wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

Opublikowany w magazynie zakładu (#4) zestaw pięciu wierszy Tomasza Bąka poddany reasumpcji przynosi taką hipotezę ws. charakterystyki pisania TB: dukt potoczysty, miejscami potoczny, mający narracyjnie sprawić wrażenie objaśniającego pogadywania [zob. podcast, dawn. pogadanka (arch.); met. „odczyt bez kartki”], zamierzony poziom rozumienia: „samo przez się”, punkt do zdobycia: zaufanie czytelniczki. Szanuje się tu interpunkcję i inne pochodne gramatyki, nie udziwnia się zapisu [*]; każde, dowolnie poszerzające się, otoczenie pojedynczego wyrazu krzepi [zatem: nielokalną] „prozowatością”.

Oczywiście to tylko kostium (czy może wehikuł).

Żeby to capnąć, posłużę się klasycznym rozróżnieniem E.M. Forstera: „król umarł, a potem umarła królowa” to story, natomiast „król umarł, a potem ze smutku umarła królowa” to plot, wyekstrahowany łańcuch kauzalny. Wiersze Tomasza Bąka to (wielorakie stylistycznie) stories, my natomiast, czytający, mamy wykopać z nich plot. (Ten juczny wyraz angielski po czesku rymuje się z polskim „splot”.)

Oto wiersz, rozbudowany, ale (formalnie) złożony z pojedynczego zdania:

Bieg maszyny

To, że coś udało się zepsuć, nie znaczy jeszcze,
że uda się to naprawić – mówisz cała w smarze,
i zaczynają do ciebie przychodzić inne maszyny,
ludzie sukcesu, którym ktoś kiedyś wytłumaczył,

że implementacja dziesięciu nowych osób da im 
znacznie więcej, niż przeczytanie tysiąca książek,
młodzi, którzy marzyli, by stać się twarzą rajstop,
ale wiedzieli, że trzeba racjonalizować oczekiwania,

i teraz idą na casting na twarz katastrofy ekologicznej,
a ty chodzisz wokół maszyny podczas biegu maszyny,
największa z zaparkowanych, powiat, ma problem
z zapewnieniem mieszkańcom uczciwego zajęcia,

ludzie wokół zaczęli już rozmawiać o rzeczach ważnych,
więc mamy kryzys, coś udało się zepsuć, pytania,
zbywasz ich czule i mówisz na czerwono: skoro nie 
chcecie być w tym razem, racjonalizujcie oczekiwania,

kończysz chodzić wokół maszyny podczas biegu maszyny
i wsiadasz, czujesz, jak reflektory dotykają drogi przed tobą,
sprawdzając, czy jest dobra, a ja szukam sposobu,
by opowiedzieć to inaczej, żeby zmienić rezultat opowieści.

Tytułowy „bieg maszyny” denaturalizuje frazeologizm „bieg rzeczy”, odnoszący się do „mechanizmu/porządku świata” i podkreślający nieuchronność [np. losu]. „Bieg maszyny” przesuwa akcent na inercję [raz zapuszczona itd.], w tle panoszy się fundamentalna replikacja – coś odmiennego od „wyroków opatrzności”; nie trzeba D‑G echa, by tę kwestię (s)konotować.

Na kluczowe dla interpretacji wiersza pytanie: „do kogo zwraca się podmiot mówiący?”, można dać odpowiedź, na zasadzie first fit, podstawieniem: „maszyna cywilizacji”, to do niej „przychodzą inne maszyny”, gdy „cała w smarze”, tym emblemacie wszystkich polutantów (nie zapominajmy jednak o znaczeniu „posmarować” = naoliwić pieniądzem), reaguje na sygnały megaawarii.

„Inne maszyny” są składowymi tej największej, maszyny maszyn, ale przejawiają względną autonomię. Jak ci „ludzie sukcesu” (którzy, zob., przedstawieni jako automaty „implementacji nowych osób”, co może dotyczyć autokreowania wizerunku, ale równie dobrze tatuaży piercingu stylizacji afiliacji dostadnej itp., sfer współczesnej marności udającej sprawczość), albo ci młodzi, co łapią trend w uszy, próbując się wcelebrytować w układy (lub aktywizmy; czy to synonimy?). Trudno orzec, czy TB mówi tu z pozycji szyderczej krytyki społecznej, czy ze stoickiego punktu obserwacyjnego „świadka epoki”.

Wśród „innych maszyn” ożywia czytelnika „największa z zaparkowanych”, powiat, maszyna w przestoju, przestawiona antyteleologicznie; kto chce, niech sobie dopowie, że spasożytowana przez sitwy.

MacGuffinem wyłaniającego się z wolna plotu jest powtórzona fraza „racjonalizować oczekiwania”. Pudełko pod wskazaną etykietą, ale o bardzo niejasnej zawartości. Pierwsze użycie brzmi jeszcze prawie niewinnie, drugie uruchamia namysł. Maszyna C. zwraca się („czule i na czerwono”; tu potrzeba przenikliwej podejrzliwości) w liczbie mnogiej drugiej osoby, zbywając pytania o „ważne rzeczy”. Ale do kogo właściwie? Jeśli do zmaszynowionej miejskiej masy, to pytanie, z kim mianowicie miałaby być „razem”? Z tym 1%, który przeżyje najdłużej?

Plot więc mógłby być namysłem (jak w tytule blogonoty) nad inercją [w] tej opowieści; pojawia się ona nazwana na końcu wiersza, a na odmianę jej rezultatów na razie (lub w ogóle) nie widać sposobu.

* * *

Z pozostałych wierszy zestawu trzy dają się podpiąć pod powyższy schemat („wykopcie plot”), piąty przynosi jednak niespodziankę, jest mianowicie odwrotny.

Ziarno

Kilkulatek w misce wypełnionej wodą, kilkulatkiem i pianą 
– czy lekarz medycyny prorodzinnej mógł przewidzieć, że chłopiec
dekadę z okładem później będzie wypiekał kryptoandruty?

Nieistotne. Mówię, że nigdy nikomu nie zawieszę klucza na szyi,
że ktoś kiedyś to wytnie i powie: oj, smutek. Wanna i dzbanek 
w oślej ławce zdania, niebywałe rzeczy dla nieobytych w świecie.

W pozostałych mieliśmy stories i jedno zadanie, tu mamy skondensowany, enigmatycznie podany plot, do którego trzeba (albo: można by) dorobić story.

Zajęcie pod nazwą „wypiekać kryptoandruty” kojarzy się automatycznie z „wykopywaniem kryptowalut” (stąd może też gościnne występy czasownika „kopać” [czynność komputacyjna^] w pierwszej częsci blogonoty). Andrut, wiadomo, fajnie chrupie, ale nie najesz się. Strukturalnie tożsamy z opłatkiem. Symbol aktywności sfałszowanej, szkodliwej.

Scena niby z domeny higienicznej, otwierająca wiersz, może nieść ukryte znaczenie. Miska wypełniona „wodą, kilkulatkiem i pianą” niesie dwie składowe alegorycznej sceny narodzin [por. Afrodyta wynurzająca się z morskiej piany]; tu chodziłoby może o narodziny do‐użytku‐przez‐maszynę (powiedzmy: jedną ze społecznych). Lekarz prorodzinny jest czym innym niż lekarz rodzinny, taki zwykły. Tytuł wiersza, kolejny element plotu, to także nazwa katolickiego programu w tv z gatunku „wczesna indoktrynacja”.

Druga połowa wiersza to refleksjo‐zwierzenie, krążące omownie i w pewnym oddaleniu od centrum sensu; nie zaryzykowałbym próby szpilenia tożsamości mówiącego/‐ej w pierwszej osobie podmiotu/‐tki. To część story, potencjalna wielość. Zwracają uwagę frazy przebrzmiałe („klucz na szyi”, „ośla ławka”), których znaczenie z czasem pustoszeje. Może jest tu i morał: ziarno wiary wraz z przydarzającym się „obyciem w świecie” okazuje się bardziej [sprawdzić czy nie prymus z „pierwszych ławek”] ziarnem wątpliwości. O jakim smaku? Gorzkim / neutralnym / nieistotne? To zależy, jaką story się opowie.


PRZYPISY
[*] ach, ci autorowie w pogoni za „wizualną identyfikacją oryginalności”, suwający wersami (czy ich fragmentami) w prawo, lewo, do środka, sadzący spacje kropy nawiasy takie i śmakie cząstki lukru, liczący na wartość dodaną owych zabiegów i tak bardzo się (moim zdaniem) przeliczający [ceterum]

Zestaw nowych pięciu wierszy Anny Matysiak pojawił się na stronach wydawnictwa „j” w czasie spod znaku lektury Obręczy Natalii Malek; cień porównywania zawisnął nieuchronnie (odpędzę go tutaj jednak szybkim a‑kyszem: Malek konstruuje, Matysiak dyscyplinuje opętania, obie jednak są nadprzeciętnie stwórcze).

Tytuł niniejszej blogonoty pochodzi z ustępu dot. Matysiak (pod pretekstem komandora rattusa) w PPR #12 Jakuba Skurtysa. Dotyczy literalnie podmiotki wierszy AM. Gdy przejdzie się do autorki, ruch wydaje się odwrotny: z czymkolwiek się zetknie, zasysa to do wnętrza, wbudowując [czasownik sugeruje premedytację, jest to jednak proces jakoś samo‐się‐toczący] w dotychczasowy kłąb reprezentacji świata, nieustannie zatem poszerzający się i gęstniejący.

Jest tam pograniczna genealogia przemieszana z [dwujęzyczną] „genotypicznością” rodzinną [Tyle nieznanych ryb, Tiergarten] wraz doświadczeniem odrzucenia, dwu‐obcości; jest rozległe pole eksploracji własnej „fenotypiczności”, osobliwie rzutowanej na rozległe i różnorakie płaszczyzny (od podstawowej biochemii, przez uogólniony, federacyjny „biotom”, po metafory/alegorie kosmiczne; wsobne maszynki, komandor rattus i inne) – każda odczuwająca pojedynczość jest przecież osobliwością [uwielbiam pseudoetymologie; tu: przejście od „osoby” via „osobność” do „osobliwości”]. Wszystko to uwikłane w siatkę prze‐życia osobniczego‐osobistego (mam na myśli trajektorię z gatunkowo typowymi, życiorysowymi węzłami, typu: małżeństwa, macierzyństwa, rozwody itd.). Prazupa „świata wewnętrznego” [że tak się staroświecko wyrażę], nieustannie zagęszczana lekturami (nasłuchami, obglądami tańca itd.), których [znowu:] rozległość i różnorodność przyprawia obserwatora z boku o ból głowy [side‐effect zmieszania, szacunku z zazdrością].

Prze‐żytego (prze‐czytanego etc., to również fundamentalne komponenty) jest tyle, że nieobecna tu najmniejsza wątpliwość: Anna Matysiak ma o czym pisać [por. w gawędziarskiej części linkowanej relacji z lektury Obręczyużalenie NM nad młodymi, których wiersze są (jeszcze) „o niczym”].

Co też czyni. Podejrzewam, że Matysiak pisze siedem razy więcej niż publikuje (krotność oczywiście z sufitu, symbolicznie). Ogólny projekt pisania AM można scharakteryzować jako nieustająco podejmowaną „ja‐centryczną eksplorację” siebie (czyli owego wewnętrznego kłąbu; żaden to jednak częsty gdzie indziej ego trip). A że dysponuje potężnym generatorem związków, znaczeń i zestawień, działającym z nieprzymuszoną łatwością – pojawia się to czytelnicze wrażenie „opętania”, jakby miała pod ręką, czyli we‐głownie, dżinna (daimoniona), który, po niezauważalnym [dla czytelnika] potarciu krawędzi lampki oliwnej, pstryk! – produkuje kolejny tekst. (To jasne, że tak się tylko wydaje.)

Taki jest też ten zestaw pięciu wierszy: lekki, rzucony „od niechcenia”, przy tym gęsty i – wbrew wrażeniu „opętania” – przemyślny.

* * *

Po kolei.

Bywam na tyle wiekowy, że nie dziwię się sam sobie, odkrywszy w tytule wiersza A w nim echo songu śpiewanego przez Niemena („Mam, tak samo jak ty, miasto moje, a w nim [...]”). Rzeczywiście, „miasto portowe” jest ważnym miejscem AM; upewni nas w tym podróż [stale polecam] książką na setkach wioseł. Węzeł obiegu handlu, wymiany, styku kultur, spotkania obcego. Tu jednak, w wierszu, pojawia się (jakże odmienna od „kolorowej fantas‐swojskości” Niemena) postać okrutnego ujawniacza, graniasto emblematyczna: to „Rozpruwacz, Kubuś, Jim”; nie pytajcie, jakie echo sprawia, że z ostatnią z grani kojarzą mi się (również okrutne) ujawnienia zestrzelone w osobie Tuana Jima, i dlaczego (dla żartu?) w echu ech jeszcze jeden praktyk ujawnień (Kuba Skurtys^). Tak czy inaczej to rola (maska) pociągająca: choćby dlatego, że w niezłomnym sojuszu z arapaimą. Odnotowujemy: jeszcze jedna nieznana ryba.

Odnotowujemy też: konstytutywny punkt widzenia czy raczej – miejsce [miasto] wzmożonej obserwacji. Pływów.

I (płynnie) do następnego wiersza, W arce. Na pozór wydaje się deklaracją o charakterze postsekularnym. Zmęczony nieustępliwością marketingu (w imię zachowania władzy) truchła bożego (ostatnio ćwiczonego z uporczywością gry w durnia [Matczak] przez katolicko‐mieszczańską „Wyborczą”; najinteligentniejsza z nich wszystkich, inherentnie postsekularna ABR, uparta jak oślica Baalama, wciska tam ludności m.in., że ateizm musi być genetycznie pokolorowany odpowiednim teizmem, jako zależny prefix – przepraszam za doraźność kontekstu), odkrywam z ulgą, że jest to jednak wiersz a-sekularny.

Fantastyczny jest obraz „zgaszonej gołębicy, w ciąży urojonej”, która rozgląda się za mocą [ta jednak – zgoła gdzie indziej], lecz sama uwięziona w siatce mitodennie [literówka zamierzona^] petryfikującego kurzu. Tekst otwiera zwięźle zreferowane unde malum, rozpięte między ślepą obojętnością a mściwym „kruszeniem”.

Pokrzepiony (sam będąc radykalnym obojętnikiem) udaję się do wiersza następnego, się – to tytuł. Co „się”? Się wierzy? (Socjologia religijnej doxy?) W każdym oknie (opowiada wiersz) wystawione „krucho” i „wszędzie jest w środku” – cóż to może być? Dwa plus dwa i mamy odpowiedź: najpewniej światło [por. „stacyjka trafo” z poprzedniego wiersza]. Ale nie o to [choć o to] wierszowi chodzi, bo oto na pokaz wystawione deklaracje [hm, tożsamości], znaki długopisem na dmuchanych balonach. Notabene, afiliacje czynione długopisem [„długopis”: narzędzie zaciągania długu] kojarzą się także politycznie i jednoznacznie.

Arka dopływa, rzekomo ocaleńczo, a potem takie właśnie zadłużające „się”. Odnotowujemy: wyraz „krucho” [kruchość pozadeklaratywnego „ogniska domowego”] z tego wiersza przywołuje „kruszenie” z poprzedniego. Interpretacje migoczą; wskazałem jeden z możliwych tropów. (W jeszcze innym tle: wojna; krzyżyki rozróżniają „swój czy obcy”. Wojnie za jedno.)

Wiersz następny zacytuję w całości.

tumbleweed

Powiedz mi, kim jestem – krzyczę,
trzymając cię za poły płaszcza.
Zaciśnięte piąstki szalonej.

Na przejściu dla pieszych rodzi się mała
trąba powietrzna, piaskowy tunel.

Tumbleweed to anglojęzyczna nazwa ażurowej „diaspory roślinnej”, która odrywa się od korzeni; wiatr (zwykle pustynny) gna ją potem po bezdrożach (i drożach), a ona rozsiewa zarodniki.

Centralne znaczenie tego wiersza tkwi w wyrazie „płaszcz”, który u Anny Matysiak jest znakiem (atrybutem) mędrca, a ten z kolei pre‐figurowany jest postacią Heraklita (symbolizującego wszelkie następne inkarnacje). W czasoprzestrzennej znaczeniowej kompresji jawi się ten mędrzec jako pra‐stylita, wnikliwie obserwujący [ze swego słupa oglądu] krążące wokół cieki (wód, szarańczy i innych żywiołów). W rzeczy samej, dobry adresat ważnych pytań.

Na potwierdzenie roli płaszcza, obraz odwrócony w kawałku LXVna setkach wioseł (znaczących wystąpień jest jednak wiele więcej):

Próbujesz rozmawiać, bo myślisz,
że jestem jasnym łowcą.
Siedzę tam jeszcze, resztką
snu wczepiona w ciebie, który szarpiesz
mój skamieniały płaszcz.

Wracając do tumbleweed: wspomniałem około‐heraklitejskie cieki. W tym kontekście „przejście dla pieszych” z wiersza jawi się jako funkcjonalny odpowiednik przekraczania Morza Czerwonego. Jakoż i pojawia się się tam natychmiast niemożność pod postacią trąby powietrznej.

Odnotowujemy: jungowską^ paralelę (u Malek w wierszu narzędziaObręczy: „Wiatr przeniósł kłęby szybko, jakby za kark”). Wiersz pyta o punkt [postać] oparcia; odpowiedź brzmi realistycznie. No i: dokąd prowadzić może „piaskowy tunel”?

Choćby do obrazu „spustoszenia” z ostatniego wiersza Alegoria. (Na marginesie zauważam, że wody z początku zestawu i pustynie z końca są strukturalnie tożsame, oznaczają wkroczenie w [najbardziej prawdopodobny] niepowrót spoza horyzontu; inaczej jest z wędrówką wertykalną [w „metafizykę” gór], tam wysłannik wrócić musi, by ktoś obwieścił sam fakt wyprawy – tylko powrót, z [powiedzmy przykładowo:] synajskim przesłaniem, może je poświadczyć.)

Z wierszem tym postępowałbym ostrożnie, tytuł onieśmiela. Leksyka (siatka słów) i obrazy (druga siatka, prostopadła do pierwszej; na przecięciach iskrzy) mogłyby sugerować jakiś rodzaj „zemsty Europy” za znane porwanie. Maluje się tu kres tauromachii, tym samym – niwelowanie ważności czy istotności zgody na pewien rodzaj prawodawstwa. No ale, ze zgodą czy bez, wojnie za jedno.

* * *

Tak czytany zestaw pięciu wierszy okazuje się opowieścią spójną, wędrówką w pięciu węzło‐krokach w poszukiwaniu punktów zerowych nowego układu współrzędnych, który mógłby pomóc w przeorientowaniu. Czy z powodzeniem? Ocena należy do czytelnika, a poza tym, sami wiecie, ważne jest tao, cel mniej.

Pierwszym mocnym sygnałem publicznym, zapowiadającym pojawienie się nowej książki z wierszami Natalii Malek Obręcze (Wubepicak Poznań, grudzień 2022), była rozmowa autorki z Rafałem Wawrzyńczykiem w Muzeum Literatury (śnieżny tużprzedświąteczny grudzień), w ramach prowadzonego przez Malek cyklu; tu wystąpiła w nietypowej roli gościni.

Obraziłem się wówczas na tę rozmowę (na książkę – nie): wydawca jeszcze nie zdążył jej nawet zapowiedzieć, egzemplarze nie dotarły na spotkanie, książka wiodła utajone życie przedczytelnicze. Sytuacja nieco absurdalna: czytelnik, to zbędne ogniwo procesu [promocyjnego; niekiedy – zbędne w ogóle], nie ma żadnych szans, a tzw. środowisko (właściwy i – sądząc po objawach – jedyny istotny odbiorca treści wierszowych w Polsce) już polizało, już książka (widmowo) krążyła, już w grudniowym PPR#12 napisał o niej Jakub Skurtys. Trudno o wyraźniejszy przykład na nieistotność [zwykłego] czytelnika. Środowisko „poetyckie”, wsobne, samowystarczalne – sobie pisze, sobie czyta, sobie siebie komentuje (gdyby jeszcze zechciało zaprzestać rytualnego popłakiwania: „ach, kto w Polsce kupuje/czyta wiersze! nikt!” – otóż macie dokładnie to, na co sami zapracowaliście).

We wspomnianym tekście Skurtys zapowiada Malek jako autorkę „z poznańskiej stajni Mariusza Grzebalskiego”, co odbieram jako atrybucję pomniejszającą (i nietrafną). Owszem, trzy ostatnie książki Malek wydała w Wubepicaku, ale raz, że z ko‐wydawcami (np. Karapaks firmowany także przez warszawski SDK), a dwa – sprawdźcie (obfite) źródła dotacji. Jej książki z wierszami starannie projektowane, bogato ilustrowane, drukowane w kolorze (czasem, jak w Karapaksie, ręcznie [?] szyte pretensjonalnym czerwonym sznureczkiem) wymagają poważnych kosztów produkcji; nie każde wydawnictwo, zwłaszcza nie umiejące w ssanie dotacji, stać byłoby na takie edycje. Więcej chyba tu księgowości niż masztalerni (o zautomatyzowanych gdzie indziej akuszerniach nie wspominając).

Jak już mówiłem, byłem obrażony na tę rozmowę, obejrzałem ją dopiero wczoraj. Jest urocza. Niewątpliwym technicznym plusem jest nienaganna jakość audio (rzecz rzadka w nagraniach gadających głów), organizacyjnym minusem – fakt, że rządzi tam niepodzielnie cieć z Muzeum Literatury, któremu spieszno do zamknięcia drzwi i pójścia do domu; wszelkie after‐kuluary muszą się więc rozsypać na zewnętrzu w konstelacje czysto towarzyskie; uwagi w tej sprawie docierały do mnie już przy wcześniejszych spotkaniach cyklu.

Rozmowa merytorycznie bogata. Obręcze opatrzone są mottem z Tomaža Šalamuna (zwiniętym, zredukowanym, wbrew przebiegowi [szerszego kontekstu] oryginału, całej kaskady obrazów); autorka komentuje to motto jako znak przekory wobec zauważonej przez nią (w 2021) rosnącej mody na š‑dykcję (zjawisko się nasila); RW z wdziękiem przełknął (jako jeden z głównych promotorów tej dykcji) nieco gorzką pigułkę: Malek (dziś 34) mówi, że o pokolenie młodsi autorzy owego modniejącego nurtu „nic jeszcze nie przeżyli”, wobec czego w większości ich š‑wiersze, bardzo technicznie sprawne, są „o niczym” (a że miewam podobne wrażenia, uwagę mam za cenną).

Innym (poniekąd) zaskoczeniem było przywołanie przez Malek postaci Tamary Bołdak‐Janowskiej, którą ceni (sam mam do niej sentyment, choć to temat z gatunku „it’s complicated”; charakteryzowałem ją na blogu jako „mistrzynię kontroli słowa” równą Bargielskiej); zaciekawionego czytelnika odsyłam do wiersza z Obręczy zawierającego wyraz „ważykowate”, być może znajdzie w nim odniesienie do TBJ).

O samych Obręczach z rozmowy warto [i bezpiecznie względem ew. czystości interpretacji można] wyłuskać, że są one efektem dwuetapowego procesu: kolapsu i dopompowania. Kolapsnął projekt znany jako Koniec roku obrotowego (wiersz w rytmie „co tydzień”, mający zaowocować 52 wierszami orbitującymi wokół pandemicznego roku 2021); stało to się na przedwiośniu (typowe dla naszej szerokości geograficznej). M‑me wena poprowadziła autorkę innym duktem, wynikowy zestaw wierszy okazał się jednak tak smutny i mroczny, przepełniony ciemnymi energiami, że został przez MN przerzedzony i dopompowamy wierszami o energii jasnej. Bardzo mnie wzruszyło (radosne) wyznanie Malek, jak to „doprowadzała do szału bliskie osoby”, domagając się jednoznacznej opinii w sprawie barwy energii kolejnego wiersza‐zastępcy. (Czemu wzruszyło? No bo, widzicie, ta autorska niepewność to u MN jeden z nielicznych dopuszczonych do wiadomości powszechnej przejawów bycia‐człowiekiem.)

Kończę gawędziarstwo, pora na wycieczkę po książce.

tytuł

Słowo „obręcze” jest tak metaforycznie nośne i bogate w alikwoty, że najbezpieczniej byłoby nie komentować go wcale. Jednak sama autorka otwiera tom wierszem dzielącym tytuł z całą książką (podobnie było w Karapaksie); wyrazem w nim kluczowym jest przeszłość, natychmiast docharakteryzowana czworako. Daje tym tekstem Malek swoisty wzorzec [panującego w książce] lakonizmu, a cztery „tropy” są bardziej wskazaniem terytoriów niż [ich] map. Sporo namysłu poświęcił temu wierszowi Jakub Skurtys w linkowanym wyżej tekście; tam ew. odsyłam.

Ze swojej strony dodam tylko, że pozostało w „obręczach” echo projektu kolapsniętego (rok obrotowy; tygodnie orbitujące wokół niego, tygodnie pandemiczne, nastrajające do wycieczek w pamięć/przeszłość i wzmacniające ich rezonans). Rok się schował (jako pretekst), w jego miejsce – ręka (także „r” i „k”); czas ustępuje przed symbolem sprawczej cielesności. Obręcze stabilizują konstrukcje (por. beczki, umocnienia kół przedoponowych), ornitolodzy obrączkują byty lotne, a tradycja – nowożeńców; wreszcie [jakże celnie przywołana przez Skurtysa!] obręcz z Poświatowskiej, metalowy krąg jako bransoleta ozdabiająca przegub damy dworu sprzed tysięcy lat. Bransolety – ale i okowy (również obręcze). Amulet, znak wiązania, jednak nie zawsze chcianego: daleko do wyczerpania nośności tego tytułu.

wiersze

Jest ich 30, zawierają niecały tysiąc słów (wliczając dedykacje i daty przy niektórych); konstrukcja dość ażurowa. 7 stron zajmują ilustracje [akwarele Basi Bańdy], a kilka stron świeci pustką. Plus reszta doposażenia książkowego (tytułowe, spisy, stopki; znacząco zdobiona pagina).

W lekturze ma się jednak nieodparte wrażenie, że te chude, węźlaste konstrukcje tekstowe mają własny ciężar, niebagatelny, że każda z nich reprezentuje rodzaj starcia między kilkoma ośrodkami grawitacji, wpływającymi na ciało całości wiersza, jego klimat, ujawniające się napięcia [kierunkowe i polowe], na zmiany gęstości znaczeń.

Technikę wynalezioną tu przez Malek można by nazwać „dekonstrukcją teleobiektywu” [dekonstrukcją w znaczeniu zbliżonym do deassembling]. Jak wiadomo, obraz uzyskiwany przez teleobiektyw jest spłaszczony, plany przestrzenne (wyodrębniane w innym rodzaju obiektywu przez różnice wynikające z głębi ostrości) są tu niemal tożsame; nakładają się na siebie.

Być może tak właśnie wyglądają w szybkim oglądzie „ślady pamięci” rzucane na „palne klisze, nośne tafle” [z wiersza tytułowego]. Podczas lektury jednak kolejne słowa (podziały wersu) każą przy sobie przystanąć i zaabsorbować energie [znaczeń], jakie niosą [aka „superpozycję pól semantycznych z nimi wiązanych”]. Przestrzeń między wyrazami zaczyna się rozsuwać, konstrukcja nabiera wymiarów, „ożywa”.

Dla przykładu wiersz:

KRÓLIKI

Tłem pracy jest pamięć,
tłem pamięci – tartaki.

Na granicy w ciepłym samochodzie
lądują siatki ze szkłem.

A wcześniej ten sam zapach
na styku

leśnictwa i sołectwa, wióry, króliki.

Natalia Malek jest może jedyną z piszących wiersze po polsku osobą zdolną przekazać aż tyle władzy pojedynczemu wyrazowi lub zderzeniu dwóch (a czasem liczniejszej enumeracji). Wygląda to niewinnie, ot, pewien leksykalny wybór. A jednak.

Dwa wyrazy dostarczające energii temu wierszowi to „leśnictwo” i „sołectwo”, dwa podobne formalnie, ale istotowo odmienne terytoria. Leśnictwo to krąg odśrodkowy, teren tylko częściowo podporządkowany, z dominantą „bezludności”. Sołectwo, całkiem inaczej, to krąg dośrodkowy, reprezentujący gromadę ludzką i jej wewnętrzne (różnorakie) powiązania. Ich styk jest niejasny, wydarza się w wielu [fizycznych] miejscach, granica jest rozmyta, jej istnienie jest potwierdzane dyspozycją [nazwijmy:] afektywno‐sensualną, zmianą trybu odbioru.

Przez tę granicę przenikają zgęstki pamieci, clone lub szmuglowane, zamykane w szkle albo swobodnie kicające między światami. Lub przenoszone przez wiatr, jak zapach wiórów (w wierszu narzędzia: „Wiatr przeniósł kłęby szybko, jakby za kark”).

Metapoetyckie domknięcia wiersza mogłoby polegać na przemyśleniu, jaki rodzaj pracy wykonywany jest przez tartaki.

* * *

Na dziś mój wybór lekturowy jest prosty: czytam Obręcze jako opowieść od‐biograficzną (para‐biograficzną), poświęconą pracy/pamięci (ukośnik sygnalizuje tu skomplikowany związek wewnątrz tej pary). Niech będzie ona w wielu miejscach [większości miejsc] symboliczna i/lub alegoryczna, kamuflowana, czy nawet zahaczająca o sprawy najszerzej dolegliwe [np. wojna w wierszu porzeczki]; nie chodzi przecież o inwazję na czyjąś [tu: podmioty mówiącej] prywatność, a o satysfakcję lekturową towarzyszącą obserwacji dekonstruowanego teleobiektywu.

Układ wierszy w ramach ksiażki sprzyja takiemu trybowi lektury. Od wrażeń wczesnych, strzępów [być może] życiorysów rodziny lub znajomych [fasony], kontekstów spoza (nie pełnionych jeszcze) ról społecznych, zatem wyjazdów wakacyjnych, eksplorowania zakamarów [zaplecze], przez wczesne lektury i fasynacje [ciepłe włókna żarowe]. Przez „uspołecznianie” [jak zostać kierowcą tadeusza kantora] czy „wchodzenie w kulturę” [tędy, niedziela]. Aż do wspomnienień z życia już dorosłego, niekiedy dramatycznych [kartusze: „Ja jestem wściekła na A. Zostawił mnie okradzioną / na lotnisku, w nocy”; znowu: nieważne, czy to gra wyobraźni czy ‘realność’] albo zabawnych, podanych z autoironią [plandeka i przeźrocza: „Gdyby ktoś mnie widział w tym tureckim wychodku / kuczną // zapatrzoną”; i dalej: „Może byłam: kuczna, kurczowa, skryta...”]. Tak uszeregowane zmienne pola obserwacji nie wydają się całkiem przypadkowe.

Dodatkowej satysfakcji lekturowej może dostarczyć obserwowanie wiązań międzywierszowych (choćby „kuźnia i kartuzja, // obie nieczynne” z wiersza tędy, niedziela, wracające motywem w kartuszach).

Jest tu mnóstwo do czytania!

* * *

Pożegnam się pełnym dymu (raczej jasnym) wierszem, który (jak się okazuje) rezonuje i z moim prywatnym tartakiem pamięci.

WODNE I POWIETRZNE

Wrzosiec w czarnych kasetach. Powietrze stoi,
usypia kopce.

Wiją się języki,
naraz wodne i powietrzne, tęczują, 

włażą na budę – córki podziwu,
chwytne

i nierozpaczliwe.

Właściwym tematem tej blogonoty jest informacja, że ukazał się właśnie numer 4 zakładu magazyn, ogólnoświatowego wrocławskiego pisma sieciowego.

Rozmiar numeru, ilość tekstów (i grafiki) oszałamia; kto wie, może starczy na pół pory roku zwanej niegdyś zimą. Nie jest łatwo nawet tylko odwiedzić (systematycznie) każdy z tekstów (tafelkowaty układ nie pomaga), ot, po rzut okiem.

W tym kozimrogu obfitości ukryty jest jednak cierń. Bo przywyczailiśmy się do tego, że przy wierszach i innych utworach pożywiają się także ilustratorzy i ilustratorki, zdobiące swoimi dziełami smutne czarne robaki tekstów; to pospólna praktyka wielu (jeśli nie wszystkich) pism sieciowych.

W tym numerze na przykład uwagę zwracają m.in. świetne syntetyczne figurołaki Marii Staciwy. Ale obok... w wielu miejscach widzimy inwazję AI: grafik, po podpisach sądząc, wygenerowanych przez MidJourney.

W związku z agresywnym pojawieniem się tego i wielu innych ai‐generatorów wizualnych, światowe środowisko ludzkich ilustratorów / grafików wrze. Co chce nam powiedzieć zakład magazyn tym posunięciem?

* * *

Może to przestroga. Czy AI generujące teksty (już na porządku dziennym, level: pismak żurnalistyczny) mogą za jakiś czas wyprzeć ludzkich autorów wierszy?

Lata temu przepowiedział to Lem, powołując w Cyberiadzie Elektrybałta.

Z przodu słowniki, z tyłu „moduły natychające”, z boku podsystem rymów i stóp wierszowych – et voilà. Istotnie, wydaje się, że najprostsze zadanie dla AI to wiersz neoklasyczny, spętany sztywnym wzorcem, który wystarczy zrekombinować, nie dbając zbytnio o treść (za którą stanie jakakolwiek wypchana mysz).

Ale może drugim kandydatem, poniekąd z antypodalnego wobec noeklasycyzmu bieguna, byłby š‑wiersz. Dlatego że nikt nie oczekuje od niego żadnej (nazwijmy:) spójności semantycznej; przeciwnie^. Pękajcie kry jukstapozycji, wznoście się signa ekstazy!

Żeby to troszeczkę zilustrować, przykład. Opatrzony grafiką wygenerowaną maszynowo (s‑dff‐01_792a):

zapada splantowana, mamidło naganne

sterujemy na krasie ruin, podmalówka przechytrza,
jawi się coraz siniej w wierszowanej saletrze.

wyrzygam stateczne śmierci i nie namacam na sobie
kolektywnego wosku. dźwięk się rozbisurmani, kadr osiągnie.

jak pięknie dziś straszysz, kropidlaku!
a mogłaś mnie wtrącić

 

I co sądzicie? Jest się czego bać?


PRZYPISY
autorstwo wiersza [ANN / Hessen +-7(3) / ante3 / dwl / piff]

Parę „naj”-ów dla 2022.

najksiążka z wierszami

to (po namyśle) Oprawa skórzana Pawła Stasiewicza; wybór ten wpisuje się w docenienie/uznanie szerszego zjawiska: „nowatorskie” sposoby zapisu, języki wymyślane ku oryginalności itd., itp. – przegrywają z siłą działania zwykłego (zdania, słów zestawionych); chwyty, tricki, nawiasy itd. – cały ten lukier – niewiele wnoszą, a magia literatury działa w najlepsze w prostym kostiumie.

najproza

w 2022 pojawił się wreszcie w postaci skończonej prozatorski kryształ [grafen; ob. zob.] – Story Jones Krzysztofa Pietrali; zdawać się mogło, że nic nie zagrozi temu „naj”-owi, a jednak pojawił się wielowymiarowy żywioł języka w postaci Myśliwic, Myśliwic Krzysztofa Bartnickiego; powieść ta chapnęła Gdynię w prozie jak najsłuszniej...

najsabotaż

...zarazem jednak stając się obiektem najbardziej kuriozalnego autosabotażu w dziejach polskich wydawnictw; wszelką chwałę, jaka należałaby się Instytutowi Mikołowskiemu za wydanie tej książki, próżno usiłującej obronić sie przed powszechnym dyktatem marketingu, niweczy świadome niszczenie przez onże Instytut własnej (hm) produkcji; będzie to wam pamiętane, hardkorowe leśne punk‐dziady!

najbubel

pole literackie w Polsce brukowane jest bublami, a jednak jeden z nich, nowe tzw. przekłady Chandlera, wybija się kosmiczną antyjakością; wydawnictwu Karakter za ten najbubel odejmujemy prawie wszystkie punkty prestiżu.

Nóż z Odessy. Wiersze (2014) [Ein Messer aus Odessa. Gedichte (2009)] to obszerny tom wierszy Erwina Einzingera (ur. 1953), austriackiego poety i prozaika. Wydano go w ramach publikacji tomów nominowanych do nagrody Europejski Poeta Wolności (edycja 2014); inicjatywa ta żyje nadal.

Wydanie jest dwujęzyczne, a przekładu z niemieckiego dokonali Sława Lisiecka i Zdzisław Jaskuła (to rekomendacja niewąska).

Coś mnie z miejsca ujęło w tych prozowatych wierszach. Dlatego po raz pierwszy na tym blogu wiersz autora nie piszącego po polsku.

Zimny tłuszcz w witrynie

Kobieta w niebieskiej koszuli nocnej z jedwabiu schodzi ze stromej
Drabiny o drewnianych szczeblach & przeciera oczy. Tak, pani Broich
Chciałaby koniecznie sfotografować derwisza. Właściwie to żadna 
Sztuka. Ale w domu będą mówić: „W tych zwariowanych okularach 
Słonecznych też byśmy cię nie poznali!” W przyszłym roku trzydziesto= 
Latka z Berlina Wschodniego chce przyjrzeć się bliżej Skandynawii.

Co właściwie porabia Axel Seeberger? Przytrzymuje sobie listwę.
Jego lekko nadaktywna młoda małżonka szykuje prezent urodzi=
Nowy. Jest ona dobrym duchem bufetu na krytym basenie, ledwie jednak 
Dzwoni do niej matka, aby opowiedzieć o sąsiadach, wystawia pazury.
(Ostatnio bardziej niż zazwyczaj zajęty kiszoną kapustą: coraz lepiej 
Rozwijający interes sadownik, którego siostra jest w klasztorze,
Niepozorna & zadowolona z tego, co przynoszą jej dni.
W tym miejscu może najlepiej od razu dalej o panu Lu=
Kunku. On też jest zawsze bardzo miły & pociesza się cichą modlitwą).

Małpka Cinderella w biały dzień zagryzła na śmierć potomstwo swojej
Kuzynki w hanowerskim zoo. Prawdopodobnie ga=
Zety nie bardzo będą się o tym rozpisywały. Kuno podczas każdej
Podróży pociągiem jak na komendę zasypia już po kilku minutach.
„Argumentuje pan tak samo pokrętnie jak mój były chłopak” – wtrąca
Wypindrzona Emilia. Z trochę nadmierną prędkością
Przez urodzinową mgłę: szybki Theo, którego w firmie ukradkiem
Nazywają „Skunks”. Maxl rzuca piłeczką tenisową prawie do
Siódmego piętra. Jego starszy brat Rudi jednak zareagował nie=
Dawno najszybciej, uklęknął pod krową & zdecydowanie polizał
Kilka razy ciepłe wymię, żeby wygrać zakład.

Osobliwości typograficzne, a więc „&”, łacińska ligatura „et” (zwana dziś także ampersandem), oraz nietypowy znak dzielenia/przenoszenia wyrazów „=” reimplantowano żywcem z oryginału. Mam wielką słabość do „&”, nad którą dotąd się zbytnio nie zastanawiałem. Einzinger, dokładając „=”, konkretyzuje, podpowiada przyczynę.

To literalna inwazja pisma do wnętrza mowy, unaoczniająca różnicę między zapisanym a mówionym. Że zaś sam jestem b. po stronie zapisanego, a mówione nie kręci mnie wcale [por. o czytaniu [wierszy] na głos], pomysł Einzingera (obok niego: „&” u anglosasów, Berrymana itd., przejęte na chwilę przez Pasewicza) podoba mi się bardzo.

Zwłaszcza że razem z nieoczekiwanym „=” forma tych wierszy jakoś odzwierciedla szacowność (i ostateczność) ręcznie pisanych i zdobionych inkunabułów [por. ob. zob.]. W nich także znak przenoszenia wyrazu był podwójną kreską, tylko krótszą i pochyloną [kierunek: na Białystok]. W skojarzeniu utwierdzają wielkie litery na początku każdego wersu.

Ten zapis w Nożu z Odessy stosowany jest konsekwentnie i bezwyjątkowo.

Jak to oddziaływuje na lekturę wierszy Einzingera, podobnych stylistycznie do cytowanego, na przestrzeni całego tomu, prozowatych, dziwnych – w tym ich łapaniu okruchów świata wg tajemniczego zamysłu wyboru i zestawiania ze sobą?

Dobre pytanie do czytających.

« older entries · newer entries »