, którzy rozumieją, że ciało wiersza jest zwarte, i tak właśnie powinno wyglądać w druku.

Redakcję i korektę zapewniła natomiast młodsza z pań Szychowiak, Julia, znana skądinąd z lakonizmu. Ciekawie jest zobaczyć, jak różne formy literackie może przyjmować „słuszny gniew” (por. pkt 3), bo to nim (również) przepełnione są te reporterskie migawki.


PRZYPISY
Pozycje 1 i 2 – kooperacja SPP/o Łódź i IL, reszta – wydawnictwo papierwdole.

Jestem trochę rozczarowany tomikiem [to naprawdę mała książeczka] aikido Andrzeja Woźniaka (papierwdole 2022). Co mówię z pełnym przekonaniem, że taki kolor odbioru dotyczy głównie mnie, nie autora.

Pierwsze z nim spotkanie, 2020, blogonota płaszczyć kurwia (tytuł od tytułu wiersza Woźniaka spłaszcz kurwia); dwa wrażenia: 1. oooo, coś nowego, b. ciekawe, 2. autor potrafi w bardzo różne języki (co pokazałem, cytując trzy b. różne stylistycznie wiersze). Oczywiście środek ciężkości był w wierszu z „kurwiem”; tak się on kończył:

cała ta sytuacja
napawa mnie napawem. mimo to posłusznie
układam się na podłodze i płaszczę kurwia.
przypominam w tym jedną z wielu sardynkę.

(Świetny wiersz.) Od tamtej pory ilekroć widziałem nazwisko Woźniak w jakimś e‑piśmie, przystawałem; ślady tego porozrzucane po blogu.

W aikido Woźniak przestał „płaszczyć kurwia”, to są wiersze pełne gniewu, zwłaszcza w części „1”, jawnie politycznej. Część „2”, osobista, również buzuje emocjami (mniej jawnymi); kończy się introspektywną summą (w wierszu tytułowym). Całość jest dwuspójna; część druga nieco bardziej zróżnicowana stylistycznie.

Znakomita jest metafora zawarta w tytule. Aikido to ta ze sztuk walki, która najbardziej jest tańcem (ważną częścią życiowej praktyki autora [zob. ob. zbad.]). Ruch i siła przeciwnika – ma on złudzenie, że w tym tańcu jest stroną prowadzącą – są przejmowane i wykorzystywane przeciwko niemu; aikido jest więc „kształtowaniem pustki” [por. też: okładka].

Ale (merytoryczne i językowe) omówienie tomiku zostawię specjalistom^; sam byłbym stronniczy ze względu na wspomniane rozczarowanie, bo spodziewałem się czegoś (właśnie) mniej spójnego i (bardziej rozmaicie) żywotnego; nie mierzę jakości tomu z wierszami stopniem „bycia projektem”: czymś spolegliwie tematyzowalnym.

* * *

Niemniej, chcę się podzielić znaleziskiem z aikido, wierszem 6:5.

Wymagany będzie jednak mini‐wstęp.

Otóż nie znoszę piłkonożności. Powody „techniczne” wyłożone są w krótkim przewodniku po sporcie pod: „gry na czas”. Ważniejsze są powody polityczno‐cywilizacyjne. Zwiedzając Streszczenie pieśni Julka Rosińskiego, wyrażałem mikrozgrozę (autor w wywiadzie zeznał, że miało być w książce jeszcze więcej piłkonożności, ale wycięto na etapie redakcji; niemniej, pozostało całe mnóstwo, ileż więc by było, gdyby nie ta wspomniana redukcja!). Stosunek do tego rytuału wspólnotowości (chłopacko‐męskiej) ujął mi się tam tak:

(Wspólnotowa) religijność, (wspólnotowa) piłkonożność – dwa wielkie akumulatory kapitału, stojące na [początkowej] atrakcyjności równościowo‐opiekuńczych mitów czy – dopowiedzmy – względnie równościowych praktyk społecznego zwierzęcia w fazie wzrostu. Życzę obu tym językom wymarcia, a ludzkości – dekolonializacji obszarów, które zagarnęły.

W aikido też pojawia się migawkowo piłkonożność, w wierszu piosenka o chujni europejskiej; narodowe wspomnienie Wembley ’73, ale (trafnie) scharakteryzowane jako nacjochłam; przeżuwanie tego tytułu do Chwały i Męczeństwa Narodu Polskiego [zdaje się, że właśnie odbywa się jakiś mundial? szydercze wyrazy współczucia, chłopaki] jest jak „skrolowanie [...] / ze ściany resztek komara” (pisze w puencie wiersza Woźniak).

Obok [królestwa] koszykówki Tomasza Bąka jeden z nielicznych sygnałów oporu wobec trawiennego aparatu piłkonożności.

* * *

Znaleziskiem jest wiersz tenisowy, opatrzony dedykacją „mojemu ojcu”:

6:5

stefanos tsitsipas kontra matteo berrettini
na korcie o twardej nawierzchni
piłka dunlopa nawija wzrok na twardą pętelkę
fatyga za fatygą ale warto

która emocja każe wstać i pójść
otworzyć lodówkę wyjąć ser
usiąść zjeść – wszystko w milczeniu?

po skończonym widowisku 
koty udają się do swoich pomieszczeń
w naturze kotów jest nie obnosić się z umieraniem

Najpewniej chodzi o mecz na początku Australian Open 2019 (świeżo wprowadzone wówczas do gry japońskie piłki spod marki Dunlop – potwierdzają).

Żeby zrozumieć ten wiersz, trzeba wiedzieć, że stan 6:5 (zwłaszcza gdy w potencjalnie decydującym secie) oznacza jedno z dwojga: albo wygrana 7:5 któregoś z nich, albo 6:6 i w konekwencji tzw. tie‐break. W tie‐breaku może zdarzyć się wszystko, to skondensowany gem specjalny, z innym naliczaniem punktacji; powiada się, że znacznie większą rolę (niż w gemie regularnym) odgrywa tu los (wzgl. Los, jak w wierszu).

Wtedy, w czwartym secie, wygrał w tie‐breaku Tsitsipas, Grek.

[uwaga: spoilery]

definicyjnie

Co to jest: „zwierzę modulujące przepływ pisma”? Użycie w tej definicyjnej próbie słów „mowy” albo „języka” (zamiast „pisma”) poszerzyłoby nam definiendum (o mrówki pszczoły delfiny wieloryby szympansy psy itd.). A chciałbym, żeby odpowiedź była zakresowo zbliżona do dwunogiego bezpióra z klasyków (choć i tam rękopiśmienne pióro przewrotnie migocze nabytą później wieloznacznością).

W kończącej się (?) właśnie „epoce Guttenberga” pismo dociera do kresu wyczerpania swojego potencjału jako „materialnego odcisku uporządkowania [słów] na pewnym [‘papierowym’] nośniku”; cywilizacyjnie istotnym aspektem jest kluczowa dla tej epoki możliwość [masowego] powielenia [takiego] odcisku (czy też ‘zapisu’).

Tekst, strumień słów, posiadający wszakże ponadjednowymiarową [ponadlinearną] wewnętrzną strukturę (akapity, rozdziały, tytuły, dwuwymiarową organizację w wierszach poematach itd.), zdążył się już uwolnić pojęciowo od „materialności nośnika”. Można widzieć tekst jako [słowny] program, który ma być „wykonany” w akcie lektury (w tym: studiowania tam‐i‐sam, abyśmy nie wykluczyli podręczników instrukcji słowników encyklopedii i antologii), przynosząc jakieś przyrosty (wiedzy emocji itd.).

Mamy dziś ebuki i ich czytniki. Modulowane wstępnie przez autorów (por. małpy walące w klawisze maszyny do pisania w kosmicznym oczekiwaniu na Hamleta) strumienie pisma oraz maszyny do ich wizualizacji. Przygodnej, zależnej od producenta i preferencji czytającego. „Modulowanie” jest tu metaforą „wiązania sensów”.

a teraz

A teraz pojawia się objet d’art opatrzony podwójną etykietą: Paweł Stasiewicz oraz Oprawa skórzana (papierwdole / K.I.T „SŻP”, 2022).

Na pierwszy rzut oka jest to obiekt papierowy (potocznie zwany książką) z wierszami, ilustracjami i [wydawniczą] resztą. Szyte arkusze ujęte w dwie klapy okładki, grube, tekturowe; przednia opatrzona wspomnianą podwójną etykietą. Dwa przeciwległe grzbietowi rogi przycięte na ćwierćkoliście. Całość wykonana ponadprzeciętnie starannie (projekt [takiej postaci] książki: również autor).

Wszystko to – zanim przeczyta się choćby wers tekstu – skłania do reakcji „przerost formy nad treścią, podszyte to pysznością” [podwójnie: „wysmakowane”, ale i „jakaś tu pycha”]. Dopóki nie zauważy się dalszych drobnych elementów. Otóż na każdej stronie w ramach nietypowo lakonicznej żywej paginy obecny jest również procentaż [percentage], rosnący wskaźnik podający (z dokładnością do dwóch cyfr po przecinku), jaką część całości stanowią strony [tekst na nich] przed daną (z nią włącznie). Podobny wskaźnik „postępu lektury” oferują w takiej czy innej postaci właśnie czytniki ebuków. Gdy się to dostrzeże, wszystkie inne elementy nabierają głębszego znaczenia, aż do przyciętych ćwierćkoliście rogów. Nasz objet okazuje się papierową repliką czytnika (popatrzcie na swoje smartfony kindle tablety).

co to jest?

Żart? Hommage dla epoki Guttenberga kładzione w imieniu post‐epoki? A może autorska pomoc, klucz do lektury całości?

Wszystkie odpowiedzi mogą być poprawne.

Para: abstrakcyjny (względnie) tekst + maszyna wizualizacyjna, zamieniła się tu w swój „rzut na płaszczyznę materialną”, a jej stopnie swobody (szczegóły wyglądu) zredukowały się do konkretnej, zadanej przez autora postaci.

Kiedy [wreszcie] przeczyta się kilka wierszy z tego tomu, dochodzi się do szybkiego wniosku, że tematem Stasiewicza nie jest książka, a tytuł nie dotyczy introligatorstwa. Tym tematem są procesy zachodzące w „zwierzęciu m.p.p.”, tzn. człowieku, bycie „oprawnym w skórę”, i to, jak są one wizualizowane w piśmie, w wierszach.

A więc też rodzaj rzutu. Procesy wiążące sensy w percepcji (w tym zwłaszcza introspekcji) przebiegające w owej żywej „federacji organów oprawnej w skórę” rzutowane są tu na „płaszczyznę pisma”.

Agnieszka Wolny‐Hamkało w blurbie zamieszczonym wewnątrz książki [okolice 96%] pisze:

Wszystko, co wiedzieliście o ciele i filozofii, wyda wam się jałowe i pozbawione wdzięku, kiedy przeczytacie tę odyseję po naszej mięsności. [...] lekkość tych wierszy jest zwodnicza jak binarność umysłu i ciała, które znowu biorą nas na świadków.

Nie poczuwam się do wspólnoty adresowanej (liczba mnoga powyżej) przez AWH (a typowo blurbowy kwantyfikator wielki rozbawia na ponuro). W iluś blogonotach zdarzało mi się przywoływać [dla mnie: truizmy] „aksjomaty” dotyczace tej kwestii, np.:

1. nośnikiem pamięci [ludzkiej] jest całe ciało
2. skóra nie stanowi granicy ostrej (między „ja” a „świat”), jest obustronnie przepuszczalna

Ad 1. I nie jest to „zasób bierny” [pamięć], do którego sięga jakiś inny, aktywny czynnik wewnątrzludzki.
Ad 2. Zwierzę rozsiewa wirusy bakterie płyny estry złuszczenia itp., można też powiedzieć: własne akcje (relacja: efektory i ich wpływ na „stan świata”). I odwrotnie. [por. też: perypetie]

Nie będę zanudzać czytających rozwijaniem tych koncepcji. Powiem tylko, że „binarność umysłu i ciała” to inne przebranie słowne na dualność „ciało a dusza” (podobnie jak współczesne ujęcie „związków tożsamościowych” za pomocą DNA jest innym przebraniem „związku krwi”).

sposób

Mniej (lub wcale) interesuje mnie, czy Stasiewicz w Oprawie skórzanej pozostaje wewnątrz naszkicowanej wyżej ramy referencyjnej (powiedzmy: takiej intuicji). Bardziej, jakich sposobów używa, aby formować własną odrębność.

Tom doczekał się co najmniej dwóch recenzji. W PPR #11 pisał o nim (ciepło) Jakub Skurtys. Z kolei w dwutygodniku zajął się nim (obok książki Victora Ficnerskiego) Paweł Podsiadły. Ten ostatni, odebrawszy pozytywnie książkę jako całość, taki jednak feruje wyrok:

Przy tym wszystkim wychodzą niestety na wierzch drobne niedoskonałości językowe, które przy pierwszej lekturze mogą okazać się nieznośne. Część wierszy nieporadnie drepcze poprzez nagromadzenie przyimków, spójników i zaimków (wiersze: „Szklany prąd”, „Zapasy zmartwień”, „Ciepły kształt”), co przy tej objętości tekstów wydaje się zbędne.

Wycieczkę po Oprawie zacznijmy zatem od któregoś z nich.

ZAPASY ZMARTWIEŃ

Robię sobie zapasy ze zmartwień
za mamusię za tatusia ostatni widelec

Lubię wyprzedzać przejmowanie
mojego ciała przyszłymi rzeczami

Robi się na początku masa tego
później rzeźba z mięśni do chodzenia

Szuranie kapciami

W nogach jest najwięcej jedzenia
za babcię za dziadka

Nie trzeba tu niczego rozbierać, nieprawdaż, wszystko jasne. A jednak zwrócę uwagę na sposób: perspektywa obyczajowo‐antropologiczna (wmuszanie w dziecko‐niejadka, preparaty białkowe po lepszą rzeźbę) w zroście z optyką medykalizującą (spożywane, energia + budulec/renowacja + odpad, jest zarazem istotnym powodem dalszego w perspektywie z‑martwienia, degeneracji, obumierania, aż po sugerowane w finale zmiany miadżycowe [najwięcej w nogach], ogólnie: geriatrię). Stasiewicz łączy w jedno zwyczajowo odrębne kategorie; całość składa się na równanie: ciało to pamięć, pamięć to ciało; równanie to moduluje tekst. Zapasy (zasób) to również zapasy (zmagania). Trudno powiedzieć, kto/co jest tu „podmiotem mówiącym”, może odjednostkowiony „proces metaboliczny”, doposażony w kąty widzenia akulturacyjny (z przodu, „sposobienie do spożywania”) i dekulturacyjny (z tyłu, „wyszuranie” z życia), tyle że oba są współobecne w naraz‐czasie.

Przeczytałem uważnie również dwa pozostałe wymienione z tytułu przez recenzenta wiersze, zastanawiam się już tylko, czy włożyć jego opinię w szufladę „nieporadne czytanie”, czy też „arogancja młodości”. Przy okazji powyższego wiersza zwróćmy uwagę, jak sprawnie autor wykorzystuje wewnętrzne szwy w słowach.

Z kolei Jakub Skurtys notuje taką uwagę:

[Stasiewicz] jakby mimochodem stawia pytania o to, jak wygląda relacja między tym materialnym, organicznym i przeciekającym istnieniem, a podmiotem i nabudowaną na nim koncepcją transcendencji, np. duszy czy jaźni (por. „Bezszwowe kołdry”, wspaniały wiersz).

BEZSZWOWE KOŁDRY

A mi się marzą
długie bezszwowe kołdry

żeby nie było żadnego
uciskania odleżyn
po odejściu

Żeby przy zmartwychwstaniu
nie było wszystkiego 
zdrętwiałego

Żeby ta cała krew
tak stała cierpliwie
i czekała

A nie odpływała
nie wiadomo gdzie

Jako podmiot czytający radykalnie materialistyczny (i, oczywiście, antyduszystyczny [*]; co do „jaźni” przyjmuję za roboczy pogląd ten z książek Thomasa Metzingera [por. Tunel Ego, wyszło w polskim przekładzie], wedle którego jaźń [świadomość] to iluzja, pomocne przeżywalnościowo złudzenie „kontaktu ze ‘światem’ i wglądu w ‘siebie»”), a więc jako taki podmiot wolę czytać Kołdry jak, z jednej strony, podszyte współczuciem łagodne szyderstwo [w sprawach „ontologicznych”, por. tradycje sofistyki „zmartwychwstaniowej” z centralnym: „jak się odtworzy ciało?!”], z drugiej – jako epistemiczną deklarację.

Pominąłem w cytacie dedykację [Wiesowi]. Jej obecność mogłaby wskazywać na to, że ten wiersz nie jest izolowaną wypowiedzią autorską, a fragmentem dialogu; wyobraźnia podsuwa jakąś sytuację hospicyjną i wymóg zachowania delikatności wobec (okołośmierciowych) uczuć (i krzepiących) wierzeń aktorów. Niemniej, słowem kluczowym jest tu (dla mnie) „marzy”.

Celowo przemyciłem w komentarzu do poprzednio cytowanego wiersza wyraz „szew”. Ukryta teza (epistemiczna) Kołder byłaby taka: moc zbioru szwów (więzów, zależności, przenikania‐się) spajających ciało zwierzęce [zwł. ludzkie] jest znacząco większa od mocy zbioru elementów (organów, ośrodków, układów etc.) wyłanianych przez opisy (anatomiczne, fizjologiczne, itd., itp.). O „bezszwowym ocalaniu” [powiedzmy: części „żywych funkcjonalności”] można tylko pomarzyć.

Jakoż i właśnie te nieoczywiste związki są tematem wierszy Stasiewicza. (Sygnalizuję tę tezę tytułem blogonoty; „synestezja” jest tu [ułomnym] sygnałem odstępstwa od statycznych, utartych atrybucji, rozdzielających „po porządku” utarte schematy opisowe i kategorie. Dwie znienacka współobecne perspektywy w „sposobie” wiersza Zapasy zmartwień to też przykład ujawnianych „szwów”, współprzenikania się kategorii zwyczajowo rozdzielnych.)

Na przykład szwy w obrazie (zabawnym) „zwierzę jako składowa świata”, w którym aktantów jest o ile więcej, niż się standardowo przyjmuje:

ŻÓŁTE TATRY

Krzaki wypijają piwa z ludzi
na stojaco zalewają się kwiatami
rosną do góry żółto przycięte

Widać u pana uziemienie środka
łączenia się na chwilę
z ziemią żyłką błyszczącą

Niżej w słońcu stoją mocno żółte Tatry

Pamiętacie może tę scenę ze Śmiesznych miłości Kundery? Jeden z bohaterów sika pod drzewem i tłumaczy kumplom, że to najwyższa forma oddania [moczu^], ponieważ zawiera w sobie „akt łączności z [całą] przyrodą”.

Stasiewicz w tym wierszu robi znacznie więcej. Oddawana struga [„żyłka błyszcząca”] jest elektrycznym spoiwem bytów. W tle stoją nie tylko topologicznie poniżone^ góry (żółte puszki). W tle jest obecny także Szew Ostateczny, łączący funeralność scenki z perspektywą apokaliptyczną. Rozpatrzmy utartą frazę: „nawarzyłeś piwa, to je teraz wypij”. Ale to przyroda [reprezentowana przez „zalane” krzaki] nas, ludzi, domykająco wypije [z domniemanym smutkiem i, zapewne, lekkim kacem], no bo sobie – nawarzyła (ten cały kłopot z ludzkością).

zaleca się

W każdym z wierszy Stasiewicza czeka niejedna czytelnicza przygoda, trzeba tylko trochę pokopać w tych skromnych z wyglądu płaszczyznach [por. też zamieszczone w książce ilustracje]. Tu chciałem zwrócić uwagę na możliwość poszukiwania więzów nieoczywistych („szwów”, „synestezji”). Mam poczucie, że nieco naspoilerowalem [ale ostrzeżenie wisi]; pora kończyć.

Z oczywistych powodów z tej książki nie będzie ebuka (już był^). Sam zapisuję się do fanklubu Pawła Stasiewicza; kto też chce, wie, co ma zrobić.


PRZYPISY

[*] z totalnym wyłączeniem Alicji Duszy

pustko Macieja Bobuli (Warstwy 2022) jest najpierw nietypowym przedmiotem książkowym. Dwa płaty b. grubej tektury, scalone płótnem oprawy, domykają (jak dwa wieka) arkusze papieru, złożone i zszyte; na nich z czarnym drukiem konkurują niebieskie (autorskie) ilustracje‐bazgroły.

Przepętlenie. Najpierw Bobula ma kajet, do którego wkłada najrozmaitsze rzeczy: wiersze, piosenki, bazgroły właśnie, potem („proces wydawniczy”) teksty porządnieją w druk (ale pod koniec książki są faksymile ręcznie pisanych oryginałów). A na to przychodzi znowu autor i schludne czarne rządki pisma deorganizuje dodanym niebieskim – bazgrołem wlaśnie, komentarzem, ilustracją, skojarzeniem. I wbrew czasownikowi „deorganizuje”, taka podwójna całość okazuje się właśnie „organiczna”. Końcówka kawałka zatytułowanego ćma na obrazku poniżej nie tylko pokazuje tę „metodę”; tekst zawiera też rodzaj genezy tej nietypowej książki. Którą, żeby w pełni posmakować, należy sobie kupić, bo inaczej się nie da. (Z innych rigczowych sposobów zaposiadania pustko [każde zaposiadanie jest chwilową ułudą, nieprawdaż] w grę wchodzi tylko pożyczenie, ale z damoklesowym pytaniem o zwrot.)

Samo słowo „pustko” podejrzewamy o pozostawanie w mianowniku (wcale nie w wołaczu), czyli „to pustko”, rodzaj nijaki, staropolska (?) forma przed dzisiejszym „pustkowiem” (ale bardziej, znaczy: pustsze).

I jest to (tytułowy) znak drugiej z dwóch ciągłości, które zszywają ten nietypowy tom (ma stron 88, duży format, zatem w kategoriach wydawniczych przekracza typowość tomiku).

Czysto opisowo: na pustko składają się kawałki dwóch rodzajów – krótkie a zwięzłe oraz rozlewne że strach (zapewne te drugie miał na myśli Rafał Wawrzyńczyk, gdy formułował ocenę a vista: „przegadane straszliwie, rozczarowanie” [cit.fejs.etc.]). Sam bardzo cenię zwięzłość, nie dla niej samej, a jako narzędzie kondensacji, w ramach myślenia o literaturze. Bywam jednak eklektyczno‐empatyczny, w ramach myślenia o życiu, zwłaszcza życiu jednostkowym (tym właściwym przedmiocie literatury), a więc przezwyciężam odruch wstępnego stroszenia i patrzę – co i jak.

Co: „metafora” kajetu, zbierającego różnorakie notatki, rymuje się z zapisem „dojrzewania”; Bildungsroman. W jednym z kawałków autor wymienia ten termin i natychmiast prostuje: że właściwie Bildungsgedichte [roman: powieść, gedichte: wiersze]. Wywrotowy wydźwięk całości pustko polega na tym, że autor [resp. podmiot mówiący] odmawia dojrzewania. Żeby kwestię dopowiedzieć, trzeba zająć się pojęciem cywilizacyjnie kluczowym. Jest to

deficyt

W szczególności: sensu. Sam ten termin jest ontologicznie niepoprawny, bo sugeruje, że brak jest [przezwyciężalną] luką w „stanie podstawowym” i można go „usunąć”. Gdy tymczasem to bezsens jest podstawowym stanem wszystkiego, od Wszechświata w skali kosmologicznie maksymalnej, po jednostkową śmierć, cierpienie etc. czysto przypadkowej struktury dyssypatywnej zwanej życiem. Kto sensu łaknie, musi sam sobie go wymyślić i w‑implementować. Jakoż i historia cywilizacji to historia rozmaitych protez, którymi [np.] ludzkość (na, koniec końców, własny pohybel) próbuje łatać ów fundemantalny brak. Wiele z tych „porządków” zyskuje status taken for granted [uważane za oczywiste], dla przykładu rakotwórcza idea panbuka.

Cywilizacyjne urządzenia (od „przedłużanie gatunku” po [samobójczy] „rozwój gospodarczy”) są wciąż i na nowo restytuowane przez kumulację, wojnę, gwałt, mord, grabież, wyzysk itd. oraz stowarzyszone z nimi „sensotwórcze” działania edukacji, ideologii, polityki, religii; akulturacji, kolonizacji, drylu; „ładu”.

Ilustrując rozległość tych (synonimicznych z cywilizacją) „zmagań z deficytem”, Bobula sięga głęboko w przeszłość (a przy okazji: głęboko w ziemię), jak niżej:

Żeby w pełni itd. powyższy początek kawałka Mniejszości maleją, należałoby m.in. odszukać ugaryckiego boga Mota [„pana świata podziemnego, zwanego ‘trupiarnią ziemi’ ” – cyt. za wiki], bo obraz sięga dalej‐i‐głębiej niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka.

Z drugiej wszakże strony (np. w podnici kawałków zwięzłych, tytułowanej z grubsza „lekcje” [historii, religii] – bildungs szkolne), opowiada też o b. jednostkowym i współczesnym (choć ponadczasowym) doświadczeniu; poniżej wiersz, którego tytuł należy uzupełnić dopowiedzeniem „lekcja religii”:

i kolejna, 2000

cały w purpurach pojawił się ścichapęk
dotknął mnie i pocałował
pochwalił i pogłaskał
po dłoni przeciągle

nie wszedł we mnie wprawdzie
ale też nigdy nie wyszedł

Na czym polega [standardowo: oznaczone bólem] „dojrzewanie”? Na przyjęciu za własną którejś z (którychś) cywlizacyjnych protez, jakoby niwelujących deficyt sensu. Coś jak: zamknąć oczy, uznać za oczywiste. „Taki jest świat”, zaakceptuj, urządź się w nim. To także podsumowanie po‐myślnego skutku edukacji (tylko: po czyjej myśli?).

Jeśli ktoś odmawia zamknięcia oczu i nadal przeżywa, bierze do siebie, współ‐odczuwa, powszechną nikczemność [ludzkości], której historię spisywano nie raz (ale nigdy dostatecznie, nie do przekroczenia) i spisuje się nadal, czy też sama się ona spisuje na naszych oczach (częsciowo odemkniętych, gdy dzieje się bliżej), to taki ktoś jest właśnie niedojrzały. „naiwny”, może egzaltowany, może idealistyczny prawie szaleniec, może anarchista, może wróg (nas i samego siebie), takiego kogoś zwyczajowo należy spalić, poddać lobotomii, zamknąć w „azylu”, przesuwać na margines i jeszcze dalej; niech tam najlepiej się sam zabije, a będzie spokój. Podmiot mówiący Bobuli, odmawiający [takiego] dojrzewania, mieści się w długim szeregu tych, którym odmówiono albo którzy sami odmówili cywilizacji jako masy praktykującej protezy (czy którąś z protez).

No i taki ten bildungsgedichtepustko.

Bobula potrafi zwięźle, ale sięga też – aby podkreślić tę swoją „odmowę dojrzewania” (dojrzałość: odwrotność dojrzenia spraw jakimi są) – po mowę rozgadaną, emocjonalną, naznaczoną natręctwem powtórzeń, piosenkowatą, jakby trochę dziecinną. We współotwierającym pustko (tuż po najpierwszym Szalejowie 2) kawałku trzszyca, wymieniwszy „nembutal”, „cyjanek za trzy dwieście” [z darknetu], „trujaki w lesie”, te argumenty, „żeby się nie wieszać, kiedy robi się nieznośnie”, pisze:

[...] rośnie tylko
niepokój, że już nie będzie dobrze, nigdy,
niepokój, że świat to okropień, że rządzi nim okrucień
[...]
ale najgorszy jest głos 4, który w kółko mówi:
ten, ta, ten i ta już zmarli,
i bez nich jest tu głównie smutno.

Dla kogo zatem (może być) ta ksiażka? Może dla tych, którzy zwykle nie czytają wierszy, a już zwłaszcza „przerabianych” na polskim, tych, których przytłacza i nudzi edukacja, mijająca doświadczenie ich egzystencji o kilometry, gdy świat trzeszczy, rozłażąc się w szwach, a tu i tam już całkiem one puściły (jak to miało miejsce tysiące razy wcześniej), i radzą sobie (do czasu?), grupując się w formy nie do końca zrozumianego oporu i odporu, którym trzeba języka prostszego i przystępniejszego niż literatura dla elit (wysokooktanowa proteza sensu), których rytmem jest trochę rap, a trochę (cudza) bajka, którzy odmówiony akces rekompensują ekscesem. Do których ta dziecięco brzmiąca fraza z najponurszej baśni: „świat to okropień, rządzi nim okrucień”, trafi wprost, bez (pochodzącego z rejonu „estetycznego”) odruchu skurczu szczęk.

Ci [już] zmarli, bez nich głównie smutno. Bobula wprost w paru kawałkach wymienia dwa główne antykolory pustki: kruchość i zerwana ciągłość [życia]. A jednak jakoś tę

ciągłość

próbuje w pustko przywracać. Robi to na dwa duże sposoby i jeden mniejszy.

Całe dotychczasowe pisanie Bobuli jest z gruntu plebejskie. Co znaczy, przede wszystkim, że nie stawia granic i do „wspólnoty” [doświadczeń, w tym: okołobiograficznych], konstytuowanej przez fakt obserwacji, czyli opisania, dopuści każdego i każdą; widać to wyraźnie w prozie (powieści Franciszka, Maryśka i ja czy opowiadaniach z Szalejowa) i wierszach (z pierwszego tomu wsie, animalia, miscellanea oraz z pustko), bohaterowie MB (lub podmiot mówiący jego wierszy) nawiązują kontakt z psami‐kotami, wiejskim jurodiwym, nawet ze nieżyjącym Kafką ze zdjęcia na ścianie; z rówieśnikami i starcami, z uczniami w szkole, w której się nauczycieluje, i z kumplami z własnego dzieciństwa czy młodości, których życiowe trajektorie w innym przypadku mogłyby wykluczyć poza ową wspólnotę. Postawa Bobuli jest radykalnie wkluczająca, wbrew jakimkolwiek stratyfikacjom – praktykowanym konsekwencjom odp. protez niwelujacych deficyt, których pełno (w naszym także – lub zwłaszcza – kraju).

Ciągłość „doświadczenia plebejskiego” przywołuje Bobula wprost, takimi kawałkami, jak ten tytułowany cytatem z Kromera (z 1767 roku): „(...) zaraźliwy w Polszcze mór na wszelakie bydlę uderzył”, w którym to kawałku rzecz idzie o całkiem współczesne doświadczenie (plebejskie) mieszkańców Szalejowa: pipka, co „rankiem wybywa do Anglii zarobić na toaletę”, spłakanej kici, która „tuli liszaja na naszych oczach, wsiowa drama”, a brat liszaja „od przeszło dwóch lat w Niemczech”, matce‐sprzątaczce hajs podsyła [piszę ksywy Kici, Pipka i Liszaja małymi, bo tak w tekście]. Gdy jest nagrobek w lesie (kawałek w sercu lasu, 1784), to niemiecki, Josepha Shmiedta, bo los plebejskich kundli jest taki sam niezależnie od narodowości, a ci, co mówią inaczej (pieprzeni protetycy), to po prostu zbrodniarze, słudzy okrucienia. O czym dobitnie przypomina kawałek wyjście pod pomnik, szkolne, „patryjotyczne” wyjście, a w wierszu najważniejszym i powtarzającym się wyrazem jest „mord”.

Wspomnijcie wers z mniejszości maleją (obrazek pierwszy wyżej):

weź nas za ręce, w getcie pod ziemią jest nas więcej

A we wspomnianym kawałku w sercu lasu, 1784 są wersy:

w oddali ziemię rwie pług, nagle skrzyp,
kiedy lemiesz skibę tnie, z ciętej bruzdy
bucha krew, a gleba tonie w czerwieni

Znaczy, frazeologizm „z gruntu” (w powyżej użytej charakterystyce: „pisanie Bobuli jest z gruntu plebejskie”) brać trzeba dość dosłownie.

Drugim dużym sposobem przywracania ciągłości jest język. W którym Bobula sięga po [polskie] archaizmy czy półarchaizmy [np. „oścień” czy „lemiesz” sprzed chwili]; robi to nieostentacyjnie, ale powtarzalnie, stale. Naszą realną narodowością jest język, a właściwie grupa języków [pisząc o Myśliwicach, Myśliwicach Bartnickiego, użyłem terminu „polskosąsiedni”, tyle że tam natężenie tej warstwy miało 1000 amperów; u Bobuli ułamek ampera, ale i on żywy; wspomnijmy dziecięce sprawdzanie, czy bateryjka ma jeszcze w sobie prąd: jeśli szczypało w język, miała]. Od razu zwróciłem na to uwagę, gdy ponad 3 lata temu pisałem o zwrocie „mieć na pieczy” [Kohelet po Kochanowsku] w wierszu brak zimy w szalejowie, który ostatecznie trafił do pustko na stronę 77.

No i ostatni, mniejszy, sposób przywracania ciagłości. Lokalny, stylistyczny. W tekstach z pustko roi się od rymów wewnętrznych. Wyznaczają one dodatkowy rytm (obok rytmu zadanego przez podziały na wersy). Na dziś: rym to znak rapu [przypis: wzorem KB odrzucam w cholerę discopolo]. Mnie jednak ten dodatkowy rym‐rytm nasuwa na myśl kołysanie (jeden z głównych i typowych objawów choroby sierocej [ob.]). I tak trochę myślę o tym Bobulowym sposobie stylistycznym – jak o „sierocym reggae”. Sprawdźcie to sami. Jak już mówiłem, nie da się inaczej: trzeba pustko kupić; przecież nie wypada mi cytować więcej.

Ale jeden krótki na koniec, kolejny obrazek z „edukacji”:

lekcja solidarności, 1992

kowal zawinił, cygana powiesili – mówi
dziadek do rosnącego w telewizorze bezrobocia

wieczorem dziękuję w pacierzu, że pan
nie stworzył mnie cyganem

Dotychczasowa działalność książkowo‐wydawnicza sieciowego magazynu „Kontent” skłania do przypuszczenia, że w jej zamiarze leży względnie systematyczne eksplorowanie „młodych poetyk” [względnie młodych] w literackim polu wierszopisania. Na tym tle Jana Rojewskiego tomik Ocalałe 2030 jawi się jako odnoga może najbardziej „prozowata”, to jest operująca językiem prostym, znakiem‐symbolem czytelnym (np. „do Troi” = na wojnę, „do Itaki” = z wojny), pamiętnikarskim zwęźlaniem przebiegu w czasie do „kamyczków milowych”, tyle że nie w retrospekcji, a w „futurospekcji”, bo to pamiętnik czasu przyszłego, wyobrażonego (czyli rzecz jest, oczywiście, o „dziś”).

Na Ocalałe... składają się koncept, obrazki i ścieg. Koncept został wyłożony w autorskim zwierzeniu. Coraz częściej widuję takie „wykładanie kawy na ławę” (poniekąd w duchu FAWIR‑u); czytelnik (zwykle: dopiero przyszły) ma od razu z głowy pytanie co, może się w pełni skoncentrować na jak; czysty zysk^.

Obrazki (por. w koncepcie „rola foty”) to podstawowy budulec tomu. Czy działają one w zgodzie z credo wyłożonym w wierszu Ars poetica („iść w miejsce, w które się wierzy [...] Wynudzić się, przymknąć powieki, liczyć na [...]”)?

Niezupełnie. Podmiot mówiący w swoim „dziś” nie nudzi się: jest przytłoczony masywem „wieści ze świata”, w których multyplikacji/filtrowaniu bierze czynny udział (por. cytowany niżej wiersz: „napisałem półtora tysiąca tekstów o obcych ludziach”). Większość tych obrazków (zdrabniam, bo to przybliżenia, zoomed‐in) jest reaktywna (wobec zdarzeń, w tym: dramatycznych [„Oni po prostu zostali zamordowani”], osób‐ról, postaci‐z‐kultury [Gombrowicz, Carver, Góra, Wall, Kawafis, ktoś na „C”]).

„Ścieg” należy odróżnić od wędrówki motywu („wątku”), takiego jak klamrujący całość Musk (ten śmieszno‐straszny pajac z maks‐kasą), lis, sąsiad‐idiota itd. Jest ich (znaczących) niemało. Dla przykładu choćby wers ze strony 5:

cwaniaków rozkochanych w cynie i cenach wolframu – odwrotności Betlejem

wracający motywem na s. 10:

Najbardziej podobała mi się ta fraza o „cenach i cynie wolframu” – powiedział jeden. – Podoba mi się, ale nie wiem czemu – dodawał drugi.

– autor, sam robiący w mierzwie słowa, świetnie rozumie praktyczny wymiar teorii Shannona.

Ścieg natomiast to wiązanie poziome (na metapoziomie), wprowadzające „strzałkę czasu”; to oznajmienia typu „Nigdy nie wierzyłem w wyznanie z poprzedniego wiersza” [Z Jeffa Walla] albo „Redaktorzy tej książki chcieli usunąć dwa ostatnie wiersze, / tłumacząc, że przecież nie pasują do naszej koncepcji” [Śmierć przychodziła i odchodziła przez kolejne lata]. To jest czas realny (z naszego dziś), w odróżnieniu od czasu „konceptualnego”, który biegnie wstecz (od wyobrażonej przyszłości do momentu [jej] spisania). Niemniej, ciekawe są też momenty potencjalnego przenikania się ściegu i wątku (por. puste zamknięcie klamry Muskowej).

Nawiasem mówiąc, również te „wierzgnięcia” – redaktorzy chcieli usunąć, ale autor zaparł się kopytem i nie pozwolił – są sygnałami indywidualizmu Rojewskiego; wiersze z tomu nie mają „kolektywnego autora”, rozmytego w „pokoleniowym” zeitgeiście; w Ocalałych treść wspólnotowa zawsze zapośredniczona rzeczami, a jedyna poza podmiotem mówiącym konkretna osoba, pozostająca z nim w jakimś kontakcie bezpośrednim, to enigmatyczne „ty”, znacznik intencjonalny.

A skoro „ty”, jeden wiersz z tomu:

Plan mieszkania i czerwony flamaster

Satyryczny obrazek: dwoje ludzi trzyma mapę,
a świerki jak stalaktyty sterczą z nieba, drapiąc ich w czupryny
– Więc twierdzisz, że jest do góry nogami? – mówi do niej. Wywołuje śmiech.

Napisałem półtora tysiąca tekstów o obcych ludziach i ani jednego o tobie,
ale jak niby miałem to zrobić, skoro zamiast iść do pokoju, w którym siedzisz,
idę w stronę sufitu. Wdrapuję się po półkach, po książkach, których
nigdy nie widziałem, bo ich grzbiety zlały się w jeden mur.

Napisałem półtora tysiąca tekstów o obcych ludziach.
Trzymałem mapę głową w dół.

Jeśli cię to interesuje, to podróż z Troi do Itaki zajmuje dziś kilkanaście godzin
lub więcej, jeśli trzymasz mapę głową w dół,
jeśli maszty jak stalaktyty sterczą z nieba, drapiąc nas w czupryny

Być może to ten wiersz (a nie Ars poetica) byłby celniejszym credo tomu (postuluję samozwańczo). Czytam go i przypomina mi się Обитаемый остров [Przenicowany świat] Strugackich. Ziemianin kosmonauta trafia na obcą planetę, której atmosfera ma tak silną refrakcję, że horyzont ginie w oddali ku górze; mieszkańcom zdaje się, że żyją wewnątrz sfery (a nie na powierzchni kuli), i gdyby nie „centralna światłość” [ich słońce, zwykle nieostre, niewyraźne], mogliby zobaczyć zwisające w dół świerki.

Silna metafora zamknięcia.

* * *

Jak to się czyta? Początkowo opornie (dodam, że w moim przynajmniej przypadku „wyłożenie konceptu” raczej przeszkadza). Ale im bliżej szczegółów, zwłaszcza: skromnie porozmieszczanych w zakamarkach tekstu odstępstw od ‘prozowatości’, tym lepiej. Daleko (w sumie) od potrzaskanych kodów [pop]kultury i innych (nieco jałowych?) zabaw.

« older entries · newer entries »