książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

[pod pretekstem komandora rattusa Anny Matysiak]

motto

teoria de Broglie‐Bohma jest teorią nielokalną: z równania fali pilotującej wynika, że prędkość każdej cząstki zależy od położeń wszystkich innych cząstek Wszechświata

„teoria”

W niestosownie radykalnym uproszczeniu, człowiek piszący jest [potwornie złożonym] automatem z pamięcią, przechodzącym ze stanu Steraz do stanu Steraz + kwant czasu. (Przykładem automatu bez pamięci może być regulator Watta, którego działanie w danej chwili zasadniczo nie zależy od historii stanów przeszłych.)

Automat piszący nie jest układem izolowanym, na zmianę jego stanu ma wpływ również tzw. świat (czyli: wszystko), nie jest to też układ kontemplacyjny (= wyłącznie percepujący), bo wyposażony jest w efektory, za pomocą których wpływa (poza stanem własnym) na stan „świata” (można sobie, dla odmiany, wyobrazić również „pisanie wyłącznie wegłowne”, czyli w uproszczeniu bez‐publikacyjne). Nośnikiem pamięci automatu piszącego jest całe jego ciało. Czyli skomplikowana federacja miliardów drobniejszych [pod]układów, z których część jest [genetycznie] „obca” (przykład takiej ko‐federacji: mikroflora bakteryjna, inny: roztocza, jeszcze inaczej: patogeny).

W ujęciu radykalnie bibliograficznym (ze względu na obserwację z b. daleka), kolejne stany automatu piszącego wyznaczane są przez [kolejne] napisane utwory. (A może tylko „opublikowane”? Re‐opublikowane, najpierw, powiedzmy, w piśmie, potem w książce; a co z ew. zmianami, np. redakcyjnymi? Nie ma lekko. Czy [np.] wiersz jest układem drobniejszych „utworów”, powiedzmy wersów? A może należałoby doważnić pojedynczy wyraz? Na przykład ze względu na jego [ponowne] pojawienie się w innym utworze?)

W pewnym sensie (załóżmy: rosnący) korpus utworów danego człowieka piszącego także jest automatem z pamięcią, wirtualnym. Który aktualizuje się np. poprzez performatywy lekturowe. Te zaś mogą być (tak się nam, czytającym, często wydaje) przyrostowe, niekoniecznie w porządku chronologicznym; nie zapominajmy jednak o utratach wynikających z zapominania (albo: z nie‐dość‐uwagi).

trawestacja

Trawestując motto (dot. innego niż w cholernej interpretacji kopenhaskiej sformułowania mechaniki kwantowej), znaczenie każdego [pod]utworu w korpusie tekstów danego automatu piszącego zależy od znaczenia wszystkich innych. (O tym, jak bardzo sprawa jest skomplikowana, niech zaświadczy wykładniczo rosnąca trudność, gdy „korpus utworów” najeżony jest odesłaniami do [najogólniej:] tekstu kultury, czyli jakby w nieograniczone zewnętrze.)

przykład

W na dniach wydanym tomiku komandor rattus (2022) Anny Matysiak pojawia się poniższy wiersz:

kawka (corvus monedula)

czarne oko
widzi ruch
ten co porusza
nie lata
to wszystko jest bez sensu
ale warto poczekać
bo czasem coś odpada
i wtedy trzeba sprawdzić
czy jest jadalne
czy jest jadalny
ten co porusza

Jak to często bywa u tej autorki (piszącej bodaj głównie dla siebie^), sens [tego wiersza] trzyma [ona] blisko przy miejscu na ordery.

Ale w tomie Tiergarten (2019) mamy wiersz:

corvus

kawka
corvus monedula
przechyla głowę i
patrzy

a w tomiku wsobne maszynki (2020) jest taki oto lakonizm:

pomyłka w indeksie

– bóg
– – jego jadalność

Dodać trzeba, że choć wydany został jako ostatni, komandor rattus zawiera wiersze w tym zestawieniu najwcześniejsze, z lat 2017–2018 (bo Wubepicak przetrzymał go ładnych kilka lat, mamiąc obietnicą wydawniczą).

Kto o tym nie wie, skonstruuje sobie (być może) hipotezę interpretacyjną idącą wbrew wektorowi przyrostu (na pewien pozór mógłby to zarazem być wektor minimalizacji wyrazu). Tymczasem zaś wiersz najwcześniejszy stanowi (może) ramę dla dwóch późniejszych, które [bez ramy] wydają się pojedynczymi znakami, słupami na pustyni (a autorka bardziej stylitką niż stylistką).

Albo drobny fragment innej (kłączastej) wielotrajektorii spod (umownego) hasła „samowgląd”. W tomie Tyle nieznanych ryb (2018) wiersz:

Sprawdzam

Badam od środka. Uderzam
o swoją skórę, o swoje ściany.
Czy coś się zmieniło? Od lat? Od zawsze?
Zza ciemnej szyby, gdy podchodzę, ona się cofa.

a we wsobnych maszynkach:

***

opukuję
.    .
coś
.    .

praktyka

W ustępie powyżej oznaczonym jako „teoria” zarysowany został b. szeroki („mikro‐makro‐kosmiczny”) kontekst twórczości automatów piszących. W swoim wierszopisaniu Anna Matysiak realizuje ten kontekst – powiedziałbym – totalnie.

Późny debiut (sam za właściwy debiut przyjmuję Tyle nieznanych ryb, choćby dlatego^ że poprzednich książek nie znam) przeprowadził automatę piszącą w stan narastającej gorączki tworzenia. Sprawozdawczego. Matysiak pisze „diariusz w odcinkach” [kolejnych wierszach], eksplorując przejścia między [własnymi] ‘stanami’. Owszem, podsuwa (czytelniczce i krytykom) pewne protezy „tematyzujące”, a więc wsobne maszynki wydają się być bardziej o „maszynowości”, gdy komandor rattus wydaje się być bardziej o wielowymiarowości [ludzkiego jednak] życia (w klamrze utraty przyjaciela, szczura Helmuta, tytułowego kmdr Rattusa).

Ale to przesunięcia akcentów, nie zmiany w metodzie. Pewnymi wyjatkami są dwa tomy bardziej, powiedzmy, „przyjazne” odbiorowi, bo wyposażone w rodzaj zewnętrznej ramy.

Tyle nieznanych ryb [nagradzane], jeszcze mocno werystyczna narracja, osnuwa się wokół wątku biograficzno‐rodzinnego / mazurskiego (i / więc:) niemieckiego; łatwym do uchwycenia ew. problemem do podniesienia jest „tożsamość jako konstrukcja [z ciała] pamięci”. Z kolei Na setkach wioseł [niemal kompletnie a niesłusznie zignorowane] to tom, który można roboczo (nad)stematyzować jako „spotkanie z obcym”; za ramę bierze Firdousiego (i moc innych lektur).

Niemniej, tematyka jest zawsze toż‐sama (ja‐centryczna), jak rzadko kiedy wyrastająca z „bycia‐w‐sobie” (automaty piszącej). Czynnikiem zamazującym spójność wrażenia jest formalna różnorodność wierszy Matysiak, adekwatna przecież do wielorakości i złożoności ‘stanu wewnętrznego’.

I to również (poza innymi czynnikami, z nich na plan pierwszy wysuwa się łączenie ról przez A.M., zwłaszcza rola wydawczyni kontrująca rolę autorki) utrudnia (szerszą) recepcję.

samoświadomość

Na dowód, że Matysiak prowadzi swoją diarystyczną działalność nie (li‐jedynie) z „kompulsywnej tropiczności”, ale (też) z niezbędną dozą literackiej samoświadomości, dwa wiersze. Pierwszy, z tomu Tyle nieznanych ryb, prezentuje rodzaj zrezygnowanej autoironii w samo‐kasandrującej się przepowiedni [Fritz: postać dziadka]:

Szeherezada

jak długo można
tak się dopalać
przy niedomkniętych
drzwiczkach piecyka

jak długo będę ci
się opowiadać
a jak odejdę
po mnie, Fritz,
już nikt nie przyjdzie

po mnie choćby...

Drugi (z komandora rattusa; pamiętajmy o chronologicznym zawirowaniu) przywołuje przykłady wrzutek – piosenek z jakoś uładzanej przeszłości – które autorka dokłada (poniekąd znienacka) do kolejnych tomów: sygnowane podtytułem zawierającym słowo „dodatek”, zapisywane są kursywą, opatrzone datą z zasady sporo wcześniejszą niż data wydania danej książki [por. np. krótki rymowany wiersz o miłości z tegoż tomu, „dodatek 1”], często rymowane / mocno zrytmizowane („piosenkowate” właśnie). Tak jakby wychylały się, po odleżeniu i uformowaniu, z zasobów owej „twórczości wegłownej”. I tu widać, że to kwestia świadomego wyboru: kiedy autorka chce, mogłaby być bardziej stylistką niż stylitką. Poniższy wiersz jest formą przejściową (kursywa pojawia się tylko w tytule), ale popatrzmy na hoplicki rytm...

idę z tobą ulicą Ursynowa albo smutek tropików

idę, a chodnik rośnie, płytki ruchome jak wydmy
to biały żar lądowiska, a na nim dźwigi bez skrzydeł
robię się coraz mniejsza i bardziej przezroczysta
za chwilę mała jak mrówka odnajdę wiatr kosmiczny
podnoszą się jak góry grudki srebrnego betonu

statki gotowe do lotu i tylko huk coraz większy
z głowic wentylatorów

co dalej?

To zależy od czytelniczej ciekawości, że zaś to cecha/zdolność cywilizacyjnie zanikająca—

Poczytalność Adama Wiedemanna (Warstwy 2016) to ułożone [bodaj chronologicznie] w tom prawie pięciusetstronicowy teksty o literaturze, dłuższe (szkice) i krótsze (recenzje), publikowane w różnych miejscach w ciągu ponad 20 lat (1993–2015); parę z nich tu ma dopiero swój pierwodruk.

Tom ten, o podtytule „Przygody literackie”, ma swoje dopełnienie w drugim wydanym obok: w Posłuszności („Przygodach muzycznych”); tytuły są krzyżowo chytre, bo w tekstach o prozie i poezji Wiedemann nie jest zbyt posłuszny [filologiczno‐solennemu, bezosobowemu trybowi pisania], a w tekstach o muzyce zdradza, jak mniemam, objawy niepoczytalności w sądzie, owszem, opartym o znawstwo (rosnące jak wiewiórki zapasy orzeszków na zimę), ale bardzo własnym, swoistym i nieprzewidywalnym.

Praktyka zbierania utworów rozproszonych w układy ceglaste jest dość powszechna, sęk w tym, że wiele z takich przedsięwzięć czyni z ongiś żywszych tekstów formy na wpół zmumifikowane (przysłużają się tedy głównie łatwości cytowania rozmaitym gryzipiórom i skarabeuszom); wbrew tej tendencji szkice i recenzje Wiedemanna pozostają pełne energii: jak młody pies, nieodmiennie chętny do zabawy oraz zdolny do (wszędobylskiego) aportu.

Bo też Wiedemann często coś przyniesie nieoczekiwanego, spoza władztw rutyny. Na przykład, gdy bierze na warsztat Zaplecze Tkaczyszyna‐Dyckiego (owo studium rozkoszów spoczywających w rodzinnym księgozbiorze autora Kochanki Norwida), oznajmia:

Czy wiedziałbym, że pod koniec XIX wieku „kobiety uczone” obnosiły się z brudnymi paznokciami, gdybym nie czytał Fugi Bacha? Oczywiście, nie widziałbym, co więcej, myślałbym, że to wszystko bajki i wymysły patriarchatu. Tymczasem pisze o tym sama Józefa Kisielnicka, jedna z najpoczytniejszych autorek owej epoki, autorytet niepodważalny w dziedzinie życia wyższych sfer polskiej i francuskiej arystokracji. Czy o życiu sfer wyższych wiedział cokolwiek Prus, Orzeszkowa, a może Żeromski coś wiedział? Otóż nie. Natomiast wiedziała o nim wszystko Józefa Kisielnicka i tylko na niej możemy w tym względzie polegać.

(Dalej wszakże AW zastanawia się głębiej, choć trzeba uważać, bo czasem nie wiadomo na pewno, kiedy kpi, a kiedy drogi opowiada.)

Powieść (1891) Kisielnickiej (pod ksywą Esteja) jest w istocie pewną skarbnicą (i nie tylko, hm, obyczaju, ale i języka). Owa „Fuga” Bacha (uwaga, u „Estei” to [pojedynczy] tytuł! utworu, granego na harmonium przez klechę Wiktora, postaci niby zacnej, ale b. szkodniczej) okazuje się zwrotnicą szczęścia (starszej) i skazaństwa (młodszej), a oto sam początek, wprowadzający (obydwie) siostry [można całość znależć w polona.pl]:

Margrabina de Groeck, wsparta na ramieniu pana de Fondres, schodziła po miękkich kobiercach, między festonami kwiatów, ze schodów ambasady angielskiéj w Paryżu.

Młodziutka, jasna bardzo blondynka, drobna, maleńka, jak lalka, o wielkich, zdziwionych oczach piwnych, o zadartym nosku i dołeczkach nad ustami, margrabina Elżbieta, inaczéj Liza de Groeck, wyglądała na niedorosłą panienkę. Toaleta jéj, pokryta cała różnobarwném kwieciem caprifolium, harmonizowała ślicznie z jéj twarzyczką, tak bardzo do świeżo rozwiniętego bzu podobną.

Tuż za nią starsza jéj siostra, typ zupełnie różny, choć wiele piękniejszy, dążyła, podając rękę księciu de Moussy. To hrabianka Klementyna, w skróceniu Klima Sieniawska. Zimny i dumny wyraz twarzy miała w téj chwili. Cery matowéj nie ożywiał żaden rumieniec, ani podnosił kolorytu srebrny odcień gazy, któréj lekkie fale podtrzymywały jaskółki.

Nieco żałobna toaleta, bardzo piękna, równie jak właścicielka; ale widoczném było, że nie kokieterya i chęć podniesienia urody kierowała jéj wyborem. Nos cienki, rasowy, klasyczny, usta wydatne, pełne, choć w téj chwili zacięty byl w nich wyraz; nad oczyma dwa ciemne łuki brwi, wzorowo narysowane – oczy blado, bardzo blado niebieskie, długie, w nich żrenice także ściągnięte w tej chwili – z całéj twarzy widać było chłód i niezadowolenie. Wpięte w czarne włosy dwie jaskółki stanowiły jedyną ozdobę. Dziwnie poważne wrażenie robiła młoda ta osoba, dążąc za siostrą.

Innym spozarutynowym wkładem – nie tyle znaleziskiem, ile wynalazkiem – Wiedemanna jest czasownik metafizykować. (Co robi metafizyk[a]? metafizykuje! ach, fizyk[a] fizykuje? wcale! haha). Jawna ta kpina nie przeszkadza autorowi Poczytalności rozpatrywać – w tonacji serio – odpałów, odlotów, tęsknot, dosiadów i odsiadek (zwłaszcza) Andrzeja Falkiewicza, ale i Jarosława Markiewicza oraz innych filo‐ i parazofów. Co zawsze jednak potępia, częściej zawoalowaną złośliwostką, rzadziej wprost, to literacką marność (choć przyjaciołom nawet i to wybaczy, jeśli tylko aportną cokolwiek ciekawego czy poruszającego).

Co najbardziej sprawia, że teksty Wiedemanna są nadal w wysokim stopniu readable, a omawiane w nich obiekty (proza, wiersze) wydają się zachowywać wartość własną bardziej niż wynikałoby to z rachunku zastępowalności sezonów (i mód) przez kolejne? Otóż styl. Potoczysty, klarowny, nie stroniący od dygresji, nie skrywający osoby mówiącej. Łączący wysokie z niskim, serio z buffo, szczegół z sensem ogólniejszym. W tekstach krótszych wyraźna kontrola nad (różnorodną, chciałoby się powiedzieć: od‐muzyczną) formą. W tekstach dłuższych – wnikliwość moderowana przez takt (ten sam, który wyznacza, kiedy ma nastąpić koniec trzeciego aktu^).

Niniejsza blogonota jest ledwie napomnieniem do lektury (warto) Poczytalności, jej tytuł w ortografii Kisielnickiej brzmiałby: „w lekkiém mistrzostwo”. Lekko, ale nie po łebkach, do myślenia (a nie odfajkowania); zalet jest więcej, kto chce, ta sprawdzi.

Na koniec zaś – zarys mostu do wierszy AW. One też (albo: one najsamprzód) są pisane „po prostu”, potoczyście, jakby same się mówiły. Wiedemann unika wszelkich udziwnień (języka i zapisu). A jednak między wyrazami (i wersami) pojawia się owo „coś” naddatkowe, a czytelnik – dalejże węszyć [*] za ukrytym pod tą (pozorną?) lekką prostotą czy prostą lekkością.

PS Mimo całego uznania dla AW: jedna rzecz zakwasza jego styl – upodobanie do paskudnych słowek acz oraz wszak.


PRZYPISY

[*] Narzucałoby się „jak pies”, w nawiązaniu do wcześniejszych zdań blogonoty. Ale to niebezpieczne. W pysznej recenzji z Myśliwskiego [Traktat o łuskaniu fasoli] AW, mocno uczulony na „złote myśli”, podważa zasadność psio‐banału serwowanego przez WM jako uniwersalna norma czy wzorzec. Z kolei w omówieniu Rudnickiego [Śmierć czeskiego psa] tropi różnorakie aspekty psio‐wcieleń w lit. polskiej i obcej. Pies to sprawa skomplikowana.

Opowiadanie Bohumila Hrabala Chcete vidět Zlatou Prahu? pochodzi z tomu Pábitelé (1964), w Polsce ukazało się w tomie Bar Świat (1968), w przekładzie Heleny Gruszczyńskiej‐Dąbskiej.

To typowy „wczesny Hrabal” z ducha Haška, ale bardziej, czy ja wiem? – poetycko. Występują tu: właściciel zakładu pogrzebowego pan Bamba, poeta (surrealistyczny) pan Kytka, byki względnie krowy, strażacy za rzeką i inne osoby. Oraz: trumny, sikawki, niewinno‐pornograficzne pocztówki i inne rekwizyty.

Kiedy słyszę/widzę frazę (lub sam, z niejaką premedytacją, jej używam) „automatyzm skojarzeń”, naychmiast wracam myślą do tego opowiadania. Warto popatrzeć, jak jest zrobione.

 Chce pan widzieć Złotą Pragę?


      Malutki właściciel zakładu pogrzebowego, pan Bamba, wyszedł z miasta i schodził ku rzece.
      Potem skierował się w stronę dąbrowy.
      – Panie Bamba!
      Odwrócił się.
      – O, kogo ja widzę, pan Kytka! – rzekł pan Bamba. – Co pan robi nad wodą? Szuka pan tam natchnienia?
      – Nie – rzekł pan Kytka – byłem właśnie u pana, lecz nie zastałem pańskiej osoby. Panie Bamba, nie miałby pan dla mnie chwili czasu?
      – Dla poety zawsze – rzekł pan Bamba.
      – A więc chodzi o to, że nasza surrealistyczna grupa chciałaby, aby jej pan na jeden wieczór użyczył swego magazynu.
      – O, co to – to nie! Może byście jeszcze w mym składzie trumien chcieli urządzać jakieś kabarety?
      – Żadne „rety", panie Bamba, musi pan wiedzieć, że my przysięgamy nie tylko na André Bretona i Eluarda, ale i na Karola Hynka Machę.
      – No więc?
      – Więc u pana odbyłaby się prelekcja z okazji rocznicy jego śmierci, a ów odczyt wygłosiłby Jan z Wojkowic.
      – Jan z Wojkowic? Przecież on jest od dwudziestu lat przykuty do łóżka!
      – Właśnie dlatego przybiegłem do pana, panie Bamba – rzekł poeta – aby pan wiedział, że my do tego pańskiego magazynu trumien zamierzamy przynieść staruszka-poetę razem z jego łóżkiem.
      – To znaczy, będzie jak w grobowcu – oświadczył pan Bamba.
      – Jak najbardziej – rzekł poeta Kytka i idąc spoglądał poza kamienny murek, za którym pasły się dwa byki.
      – To będzie fotografowane, co? – zapytał pan Bamba i usiłował wspiąć się na palce.
      – Jasne. I te pornografie pośle się do Paryża na ręce samego André Bretona. To są krowy jak byki – dodał poeta.
      – Gdzie? – zapytał pan Bamba i znowu starał wspiąć się na palce.
      – Może pan pozwoli, to ja pana podsadzę!
      Właściciel zakładu pogrzebowego rozłożył rączki niczym skrzydełka, a olbrzymi poeta lekko go podniósł.
      Kiedy pan Bamba do syta się napatrzył przez kamienny murek, oświadczył: – To nie są byki tylko krowy.
      – Chce pan już na ziemię?
      – Już wystarczy – rzekł pan Bamba i ruszył dalej. – Tylko czy ten staruszek-poeta zgodzi się wygłosić odczyt? On wierzy jedynie w przenikanie idei.
      – To już załatwione – odparł poeta – mój ostatni obiekt erotyczny, piękna panienka z poczty, jest chora na piersi. Staruszek-poeta leczy ją nakładaniem rąk. W ten sposób już to z nim załatwiła.
      – Panie Kytka, nie nabija się pan ze mnie? Dla kawału?
      – Ja? Z pana się nabijać? Żarty stroić?
      – Dobrze, wierzę panu.
      Szli koło dębowego lasku, a z drugiej strony rzeki odbywały się ćwiczenia straży pożarnej; hełmy jaśniały i rozrzucały mosiężne błyski. Dwaj strażacy klęczeli przy sikawce, jeden szeroko rozkraczony trzymał głowicę węża, spodziewając się silnego prądu wody. Trębacz zaś stał z jedną ręką za pasem, a drugą przyciskał trąbkę do ust i zerkał na komendanta, który miał mu dać znak; wtedy trębacz zatrąbił, ale z hydrantu nie wytrysnęła ani kropla.
      – Mają libido do niczego – rzekł poeta.
      – Ja zaś mam magazyn trumien w piwnicy, a po węgiel chodzę na pierwsze piętro – rzekł pan Bamba.
      – Wypadnie to tym bardziej paranoidalnie – delektował się pan Kytka, odwrócił głowę i krzyknął na drugą stronę rzeki – a niechże wam te wasze fujarki sikają!
      – Tylko czy się z tym łóżkiem dostaniemy do tej mojej piwnicy – zmartwił się pan Bamba – i co będzie w razie deszczu? A gdyby tak to łóżko razem z poetą wsunąć do mego karawanu? I jechać z nim wzdłuż podcieni, a stary poeta stukałby na ludzi i kłaniał się?
      – Doskonale – zgodził się poeta – to by znów było takie więcej schizofreniczne. Ale panie Bamba, pan to ma pomysły! Nie chciałby pan przychodzić na zebrania surrealistyczn grupy?
      – Nie chciałbym – rzekł skromnie pan Bamba – jestem członkiem towarzystwa przyjaciół sztuki.
      – No więc najważniejsze, aby było dostatecznie dużo tego czarnego aksamitu, jakiego pan używa do dekoracji katafalku. Wymościlibyśmy nim tę pańską piwnicę.
      – To prawda – dodał pan Bamba – tych aksamitów tylko tknąć, a sypią się z nich nieboszczyki.
      – Doskonale. A gdybyśmy tak zaproszenia na ten machowski odczyt dali wydrukować... na takich żałobnych fioletowych wstęgach? – zapytał poeta i poprzez wodę znów krzyknął: – Niech wam te wasze fujarki sikają!
      – Ty byku krasy, chcesz dostać po mordzie? – wołali strażacy, wbiegli do wody po same kolana i odgrażali się.
      – Więc fotografie mego magazynu pojadą aż do Paryża... – delektował się właściciel zakładu pogrzebowego.
      – Tak. Albowiem my, surrealiści, jesteśmy ruchem międzykontynentalnym – rzekł poeta i wskazał z dumą na siebie – jesteśmy ludźmi opromienionymi blaskiem, ludźmi, leżącymi u nóg Sfinksa – znowu odwrócił się i krzyknął poza wodę: – Niech wam te wasze fujarki sikają!
      Strażacy poniechali montowania sikawki, wraz z komendantem wbiegli po kolana w rzekę i zaczęli wygrażać śrubokrętami i francuskimi kluczami:
      – Ty Bambo cholerny, chcesz zaryć pyskiem?
      Pan Bamba się przestraszył: – Ależ to nie ja krzyczałem! – wrzasnął.
      – Jak będziesz prowadził pogrzeb, to ci krzyżykiem łeb rozwalimy! – chrypiał komendant.
      – Człowieku, co mi też pan narobił – zachmurzył się pan Bamba – strażaków jest sporo i teraz będą pogrzeby zamawiać u konkurencji. A strażackie pogrzeby są uroczyste!
      – Urozmaicamy tym dobrym ludziom życie – oświadczył poeta, zwinął dłonie w trąbkę i krzyknął: – To wołałem ja, Kytka!
      – I tobie, ty s...synie Kytko – pokrzykiwał komendant – tobie też porządnie wsolimy!
      Pan Bamba zatarł rączki.
      – Panie Kytka, pan to jest nie tylko poeta, ale i człowiek z charakterem. Słuchaj pan. a gdybyśmy tak ściągnęli z drogerii tego białego anioła i powiesili go potem w moim magazynie nad łóżkiem? Albo może zegarmistrz Cerha pożyczyłby nam ten wielki zegar ze swego sklepiku, umieścilibyśmy go nad czytającym staruszkiem-poetą? Byłoby to urocze, gdyby ta godzinowa wskazówka wielkości mojej nogi tykała w czasie tego machowskiego wieczoru...
      Zachłystywał się pan Bamba, a poeta przełykał ślinę.
      – Panie Bamba – rzekł po chwili – przez pana przepływa prawdziwa rzeka maniakalnych obsesji; ja chodzę i szpileczką wydłubuję i wyszukuję pomysły, a pan nimi sypie jak z rękawa.
      Potem pan Kytka zwrócił oczy ku chmurom i rzekł z uznaniem:
      – Nie ja, ale ten oto jest poetą – i wskazał na właściciela zakładu pogrzebowego.
      – Przesadza pan – rzekł skromnie pan Bamba.
      – Nie, nie – rzekł poeta – to oczywiste! Poganie, wiary nie znający, prawdy doszli... A więc, panie Bamba, załatwione?
      Wyciągnął ogromną dłoń.
      – Załatwione – rzekł pan Bamba i włożył swoją drobną rączkę w łapsko poety.
      Potem pan Kytka spojrzał na zegarek.
      – A więc – rzekł i z kieszeni na piersi wyjął plik pocztówek – za chwilę wrzucę te widoczki do wozu pocztowego w praskim pociągu. Pan pocztmistrz nie przyjął tych dzieł sztuki do przesyłki. Jego zdaniem są to pornografie.
      Pan Bamba rozłożył pocztówki na kształt wachlarza, po czym chwycił się za głowę.
      – Jak pan to robi? – osłupiał.
      – Robię wycinki. Zabrałem matce książkę lekarską o sprawach płciowych, dodałem do tego jeden cennik z dziedziny intymnej toalety pań, następnie Biblię kralicką – rzekł poeta, przystanął i ręką zatrzymał właściciela zakładu pogrzebowego – tnę to, a później siadam gdzieś w ustronnym miejscu, poddając się automatyzmowi skojarzeń. I przyklejam te pomieszane wycinanki na secesyjnych zdjęciach nagich kobiet...
      – A co na to mówią w wagonie pocztowym?
      – Jak przedwczoraj, wczoraj, tak samo będzie i dziś. Wrzucam widokówki w szparę wozu pocztowego i uderzam kilkakrotnie pięścią. Poczciarz bierze kartki i przybija na nich pieczątki. Ja się zbliżam do pociągu i obserwuję, jak tamten chwyta się za głowę, jak kiwa w głąb wagonu, aby jego kolega zostawił wszystko i natychmiast przyszedł. Potem obaj oglądają kartki i łapią się za głowy. Potem ten z zielonym kauczukowym daszkiem wchodzi na lokomotywę, która nabiera wodę pod pompą. Maszynista myje sobie ręce, ogląda kartki i także się chwyta za głowę. Atrakcyjność surrealistycznych obiektów, panie Bamba, jest ogromna!
      – Ale ja jestem członkiem towarzystwa przyjaciół sztuki – wzbraniał się pan Bamba – a komu pan to posyła?
      – Pięknym pannom, które nie chcą żyć w seksualnej niewoli – rzekł poeta i dodał proroczym tonem – albowiem rzeczywistość jest alkoholiczna.
      – Jak najbardziej – rzekł pan Bamba i podniósł główkę – ale kiedy mnie pan podsadził przy tym murku, abym zobaczył te dwa byczki, przypomniałem sobie wypadek, jak służąca chłopczykowi, którym się opiekowała, pokazywała Złotą Pragę, a gdy go z powrotem postawiła na podłodze, ten chłopiec padł martwy na ziemię; słyszał pan o tym?
      – Nie słyszałem – zainteresował się poeta.
      – To jeszcze nie wszystko, szczyt wszystkiego nastąpił w sądzie, kiedy sędzia krzyczał, jak się to mogło stać! Więc ta służąca, olbrzymka jak i pan, zapytała malutkiego sędziego: „Chce pan widzieć Złotą Pragę?”, a sędzia odpowiedział: „Chcę”. Więc ta służąca ścisnęła dłońmi głowę tego sędziego i podniosła go ku górze. A gdy go postawiła na podłodze, również padł martwy!
      – To jest dopiero! – rzekł poeta i uniósł oczy ku niebu, użalając się: – Ja szpileczką grzebię i wyszukuję takie rzeczy na sztuki, a on – i wskazał na właściciela zakładu pogrzebowego – a on z rękawa mi tym sypie.
      – Panie Kytka – przysunął się pan Bamba – ta historia mi nie daje spać, mój tatuś tyle razy pokazywał mi Złotą Pragę, ale nigdy nic się nie stało. Czyżby dziś ludzie byli tacy chuchrowaci? Chodźmy i wypróbujmy to!
      – Kiedy mnie pan nie zdoła podnieść – rzekł poeta.
      – Ale pan mnie zdoła. Ja przy panu jestem jak dziecko – rzekł pan Bamba.
      Po drugiej stronie rzeki motor już grał, trębacz znowu przyłożył do ust złocistą trąbkę, strażak trzymał błyszczącą głowicę węża i stał w rozkroku, aby prąd wody nim nie szarpnął. I wszystkie te strażackie hełmy błyszczały jak złote przyłbice. Komendant dał znak, głos trąbki rozniósł się po łąkach. Silny prąd wody wytrysnął i zaczął rzucać strażakiem w różne strony.
      – No i co? – wołał komendant i teatralnym gestem wskazywał na strumień, który niósł się łukiem aż na środek rzeki – sika nam czy nie sika?
      – Teraz sika – wołał poeta – ale jak to było wtedy, kiedyście gasili pożar w Drahelicach?
      – Ach ty krasy byku! Poczekaj, my się jeszcze spotkamy! – krzyknął komendant straży pożarnej i odpiął od pasa toporek, wbiegł do wody, a dwaj strażacy, którzy klęczeli przy sikawce, wyrwali swoje toporki i wbiegli za komendantem, a potem wszyscy razem wygrażali tymi złocistymi toporkami i rozsiewali wokół złote błyski i krzyczeli: – Mordę ci spierzemy!
      – Ja przy panu jestem jak dziecko – przypomniał pan Bamba i oczy mu zabłyszczały.
      – Chce pan widzieć Złotą Pragę? – zapytał poeta.
      – Chcę – rzekł pan Bamba i zamknął oczy.

(Dzisiejszy redaktor‐prymus ze szkoły sług Słownika zapewne do niejednego by się tu przyczepił. I uprasowałby tekst. Nie wiem, jak wygląda on w nowszych wydaniach (było ich kilka); ten powyżej – według wskazanego na początku blogonoty wydania z 1968. Ma swój [nie uprasowany] urok.)

O Piotrze Janickim pisze się mniej niż o [wielu] innych, pod pretekstem jego „osobności” (aż dziwne, że nikt dotąd nie użył frazy „samotnik z Supraśla”^), przez co najłatwiej mi rozumieć jakąś „pewną trudność” z odbiorem jego wierszy i innych utworów. Krytycy młodsi zarzucali starszym (in gremio) niepodjęcie tematu „Janicki”, wg nich o Czymś To Świadczyło. Oczywiście tym samym narzucili na siebie obowiązek napisania o PJ tekstów serio‐serio‐i‐niezdawkowych, najpóźniej gdy tylko przekroczą umowną czterdziestkę. Tak jak to zrobił Rafał Wawrzyńczyk w 2T; o książce Ćwiczenia muzyczne albo Księga muz napisane przeze mnie na gruzach Cesarstwa Stanów Zjednoczonych Ameryki Płn. (wydawnictwo j, 2021) mówił tak:

[...] w tekstach tych w zasadzie brak akcji w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Z próby pisania „samym stylem” poeta zdecydowanie wychodzi z tarczą: chociaż na poziomie fabuły Ćwiczenia... wydają się czymś w rodzaju „księgi początków”, to retoryczny szwung i permanentny keatonowski humor podbarwiony – znów – Ashbery’owskim campowym patosem nieustannie pracują tu na rzecz czytelniczej przyjemności.

(Poboczny wniosek z analizy gramatycznej powyższego byłby taki, że zazwyczaj lektura „ksiąg początków” nie sprzyja czytelniczej przyjemności.)

Tekst RW oplata Ćwiczenia siatką gęstego kontekstu, czyta się go świetnie (choć tylko N x po 6 minut), niemniej po ukończeniu lektur (i po powrotach do materii Ćwiczeń), odnoszę (niekiedy: próby ponawiane) wrażenie, że ten imponujący [bez żadnej ironii, najpoważniej] popis nie przyniósł mi spodziewanego zysku poznawczego, choć może przez niedostatek własnej pracy. Brzmi ten tekst trochę jak Borgesowski katalog zwierząt dzielących się na: „a) należące do Cesarza, b) zabalsamowane...” itd.

Sam [tekst] Janicki[ego] pozostaje jednak (i nadal) wyzwaniem. Cóż począć? Pewnie – jednym krokiem naraz, patrząc szczegółu. Podczas którejś z pierwszych lektur rzuciła mi się w oczy pewna cecha konstrukcyjna u PJ, którą chciałbym dziś nieco prześledzić. A właściwie klasa chwytów ze wspólnej nadkategorii:

przestrzeń negatywna

Cóż to jest? Najogólniej mówiąc, to to, co zostaje pod odjęciu „figury” od „obrazu”: „tło”, które przecież ma kontur (będący antykonturem „figury”), luka, brak, pustka – jednak znaczące.

W muzyce to pauza, międzydźwiękowa cisza, względna, oczywiście; są utwory, których rytm zrobiony jest na pauzach; por. nagłe materializacje (paragoga) albo minujący wpływ na sekwencję (synkopa).

Na wizualnej płaszczyźnie najoczniej: to zdolność przestrzeni negatywnej stoi za tym, że negacja gestaltu pozostaje gestalt (por. waza Rubina). Najwyraźniej, na granicy nachalności, przestrzeń negatywna wykonuje orkę w logotypach (dobrą radą pozostawałoby: „nie ułatwiać za bardzo”):

W języku / piśmie przestrzeń n. może się pojawiać na 1042 sposobów, i to na różnych planach. Czego przykładem niech będzie poniższa, b. krótka z konieczności, wycieczka po Ćwiczeniach. Trudno wszakże wykluczyć, że część z tych ilustracji jest indukowana paranoją: raz dostrzeżona jako modus konstrukcji przestrzeń negatywna wraca w nadmiarze, zwłaszcza (też) wskutek prób niemyślenia o niej.

scenki

Niemałą część książki Janickiego stanowią scenki [„dramatyczne” – dopowiada Jakub Skurtys, przez co można – z przyzwyczajenia – rozumieć „przeznaczone na scenę”, ja jednak sadzę, że dla autora ich na‐papierowy kształt jest ostateczny, nie licząc oczywiście tego, który sama czytelniczka wytworzy w lekturze].

Zagraj z nami w trzecią scenę


         SCENA I

         dwaj robotnicy wchodzą z lewej oraz z prawej strony sceny i zmierzają ku jej przeciwległym stronom
         robotnicy mijają się i opuszczają scenę

         SCENA II

         ci sami robotnicy robią to samo, tyle że w obecności obserwującego ich fabrykanta
         robotnicy opuszczają scenę 

         SCENA III

         ci sami robotnicy robią to samo, tyle że w ich kierunku zmierza fabrykant i cała trójka mija się, a następnie opuszcza scenę

KURTYNA

Powyższa pojawia się na samym początku (s. 10), i to jako trzeci tekst z kolei (nie liczę czarnych kart para‐tytułowych); być może to przypadek.

Jest to bezmowna pantomima. Za tropem wskazanym przez RW [„księga początków”]: byłaby to scena dziejowa spod hasła „jak praca poprzedza wyzysk”. Gdzie tu przestrzeń negatywna, spytacie. Rzecz działa na pozór w czterech wymiarach (pudło „sceny”, czas). Ale jeden jeszcze wymiar pozostaje ukryty. Robotnicy trzykrotnie przemierzają scenę, prostopadle do osi naszego [„widza”] wzroku, jeden z lewej do prawej, drugi przeciwnie. Gdzieś pośrodku „mijają się”.

Ale skąd rusza fabrykant, co właściwie oznacza „w ich [robotników] kierunku”? Ci dwaj sami są w ruchu, zajmują wirtualnie całą szerokość sceny. Wiemy, jak robotnicy mijają się. Jednak jak zdołał ich, obu naraz, minąć fabrykant? Bo przecież zakładamy – prawda? – że semantyka czasownika „mijać” nie może być jednocześnie i „przechodnia”, i „nieprzechodnia” [^]. Janicki pisze: „cała trójka mija się”, oto przestrzeń n. tego tekstu.

Brakujące „r”


Występują:

właściciel fabryki CYTRON; jego prawa ręka ma zapach mrożonego jesiotra, którym okłada służącą 
SZEWC I 
SZEWC II
NOSIWODA, strzelisty i wygięty 
ŚWIADEK

         SCENA I

         rozdłubane gniazdo kosmosu – przekładana rzeczami przestrzeń – plewka trzciny rysuje taflę rzeki

         SCENA II

         skwarny dzień
         po dwóch stronach sceny SZEWCY przy kopytach
         od jednego do drugiego chodzi CYTRON, wykonując gesty niezadowolenia, napominania itd.
         za CYTRONEM próbuje nadążać NOSIWODA – stawia wiadra, potem je na powrót zaczepia na koromyśle itd.

ŚWIADEK

         podchodzi tam, gdzie NOSIWODA przystawał i gdzie ulewał wodę
         bierze w dłoń piasek, przesypuje do drugiej

         Lato było suche i krew strajkujących długo bawiła ziemię.

KONIEC

Wybrałem scenki bezpośrednio powiązane, choć wszystkie one (jak i w ogóle teksty Ćwiczeń) są w związku [do ustalenia]. Przy okazji: powyższa scenka (s. 13), powiązana postacią fabrykanta, nabrała gwałtownie, w porównaniu z poprzednią, ciała. Aż nadmiernie: spróbujcie wyobrazić sobie inscenizację SCENY I, pokażcie w teatrze cielesną charakterystykę CYTRONA (służąca, bita mrożonym jesiotrem | martwa służąca okładana lodem w postaci jesiotra, aby [?] ...tajemnica | i tylko zapach tej ryby, prawa ręka).

Nawiasem mówiąc, czysto didaskaliowa SCENA I zawiera aż trzy przykłady przestrzeni negatywnej. Autor nadto wprost pokazuje czwartą: tytułowe brakujące „r”. Ono się znajdzie (czy raczej: zgubi) w tekście scenki. A w tle – „r” jak „rewolucja”.

Mogliby być ślusarze, ale są SZEWCY (więc oczywisty Witkacy). Co jeszcze? Praca tu została już unieruchomiona, to kapitał [fabrykant] jest w ruchu. Postać NOSIWODY, zwięzłą kreską, pękata od znaczeń. Klecha, żurnalista, ideolog, polityk – w jednym. Rzekomo ma szafarzyć potrzebującym, jednak na smyczy kapitału [„próbuje nadążać za”], a jego towar – nie ludziom, lecz w piach.

Grupa Laoko Cytrona


         rok 1924, bo tak się zazwyczaj mówi, kiedy coś działo się przed laty, żebyśmy mieli na uszach dźwiękoszczelne słuchawki historii, żeby wsparte na sobie pięćdziesiąt ludzkich żyć na pięciu piętrach i leżący z nogami na bok podtrzymali tę choinkę przygnębienia, a kobieta na podwyższeniu, a przy tym na skraju bryły, oparta wskazującym palcem o okienną ramę w budynku fabryki, i ten z papierosem w ustach wiszącym tak, że aż wskazującym łokieć jego ręki opartej na biodrze, i tylko tykająca głowa dziewczynki, a przez to niewyraźna, żeby nie zawaliła się ich chwilowa błogość, bo nie można zacząć życia jeszcze raz, a nieprzepracowane godziny itd.

Dalsza (s. 32), powiązana jw. w tytule. Tamże przestrzeń n. jawna w skreśleniu, czymś bogatszym w kontekst od braku.

W roku 1924 zdarzyło sie mnóstwo zdarzeń, arbitralnie przywołam śmierć Lenina. (Sam Laokoon był, jak pamiętamy kapłanem Apollina [Tymbrajskiego]; rozgniewał go, łamiąc [tameczne] śluby celibatu, a „co gorsze, spał ze swą żoną Antiope przed wizerunkiem boga” [Graves]. No i objęła go [apollińska] czystka; wyrok na jego synach i na nim wykonały węże morskie. W tle motyw znanego drewnianego konia, czyli przemyt zdrady.)

Kimże jest CYTRON? Personifikacją władzy=przemocy=cywilizacji? Owoce [jednej z odmian] cytronu [starochińskiego pracytrusa] zwane były dla wielodaktylicznego kształtu „ręką Buddy”. Nawiasem: „To Barend, dziadek André [założyciela farbyki samochodów], wymyślił nazwisko Citroën – wcześniej ta niegdyś znana z handlu owocami rodzina nazywała się Limonenman”. Por. też marsz cytry przez kontynenty i czas. Sam nie wiem.

Powżysza tylko‐didaskaliowa scenka jest zaprawdę dziejowa. Zdanie jest nadzwyczaj złożone, a jego struktura gramatyczna ginie w końcowym „itd.”. Wewnątrz kilka mglistych obrazów. Futuryzm spiera się z imażyzmem. Poeci zaczną popełniać podejrzane samobójstwa. Kobieta jednostkowa. Masowo. Ale jednostka zerem. Także: czystki. Zamachy. Choinka przygnębienia.

Nie widać tego w przykładach tu cytowanych (raptem dwa wystąpienia). Jednak często, proszę wierzyć, w didaskaliach zwłaszcza, Janicki urywa wypowiedź owym skrótem. Itd.

[Paranoicznie] rozwijam go sobie, na użytek tej blogonoty, jako „i to dalej / i tło dalej”, jak w tytule.

brutalna koda

W 1821 roku na wyspie Świętej Heleny


Gdzie jest mój krzyżyk, zapytał Napoleon i dostał wymijającą odpowiedź, 
         bo w sypialni znów zostawił syf, porozpierdalane galoty i kapcie, 
         niedożarte żarcie, pełny nocnik, nie, kaman, nie jesteś pan alpinistą po
         ataku szczytowym, ani nawet dzieckiem. 
Krzyżyk to będzie, jak pan posprzątasz, pańscy następcy też będą
         sprzątać albo wszystko stracą. 
O ty w dupę, pomyślał bóg wojny, jeszcze rok temu bym go zajebał, sprzedał, 
         opierdolił na łyso, nasrał w pieróg i go rzucił ze skały, żeby miał się 
         znaleźć.
Paziu zasrany, oddawaj krzyżyk, impertynencie do moich przykuty stóp. 
Zamknij pan mordę, nikt jej nie widzi, nikt nie zobaczy, masz pan 
         posprzątać, to będzie krzyżyk.

Ten wiersz / tekst (s. 47) cytuję w innym nieco układzie niż w książce. Tu i tam (jak sądzę) chodzi o to, że jest tu 5 wersów, większość z nich szeroka jak niewiemco.

To, że tak powiem, najżywsze z ćwiczeń.

Brutalna ilustracja tezy, że „negacja gestaltu to też gestalt”. Zamiast pointy.

W mętnym (ciemnym) wstępie do zbioru próz Baskijski diabeł (wyd. II, 2016) Zygmunta Haupta próbuje Andrzej Stasiuk wysłowić specjalną jakość Hauptowego pisania. Zna bodaj tylko jeden sposób, dla siebie uniwersalny: wsiada w samochód i jadą (do dworu Groblewskiej, „gdzie przed wojną (tą ostatnią) gościł Zygmunt Haupt”). Co widzi po drodze, relacjonuje, ale nie w samym sobie celu, a po to, by równolegle zajmować się funcjonowaniem opisu i jego kolorytem u Haupta. Podkreśla:

Wszystkie inne miejsca z Hauptowskich opowiadań leżały już od dawna za granicami.

Jest tu pytajnik, ciężki jak serce dzwonu [nostalgii]: na ile atrakcyjność dzisiejsza prozy ZH wynika z samej formy literackiej, a na ile polega na tęsknocie za Utraconym, minionym, zatrzaśniętym.

Haupt (przecież także malarz) jest w opisie impresjonistą, choć metoda jego polega raczej na rozszczepianiu mroku, nie światła (jak u franc. impr.). Maluje okolice, miasta, miasteczka, osadzone w zmiennym krajobrazie podcywilizacje sobie znane, od wewnątrz (kastową urzędniczość, z której sam się wywodzi, ziemiańskie dworki i obyczaje, gęstą polityczną atmosferę Lwowa) i od zewnątrz (egzotyczne: wieśniaczość, „prymitywną” i „roślinną” w swej egzystencji, żydowskość, ukraińskość i grekokatolickość), robi to „post factum”, już jest po wojnie, a on sam – emigrant (wyjątkiem są opowiadania stricte wojenne, publikowane po pismach w 1941 i następnych latach).

„Hamanowe ucho”, na drzwiach niskich domów były skośnie przybite w blaszanej oprawie „przykazania”, jak zaszło się do krawca o rannej porze, to stał w rogu pracowni, śmierdziało płótno przypalone żelazkiem, a krawiec miał na czole filakterię (nie, jak mylnie w Panu Tadeuszu, „cyces”) i rzemienie modlitewne okręcone wokół lewego łokcia, i „śmiertelną koszulę”, i modląc się, nie zapominał pokręcić za ucho malutkiego terminatora, który siedział zgarbiony i źle mu wyszło obrabianie dziurek do guzików, ulice wiodące wpośród żydowskich domów były pagórkowate od wyrzucanego na nie śmiecia i węgielków, i popiołu, i wychlustywanej brudnej wody, i nocników żydowskich, koza uwiązana do słupa na sznurze pasła się wśród pokrzywionych parkanów i wysoko, wysoko rozpinał się drut, jak antena rozpięty na żerdziach, znaczący całkiem wyimaginowane mury Jeruzalem. W innej wąskiej uliczce, przechodząc, można było ujrzeć w dole, w piwnicy, jak piekarz o nagim chudym torsie, z umączonymi po łokcie rękami formował bułki czworaki na łopacie i biło stamtąd gorąco w upalny już i tak poranek, a dalej była „szkoła”, „szul”, i dochodził stamtąd chór głosów dziecięcych, i mełamed, i mali chłopcy z pejsami sięgającymi policzków przynosili tam swe książki w ojcowskich aksamitnych pokrowcach na modlitewniki, a u wjazdu do miasta rogatkę miejską dzierżawiła żydowska rodzina i szlaban wisiał nad drogą, jak żuraw, obciążony na jednym końcu dla przeciwwagi kawałkiem szyny, a ściągany na drugim za łańcuch, i tam pobierało się myto od dyszla, od kopyta i ogona.

Opis nie jest bezosobowy: wszędzieobecny narrator nieustannie komentuje to, co widzi, i to, co czuje. Jest refleksyjny (rezonerski); przedstawiając relacje on–świat, wysnuwa całe konspekty teoryj, przedstawiając relacje on–inni (zwłaszcza: inne), staje się ekspresjonistą, gwałtowny, szybki, zwinne zwięzłe kreski i stłoczone przymiotniko‐czasowniki, intensywne. Wreszcie – nie stroni, pisząc, od pisania o tym właśnie stającym się pisaniu. Powyższy fragment z opowiadania To ja sam jestem Emmą Bovary, tytuł nieco zapowiada. Poniższy – z Kuligu (z cyklu „O Pannie herbu Panna na Niedźwiedziu”).

A to było tak: Byliśmy u stelmacha folwarcznego z Panną i jedną z dziewczynek. Potem poróżniłem się na jakiś temat z Panną i trwało to tyle, że dziewczynka pobiegła tymczasem w stronę domu, a my jeszcze staliśmy na wydmuchowisku podwórza między śpichrzami i wozowniami, z rozżaleniem i gniewem patrząc na siebie.

Wzburzony mówiłem ostre słowa. Żegnałem się niezdarnie i nagle na zawsze. Panna była trochę rozbawiona sytuacją, trochę jakby usatysfakcjonowana tym, że ma oczywisty dowód mej rozpaczy i wzburzenia, ale zaczynało ją to przerażać aż do rozszerzenia źrenic. Wtedy tłumaczyła mi coś przez chwilę, usiłowała perswadować, a potem prosząco-energicznie wzięła mię za rękę i poprowadziła przez bramę obok kuźni, jak sterty i brogi, po pochyłości, za którą był rów; dalej już stok wzniesienia falistego z ostro zarysowanym równym monotonnym profilem na tle nieba.

[...]

Stały tam na ażurowych rusztowaniach dachy brogów częściowo wypełnionych płowochrzęstym słomowiskiem. Żeby wejść tam, trzeba było okraczyć szerokie bale podwalin. Usiąść nie było gdzie, tylko oprzeć się można o słupy. Tu staliśmy w obliczu pustki smutnego horyzontu widzianego przez kraty belkowań i Panna uparcie, zawzięcie tłumaczyła mi i prosiła, a ja ścinałem się w swym uporze. Gorzko mi było w ustach i czułem zły błysk własnych oczu, i sam do siebie czułem w tej chwili nienawiść, i bladłem z nieokreślonej wściekłości, czując, że sam chcę ją właśnie stracić. Pamiętam tylko, że wtedy zrozpaczona Panna kilka razy wypowiedziała: „przepraszam…” i że „nigdy...”

Nie porozumieliśmy się, a ja raczej w swej głupocie nie chciałem do tego dopuścić. Wracaliśmy smutni do domu.

W takich relacjach (o relacjach) również dominuje utrata. Haupt krótko:

Panna wyjechała na wieś do ciotki swojej, owej koturnowej ciotki, pani Laury Dołżeńskiej. Po miesiącu wszystko było zerwane. Pani Laura ujęła to w swoją żelazną pięść. Nawet może z nią więcej korespondowałem na ten temat aniżeli z Panną. Pannie zrobiono „skrobankę” i wydano szybko za mąż za sąsiada, który nawet do Lwowa stamtąd jeździł tylko bałagulską czwórką.

Przeszedłem wszystkie symptomy po tragicznej miłości. Albo dniami nie jadłem nic, albo też jadłem bardzo dużo. Wobec bliskich i znajomych zachowywałem formy i uśmiech i najniespodziewaniej wpadałem w wynurzenia przed osobami, które spotkałem pierwszy raz w życiu.

I jeszcze jedna rzecz, powiedzmy: utracona. Język. Aż do lat siedemdziesiątych zachowany taki, jaki był („przedwojenny”), otwarty przy tym na obce (stare, polskosąsiedzkie, i nowsze, angielskie).

* * *

Stasiuk pisze:

Pyszna pogańskość tego pisarstwa polega na tym, że przepadają w nim rozróżnienia. Wyobrażone i wyrażone splata się w materii języka, który, śmiem twierdzić, nie ma sobie równego w polskiej literaturze XX wieku. (No, może jeden Bruno Schulz...)

Moim zdaniem przesadza (gdyby jednak ująć to tak: „nie ma sobie podobnego”, nie będzie sporu). I wraca pytanie o powód ważności Haupta: literatura czy nostalgia. Jasne, że obie, zostaje kwestia proporcji. Czytelniku, wejrzyj w siebie.

Dla eksperymentu: zestawmy Haupta z Bablem. Owszem, ich pisanie rozmija się w czasie; gdy Haupt zaczyna pisać, Babel już nie żyje. Ale Haupt jest o ledwie dekadę młodszy od Babla. Światy obydwu blisko graniczą, a częściowo nakładają się. Zdanie:

Żegnałem się niezdarnie i nagle na zawsze.

pachnie bablowsko. Tyle że Babel kończył, a Haupt „pozostawał w trakcie”, choć ostatnie akapity jego opowiadań udają kropkę (niekiedy rzeczywiście są).

Obserwacja: „Wyobrażone i wyrażone splata się w materii języka” dotyczyć może np. Mieczysława Piotrowskiego, którego ekspresjonizm, podszyty wściekłą fenomenologią, przewyższa Hauptowski (zob. Złoty robak). Choć Piotrowski odżegnywa się od konkretów czasu, gdy Haupt pozostaje b. mocnym czasu znakiem.

Na dowidzenia zatem: wagą literatury jest różnorodność.

...ale i przystawany. Nie jest bowiem tak, że to homogeniczny strumień tekstu. Owszem, b. gęsty. Ale raz zasuwa jak Bond [Moore] po śniegu, ścigany przez wschodnio‐teutońskie pistolety maszynowe, raz przystanie w detalu, a raz panoramizuje. Albo węzeł z wyżłem, w scence paraboliczno‐rodzajowej.

Są takie lektury, że po ich przejściu odechciewa się (na jakiś czas) sięgania po erzac‐prozę (porcjowaną, blurbowaną przez zaokienny marketing). Tak było ze Story Jones Pietrali, tak jest teraz z Myśliwicami, Myśliwicami Bartnickiego. Chodzę zatem po prozie starszej (z pieczątką), trzymając się [mimowiednie?] litery M. Więc i jednak do MM [znowu] ciągnie, bo recenzji nie ma, autor [1] daje po zdaniu (bogato przykraszonym, to fakt), wydawca nawet zdania, a przecież rytm tak ważny.

Żeby rytm zobaczyć, potrzeba więcej niż zdanie, potrzebny

fragment

Z kolei Dojcy wspomniał się dworzec myśliwicki. [...]

Oto niemczyk wpadł w oko, którego odróżnić można od innych po tym, jak wymawia ja, a kiedy nic nie mówi, to po tym, że uważa, że jest we wszystkim najlepszy, a kiedy nie jest, po tym, że dba o zdrowie przesadnie, a kiedy go jaki katar przed podróżą nie zatrzyma, to po tym, że podróże mu wciąż za drogie, a kiedy tanieją, to po tym, że w gościnę do siebie nigdy nie prosi, nie zastawia się, nie postawia się, a kiedy własnego kuma odprawi z progu, kutwa kusa, to po tym, że przy gotówce będąc, wekslem za nic nie płaci, precz, trasy akceptanta, podpisy bez regresu, przedłużki z adresatem, wystawcy ręczący na żyro, nie dlań indosy remitenta, wyręki regredienta, a gdy gotówka się kończy, to po tym, że pyta bardzo grzecznie, jak tam sprawy, chcący naprawdę wiedzieć, jak one, a kiedy nie chcący, to po tym, że się gapi w cudze, a gdy nie gapi się w cudze, to we własny talerz, gdzie bifyjsztyk z kartoflami kraszonymi po kraszowsku, na pasku z wyżłem, z krótkim włosem, okiem wodzącym, jak pan wcinają, a że strach miewa wielkie oczy, to ponad łokieć oberwileński, czyli ponad dwie stopy reńskie, może i trzy hajerachtle w kłębie. Oglądały Dojca niemczyka, a z nudów czekania na ranny do Wiednia wymyślały sobie historię tego kogoś, kto niezadługo zniknie z jej życia. A w wyobraźni niemczyk mógł być posesorem języka zrozumiałego prawdziwemu patriocie. Może jechał podziwiać Zakopane, wieś w śnieg zacofaną, od organicznej smuty miast pobliżnych odgrodzoną naturą. Mógł się ceper dawać z dutek gazdom okradać w imię Janoszowych tradycji, nasamprzód jak za zboże płacąc za łoże u mera Józwy Sieczki [...]

Albo z haków nieodwzajemnionej swojej miłości do Tatr urwany mógłby uciekać do Krakowa. Tam szukać szczęścia przy uniwersytecie. Tam przegrać pojedynek o posadę z innym wielkim patriotą mowy, wspartym przez Koło Wiedeńskie w Radzie Polskiej. Tamże chcieć własne pismo wydawać, ale bez powodzenia, co, rzecz jasna, jest rzecz zacna, bo nie można służyć jednocześnie sprawie i mamonie. Tam obrazy malować ku zadziwieniu tych, co sądzą, że nie można służyć jednocześnie pióru i pędzlowi. Tam, czując starość w kościach, zacząć szukać własnej chaty we wsi, albo nawet za wsią. Nie przyjdzie mu jednak gorzeć na niczyźnie. Otrzyma bowiem ofertę niemczyzny: niemieckie obywatelstwo, do tego renta i wyżeł na pasku (wilczę na diecie żelaznych porcji), i dom godny żelaznych kanclerzy, i żelazko, i listy żelazne żelazną ręką pisane, i krzyże żelazne, i zniże na koleje żelazne, i ofertę taką przyjmie, bo nie sposób służyć jednocześnie szczęściu i bidzie. Młodnieje w oku, nabiera zdrowia żelaznego, żelaznej kondycji, a z wolą żelazową wybiera szpinak. Nie mamy szpinaku. To dajcie wątrobę. Nie mamy wątroby, panie, polskie orły nam zabierają. To serce. My bez serca, panie. To co macie na tym bez-padole? Bifyjsztyk z kartoflami, po kraszowsku. Czyli jak? Z soją, fasoją, ciocirzycią, natką pietruszki, panie. Dać, ale sznel. (Hau, hau). Tak, panie.

Ale i tu [2] trzeba czytać nisko, „milimetr nad tekstem”.

synopsis

czyli zwięzłe treści podanie, wartkim językiem psobak [3]

miejsce • stereotyp „narodowy” metodą zstępującą • w nim: stosunki społeczne są też finansowe • obraz konkretnej postaci • w nim (psim): miary dawne • życiorys polsko‐niepolski po pierwsze • onże po drugie • dialog lokalnokelnerski z postacią niemiecką

omówienie

  • miejsce: z kolei – dworzec (jeszcze się nie pojawił, już zapowiedziany)
  • stereotyp: rekursywnie – taki‐a‐taki, gdyby jednak nie, to (taki‐a‐taki, gdyby jednak nie, to (taki‐a‐taki, gdyby...
  • stosunki finansowe: czy wiecie, jak wiele miejsca w każdej (popowstaniowej, powojennej) korespondencji emigrantów zajmują kwestie finansowe? jakich specjalistycznych terminów się tam używa? – krajowiec ma to oczywiście na co dzień (ale w rozrzedzeniu)
  • obraz konkretnej postaci: materializuje się znienacka, kończąc rekursję (albo: właśnie zaczynając, w retroakcji)
  • miary dawne: raz, dwa, trzy; każda z innego rejonu polskosąsiedniego [4]
  • życiorys po pierwsze: palcem wskazany Tetmajer, ale —
  • życiorys po drugie: palcem wskazany Kraszewski, ale —
  • — ale: są one, życiorysy, niechronologicznie, a co więcej w tle, w bezczasie, majaczą i inne postacie, powiedzmy: Chwistek, powiedzmy: Witkiewicz st. (a skoro st., to i mł.), powiedzmy: kiedy Lwów przez nazistów; Koło Polskie w Wiedniu z połowy XIX wraca neopozytywizmem, a już zahaczyliśmy o Szkołę Lwowsko‐Warszawską; całe klasy losów – przez to, że to nie encyklopedia przepisana, ale niewyraźna fotografia mgławicy
  • dialog: kiedy sobie współkłusujemy żelaznymi skojarzeniami, nagle szpinak! a ze szpinaku błyskawiczny dialog paraboliczno‐kelnerski; w nim zaś zestawienie „Dać, ale sznel. (Hau, hau).”, przy którym po prostu się nie posiadam!

Autor pisał całość [powiedzmy:] 40 dni i 40 nocy [5], a czytelnik, niespiesznie, ma się czym pożywić [powiedzmy:] drugie tyle.


PRZYPISY

[1] wybaczy
[2] MM.22–24; fragment cytuję z lukami, bo trzeba by więcej przypisów
[3] psobaka [MM.6 i nast.]: pies, sobaka, ks. Baka
[4] w każdym przeliczeniu wyżeł w kłębie ponad 60 cm
[5] zalany (językiem, mową‐macią)

« older entries · newer entries »