kłusem

W mętnym (ciemnym) wstępie do zbioru próz Baskijski diabeł (wyd. II, 2016) Zygmunta Haupta próbuje Andrzej Stasiuk wysłowić specjalną jakość Hauptowego pisania. Zna bodaj tylko jeden sposób, dla siebie uniwersalny: wsiada w samochód i jadą (do dworu Groblewskiej, „gdzie przed wojną (tą ostatnią) gościł Zygmunt Haupt”). Co widzi po drodze, relacjonuje, ale nie w samym sobie celu, a po to, by równolegle zajmować się funcjonowaniem opisu i jego kolorytem u Haupta. Podkreśla:

Wszystkie inne miejsca z Hauptowskich opowiadań leżały już od dawna za granicami.

Jest tu pytajnik, ciężki jak serce dzwonu [nostalgii]: na ile atrakcyjność dzisiejsza prozy ZH wynika z samej formy literackiej, a na ile polega na tęsknocie za Utraconym, minionym, zatrzaśniętym.

Haupt (przecież także malarz) jest w opisie impresjonistą, choć metoda jego polega raczej na rozszczepianiu mroku, nie światła (jak u franc. impr.). Maluje okolice, miasta, miasteczka, osadzone w zmiennym krajobrazie podcywilizacje sobie znane, od wewnątrz (kastową urzędniczość, z której sam się wywodzi, ziemiańskie dworki i obyczaje, gęstą polityczną atmosferę Lwowa) i od zewnątrz (egzotyczne: wieśniaczość, „prymitywną” i „roślinną” w swej egzystencji, żydowskość, ukraińskość i grekokatolickość), robi to „post factum”, już jest po wojnie, a on sam – emigrant (wyjątkiem są opowiadania stricte wojenne, publikowane po pismach w 1941 i następnych latach).

„Hamanowe ucho”, na drzwiach niskich domów były skośnie przybite w blaszanej oprawie „przykazania”, jak zaszło się do krawca o rannej porze, to stał w rogu pracowni, śmierdziało płótno przypalone żelazkiem, a krawiec miał na czole filakterię (nie, jak mylnie w Panu Tadeuszu, „cyces”) i rzemienie modlitewne okręcone wokół lewego łokcia, i „śmiertelną koszulę”, i modląc się, nie zapominał pokręcić za ucho malutkiego terminatora, który siedział zgarbiony i źle mu wyszło obrabianie dziurek do guzików, ulice wiodące wpośród żydowskich domów były pagórkowate od wyrzucanego na nie śmiecia i węgielków, i popiołu, i wychlustywanej brudnej wody, i nocników żydowskich, koza uwiązana do słupa na sznurze pasła się wśród pokrzywionych parkanów i wysoko, wysoko rozpinał się drut, jak antena rozpięty na żerdziach, znaczący całkiem wyimaginowane mury Jeruzalem. W innej wąskiej uliczce, przechodząc, można było ujrzeć w dole, w piwnicy, jak piekarz o nagim chudym torsie, z umączonymi po łokcie rękami formował bułki czworaki na łopacie i biło stamtąd gorąco w upalny już i tak poranek, a dalej była „szkoła”, „szul”, i dochodził stamtąd chór głosów dziecięcych, i mełamed, i mali chłopcy z pejsami sięgającymi policzków przynosili tam swe książki w ojcowskich aksamitnych pokrowcach na modlitewniki, a u wjazdu do miasta rogatkę miejską dzierżawiła żydowska rodzina i szlaban wisiał nad drogą, jak żuraw, obciążony na jednym końcu dla przeciwwagi kawałkiem szyny, a ściągany na drugim za łańcuch, i tam pobierało się myto od dyszla, od kopyta i ogona.

Opis nie jest bezosobowy: wszędzieobecny narrator nieustannie komentuje to, co widzi, i to, co czuje. Jest refleksyjny (rezonerski); przedstawiając relacje on–świat, wysnuwa całe konspekty teoryj, przedstawiając relacje on–inni (zwłaszcza: inne), staje się ekspresjonistą, gwałtowny, szybki, zwinne zwięzłe kreski i stłoczone przymiotniko‐czasowniki, intensywne. Wreszcie – nie stroni, pisząc, od pisania o tym właśnie stającym się pisaniu. Powyższy fragment z opowiadania To ja sam jestem Emmą Bovary, tytuł nieco zapowiada. Poniższy – z Kuligu (z cyklu „O Pannie herbu Panna na Niedźwiedziu”).

A to było tak: Byliśmy u stelmacha folwarcznego z Panną i jedną z dziewczynek. Potem poróżniłem się na jakiś temat z Panną i trwało to tyle, że dziewczynka pobiegła tymczasem w stronę domu, a my jeszcze staliśmy na wydmuchowisku podwórza między śpichrzami i wozowniami, z rozżaleniem i gniewem patrząc na siebie.

Wzburzony mówiłem ostre słowa. Żegnałem się niezdarnie i nagle na zawsze. Panna była trochę rozbawiona sytuacją, trochę jakby usatysfakcjonowana tym, że ma oczywisty dowód mej rozpaczy i wzburzenia, ale zaczynało ją to przerażać aż do rozszerzenia źrenic. Wtedy tłumaczyła mi coś przez chwilę, usiłowała perswadować, a potem prosząco-energicznie wzięła mię za rękę i poprowadziła przez bramę obok kuźni, jak sterty i brogi, po pochyłości, za którą był rów; dalej już stok wzniesienia falistego z ostro zarysowanym równym monotonnym profilem na tle nieba.

[...]

Stały tam na ażurowych rusztowaniach dachy brogów częściowo wypełnionych płowochrzęstym słomowiskiem. Żeby wejść tam, trzeba było okraczyć szerokie bale podwalin. Usiąść nie było gdzie, tylko oprzeć się można o słupy. Tu staliśmy w obliczu pustki smutnego horyzontu widzianego przez kraty belkowań i Panna uparcie, zawzięcie tłumaczyła mi i prosiła, a ja ścinałem się w swym uporze. Gorzko mi było w ustach i czułem zły błysk własnych oczu, i sam do siebie czułem w tej chwili nienawiść, i bladłem z nieokreślonej wściekłości, czując, że sam chcę ją właśnie stracić. Pamiętam tylko, że wtedy zrozpaczona Panna kilka razy wypowiedziała: „przepraszam…” i że „nigdy...”

Nie porozumieliśmy się, a ja raczej w swej głupocie nie chciałem do tego dopuścić. Wracaliśmy smutni do domu.

W takich relacjach (o relacjach) również dominuje utrata. Haupt krótko:

Panna wyjechała na wieś do ciotki swojej, owej koturnowej ciotki, pani Laury Dołżeńskiej. Po miesiącu wszystko było zerwane. Pani Laura ujęła to w swoją żelazną pięść. Nawet może z nią więcej korespondowałem na ten temat aniżeli z Panną. Pannie zrobiono „skrobankę” i wydano szybko za mąż za sąsiada, który nawet do Lwowa stamtąd jeździł tylko bałagulską czwórką.

Przeszedłem wszystkie symptomy po tragicznej miłości. Albo dniami nie jadłem nic, albo też jadłem bardzo dużo. Wobec bliskich i znajomych zachowywałem formy i uśmiech i najniespodziewaniej wpadałem w wynurzenia przed osobami, które spotkałem pierwszy raz w życiu.

I jeszcze jedna rzecz, powiedzmy: utracona. Język. Aż do lat siedemdziesiątych zachowany taki, jaki był („przedwojenny”), otwarty przy tym na obce (stare, polskosąsiedzkie, i nowsze, angielskie).

* * *

Stasiuk pisze:

Pyszna pogańskość tego pisarstwa polega na tym, że przepadają w nim rozróżnienia. Wyobrażone i wyrażone splata się w materii języka, który, śmiem twierdzić, nie ma sobie równego w polskiej literaturze XX wieku. (No, może jeden Bruno Schulz...)

Moim zdaniem przesadza (gdyby jednak ująć to tak: „nie ma sobie podobnego”, nie będzie sporu). I wraca pytanie o powód ważności Haupta: literatura czy nostalgia. Jasne, że obie, zostaje kwestia proporcji. Czytelniku, wejrzyj w siebie.

Dla eksperymentu: zestawmy Haupta z Bablem. Owszem, ich pisanie rozmija się w czasie; gdy Haupt zaczyna pisać, Babel już nie żyje. Ale Haupt jest o ledwie dekadę młodszy od Babla. Światy obydwu blisko graniczą, a częściowo nakładają się. Zdanie:

Żegnałem się niezdarnie i nagle na zawsze.

pachnie bablowsko. Tyle że Babel kończył, a Haupt „pozostawał w trakcie”, choć ostatnie akapity jego opowiadań udają kropkę (niekiedy rzeczywiście są).

Obserwacja: „Wyobrażone i wyrażone splata się w materii języka” dotyczyć może np. Mieczysława Piotrowskiego, którego ekspresjonizm, podszyty wściekłą fenomenologią, przewyższa Hauptowski (zob. Złoty robak). Choć Piotrowski odżegnywa się od konkretów czasu, gdy Haupt pozostaje b. mocnym czasu znakiem.

Na dowidzenia zatem: wagą literatury jest różnorodność.

  1. nameste’s avatar

    Notka szybka jak to w kłusie. A powinienem jeszcze odnotować ową „pyszną pogańskość” u Stasiuka. WTF. Nie tłumaczy się z tego, może ma coś za przedustawne? Inflacja. Por. „mętny (ciemny)” z początku blogonoty.

  2. Hellk’s avatar

    Ekspresja drugiego fragmentu przypomina mi niektore krotkie formy Bunina i tam to okreslenie Stasiuka tez by dobrze pasowalo (‘Ognisko’).

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *