książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

Tom Letnisko Mateusza Żaboklickiego (Kontent 2023) zaintrygował mnie natychmiast po obejrzeniu fragmentu w ostatnim numerze pisma „Kontent” (przefiltrowanego przez osobistą optykę komentarza udziela tam Zocha Skrzypulec). Nie znam debiutu autora (Nucić, DLwŁ & SPP o/Ł, 2021), ale pamiętam wnikliwą, jak się zdawało, recenzję Jakuba Sęczyka w Aktualniku „Wizji”: Szaleństwo jednej nocy, czyli tam i z powrotem, zawierającą też trochę cytatów. Pada tam (kończąc pierwszy akapit) zdanie:

Za sprawą nieoczywistego debiutu warszawski autor wchodzi więc w pole literackie niejako z boku, nie włączając się w młodopoetycki agon.

...które samo w sobie brzmi b. zachęcająco. Z kolei z wierszy rozproszonych [w sieci] można wynieść niekiedy wrażenie mantrycznego, kompulsywnego powtarzania, coś jak krok ponawiany z trudem, ale i uporem (gdy stopy – wyobraźmy sobie – już tkwią w gęstniejącym na beton cemencie; klimat trudnego noir).

Na tle tamtych wrażeń fraza w Letnisku wydaje się maksymalnie zżęta, zdyscyplinowana, ale w ramach samonałożonych więzów – swobodna. Skojarzyła mi się (nie wiem czemu) z dykcją Tkaczyszyna, tyle że wobec niej ma się jak „e ściągnięte” [é] do „e zwykłego”.

* * *

W jakimś sensie Letnisko jest również „tam i z powrotem”, ale „[droga] tam” i „powrót [z]”, wyraźnie i formalnie rozgraniczone, biorą jedynie w klamrę [prologu i epilogu] rozbudowane „na miejscu”, czyli sam letniskowy pobyt, złożony z 28 rzymsko numerowanych i podwójnie tytułowanych kawałków; każdy ma 4 wersy. Skojarzenie ze standardowym wymiarem cyklu księżycowego jest uzasadnione, jako że ramą osadzenia letniskowego przebywania jest przyroda / pogoda / inne okoliczności „rustykalno‐geomantyczne”.

Tak prolog, jak i epilog noszą tytuły–marszruty, odpowiednio: „Nagoszewo / Nagoszewka / Nowa Osuchowa” i „Brok / Budykierz / Białebłoto”, oczywiście sprawdziłem gdzie‐to‐jest [też możecie; jeden z Barów pod sosnami jest po drodze (z Warszawy), w Emilianowie].

Ta konstrukcja ma charakter „dantejski”. Chodzi o granice między światami: letnisko jest nie tyle zawieszeniem realności powszedniej reszty‐roku, ile jej odwróceniem. To, co absorbuje uwagę, żre siły i energię w ciągu roku, co oddala od np. „z bliskimi obcowania” (czy z samym sobą w innych ułamkach tożsamości), na letnisku odsuwa się w tło, pozostając jednak analogicznym cierniem‐w‐tyle‐głowy, jak w ciągu roku, powiedzmy, [siłą rzeczy nieco zaniedbana] rodzina. Przekraczanie granic między światami, niezależnie od tego, w którą stronę, to zawsze wstrząs; prolog i epilog Żabolickiego bardzo dobrze zdają z tego sprawę.

* * *

Treść całą poprzedza strona z mottami; pierwsze, obszerne (z tłumaczonego przez Owidiusza) nie tylko objaśnia okładkę (na której widnieje jakaś naga, kobieca, trudno uchwytna, skryta za gęstwą liści/gałęzi obecność), ale i nadaje dodatkowy wymiar owym porozrzucanym po tekście cierniom (sygnałom jakiejś luki, utraty, niedopełnienia itd.). Jaki? to zadanie dla czytelnika.

Drugie motto, okrągłe jednoliterowe, jest (doceniam dobrąwolę autora!) jednak doposażone^ w adres bibliograficzny (KIG, Kronika olsztyńska). Kto byłby w stanie bez tej podpowiedzi rozpoznać a vista cytaty z KIG w epilogu (zresztą grzecznie skursywione), z Kroniki..., ale też z Wjazdu na wielorybie? Na pewno nie ja; KIG czytałem (i to obszernie) gdzieś na progu liceum, zbyt dawno, aby zostało w pamięci. Niemniej ta rama referencyjna jest istotna (i b. pogłębiająca lekturę Żaboklickiego); zaleca się jej zbadanie.

* * *

Mało miejsca poświęcam tu samym wierszom Letniska, powiem może tyle, że mają niebagatelną siłę przyciągania (zwł. jak na swoją regularną i zwięzłą, małą objętość). Można obejrzeć niektóre w linkowanym minizestawie z [pisma] Kontent. Ksiażka jest chudzina (40 stron), wzdragam się przed ekstensywnym cytowaniem, no i – muszę dopowiedzieć – jest ona mocno i przemyślnie skonstruowana: należy konsumować w całości. (Warto.)

* * *

Ale jeden kawałek zacytuję; jest mi potrzebny do relacji z gry skojarzeń.

Najpierw jednak dodatkowa strona książki: między prologiem a dwudziestoma ośmioma kawałkami pojawia się [poniekąd ponownie] strona tytułowa, o treści poszerzonej:

Letnisko
(jak się patrzy)

Może nad‐/do‐pisuję, może nie (nie wiem), ale nie umiem się opędzić od natychmiastowego skojarzenia z wierszem Piotra Sommera (bodaj jedynym, który wywarł na mnie istotne wrażenie, za to dogłębnie mocne), Są dwie księżycy (pod linkiem cały z komentarzem; sprawdźcie końcówkę wiersza).

Nic też nie poradzę na to, że wersy z prologu:

[...] Próbuję
obstawić ile Barów pod sosnami

jest w całej Polsce jak to jest umierać
w płonącej skodzie [...]

natychmiast kojarzą mi się z wersem Justyny Bargielskiej (z „Anatomii łowcy” w Nudelmanie):

Owijam się wokół kibla jak skoda wokół drzewa.

(BTW, w obu przypadkach trudno zastępowalna jest marka auta, z dodatkowym echem.)

Pora na obszerniejszy cytat.

V
ciszej nad tą (na malwy)

obchód ręce za plecy ekonom samogon
ja się pytam i gryzę w język w rękę w serce
ostrożnie to są rzeczy dwuletnie ostrożnie
gdzie malwy ja się pytam były tutaj malwy

Od tego wiersza trudno mi odłączyć wiersz Dominika Bielickiego (mam go tutaj); są ze sobą odwrotnie‐i‐dziwnie splecione.

* * *

Ile jeszcze innych tropów drzemie w niepozornym, ale nadzwyczaj gęstym Letnisku ? Piszę tę blogonotę „na gorąco”, ale ta chuda książka warta jest kolejnych lektur.

Mam uczulenie na hajp, ale czasem da się on zrozumieć. W Mateusza Górniaka Dwóch powieściach ruchu [Filtry 2023], w pierwszej (Chata, taka z drewna) znajduję akapit:

Zapakował plecak. Bidon, obcinacz do paznokci, Dziennik 1910–1913 Kafki, Różaglon Matwiejczuka, Zachodnia kraina Burroughsa, Życie na Korei Sosnowskiego, Dziennik złodzieja Geneta, Błękitna wieża Šalamuna, tabletki nr 1, bielizna, namiot, tabletki nr 2, tiszerciki, tabletki nr 3, czarna bluza, bojowe spodnie, spodenki kąpielowe, chusteczki higieniczne, zeszycik i ołówek, ciepła czapa, laptop, ładowarka nr 1, ładowarka nr 2, kurtka przeciwdeszczowa, powerbank, krem nawilżający, buty do biegania, głośnik, lubrykant i chyba tyle.

...i w jakimś sensie wszystko jasne, wyraźne adresy, głodne środowiska. Chata mnie znudziła, nie interesuje, nie dotyczy, nie obchodzi. Ciekawsza, dobrze napisana Nomadka ma, też ciekawe, jakby komentarz do Chaty: tam, gdzie się mówi o pomniku Chama Małolata i o samym spomnikowanym typie – uosabiającym „niewinne istoty, które nie znajdują innych dróg niż prosta rozwałka i negacja wszystkiego”, a przy tym wyposażone są w „niepowtarzalny wdzięk” i „tak pięknie świecą im się oczka”.

A Marcin Bełza znowu to robi, jest połowa roku, a on oznajmia:

Chociaż dopiero czerwiec, to nie mam żadnych wątpliwości, że najlepsze powieści języka polskiego w tym roku wydali ci dwaj, skandalicznie młodzi faceci. Są ważne, bo zmieniają reguły gry w polskiej prozie. Także dlatego, bo są w całości odwrócone dupą do polskiego słonia i nie jęczą nad ciałem własnym bolesnym; są za to frontalnie wstrzelone w literaturę powszechną. W tym, i nie tylko, sensie wywracają język(i) na lewą stronę.

Ani proszę o, ani dostaję gratisy od wydawnictw, więc tego drugiego (obok Górniaka) faceta, Łukasza Krukowskiego, nie czytałem. Niemniej, na znak protestu wspomnę, że wydawnictwo [Cyranka] chce za 160 stron typowego formatu 42 złote (taka cena okładkowa), moglibyście, zdziercy, dać chociaż fragment do polizania^.

Bełza (na moje) mocno przesadza, ale on tak ma.

* * *

To jest stały, powtarzalny fragment gry, więc [skoro „ruch”] idę na półkę znaleźć Kerouaca W drodze [1955; WAB 2005, przeł. Anna Kołyszko]. Jedzie autobusem do Detroit (obok śpi Dean), wdaje się w rozmowę „z okazałą wiejską dziewuchą”, która jednak „przynudza”:

      – Co jeszcze robicie, żeby się rozerwać? – Usiłowałem naprowadzić ją na trop zwierzeń o chłopakach i o seksie.
      Jej wielkie ciemne oczy, wpatrzone we mnie, wyrażały pustkę i jakieś takie przygnębienie, które sięgało wstecz wielu pokoleń w jej krwi, że nie zrobiło się tego, co domagało się zrobienia – cokolwiek to było, a wszyscy wiedzą, co to jest.
      – Czego chcesz od życia? – Chciałem to z niej wydusić. 
      Nie miała zielonego pojęcia, czego chce. Mamrotała o posadach, filmie, wyjeździe do babki na lato, marzeniach o wypadzie do Nowego Jorku do teatru Roxy, w co by się wtedy wystroiła – w coś takiego, co miała na sobie zeszłej Wielkanocy, biały kapelusik, róże, różowe lakierki, lawendowy płaszcz z gabardyny.
      – A co robicie w niedzielne popołudnia? – spytałem. 
      Przesiaduje na ganku. Chłopaki jeżdżą na rowerach i przystają, żeby pogadać. Czyta komiksy, wyleguje się w hamaku.
      – A co robicie w ciepłe letnie wieczory?
      Przesiaduje na ganku, patrzy na przejeżdżające samochody. Razem z matką praży kukurydzę.
      – A co twój ojciec robi w letnie wieczory?
      Pracuje na nocną zmianę w fabryce bojlerów, całe życie spędził, zarabiając na kobietę i jej bachory, i nic z tego nie ma, ni chluby, ni podzięki.
      – A co twój brat robi w letnie wieczory?
      Jeździ na rowerze, wystaje pod kioskiem z napojami.
      – A do czego mu się dusza wyrywa? Do czego nam wszystkim wyrywa się dusza? Czego naprawdę chcemy?
      Nie wiedziała. Ziewnęła. Zrobiła się senna. Tego już było za wiele. Nikt nie wiedział. Nikt nigdy nie powie. Wszystko skończone. Miała osiemnaście lat, była prześliczna i kompletnie zagubiona.

Moda i inne realia zmienią się, struktura ta sama.

„Nikt nie wiedział. Nikt nigdy nie powie. Wszystko skończone. Miała osiemnaście lat”.

Język [przekładu] z innej epoki, „ni chluby, ni podzięki”, „dusza się wyrywa”, niżej „do cna”, ale to jak „lawendowy płaszcz z gabardyny”, można bez problemu przekształcić we współczesne odpowiedniki. „Struktura ta sama”.

Dojechali, teraz kolej na starszych, co osiemnastkę zdążyli prawie zapomnieć, ale nadal przecież etc.
      

Dean i ja, złachani i brudni, zupełnie jak gdybyśmy żywili się szarańczą, wytoczyliśmy się z autobusu w Detroit. Postanowiliśmy spędzić noc w całodobowym kinie w tamtejszej dzielnicy szumowin. Za zimno było na park. Kiedyś w tej właśnie dzielnicy Detroit bawił Hassel, swoimi ciemnymi oczyma lustrował wszystkie strzelnice, całodobowe kina, szemrane bary, i to po wiele razy. Prześladował nas jego duch. Nigdy go już nie spotkamy na Times Square. Uznaliśmy, że może przypadkiem bawi tam też Stary Dean Moriarty – ale go nie było. Za trzydzieści pięć centów od łebka weszliśmy do starego obskurnego kina i przesiedzieliśmy na balkonie do rana, kiedy to nas stamtąd wykurzono. Ludzie siedzący w tym całodobowym kinie to było samo dno. Zmarnowani Murzyni, którzy ściągnęli tu z Alabamy, bo wieść niosła, że dostaną pracę w fabrykach samochodów; starzy biali włóczędzy; młodzi długowłosi hipsterzy, którzy dotarli do końca drogi i popijali teraz wino; dziwki, normalne pary, panie domu, które nie miały co ze sobą zrobić ani dokąd pójść, ani w kogo wierzyć. Gdyby tak przesiać całe Detroit w drucianym koszu, nie można by zebrać bardziej zatraconego skupiska mętów. Wyświetlali film o Śpiewającym Kowboju – Eddie Dean i jego niedościgniony biały koń Bloop to był numer jeden; numer dwa to był film fabularny z George’em Raftem, Sidneyem Greenstreetem i Peterem Lorre’em o Stambule. Przez całą noc obejrzeliśmy oba te filmy po sześć razy. Widzieliśmy je na jawie, słyszeliśmy przez sen, czuliśmy, śniąc, toteż z nastaniem świtu byliśmy przesiąknięci do cna dziwnym szarym mitem Zachodu i osobliwym mrocznym mitem Wschodu. Od tej chwili te koszmarne osmotyczne doświadczenia dyktowały mojej podświadomości wszystkie działania. Sto razy słyszałem, jak drwi sobie potężny Greenstreet, jak Peter Lorre rzuca złowrogo: „No, dalej!”; udzielał mi się paranoiczny strach George'a Rafta; jechałem na koniu, śpiewałem z Eddiem Deanem i niezliczoną ilość razy strzelałem do koniokradów. Ludzie pociągali z butelek, rozglądali się po ciemnej widowni, co by tu zrobić, z kim by pogadać. Ale skruszeni siedzieli cicho, nikt nie rozmawiał.

Popatrzcie: wszystko „zatracone męty”, „szumowiny”. Ale pośród nich również: zagubione „panie domu”, „normalne pary”. Establishment objawia się także poprzez under-establishment (i odwrotnie), bo dialektyczne sprzężenia itd.

W Nomadce narratorka rejestruje różnoraką socjologię uliczną, blokową, knajpianą itd. Jest nastawiona na „szczęsną kontemplację bytu”, nie wartościuje, chłonie & opisuje – taki sposób na przetrwanie. Na razie jeszcze – przed użyciem wzmacniacza (swoją drogą: udany myk z tym wzmacniaczem, haczyk więżący nadzieje [narratorki] i uwagę [czytelnika]; „chińskie pudełko”).

Aha, ta „socjologia wielowarstwowa” jest oczywiście podszyta globalnością [od kawy przelewowej po rozmaite osmotyczne echa oglądanych filmów, zwłaszcza seriali itd. – współczesne odpowiedniki „dziwnego szarego mitu Zachodu” i „osobliwego mrocznego mitu Wschodu”? fabryki iluzji dostarczają w nadmiarze], ale pokazuje też rozpoznawalne, charakterystyczne fragmenty polskiej dupy słonia.

* * *

Niniejsza notka nie jest oczywiście w żadnym razie recenzją.

W 2022 przytłaczającą większość czytających po polsku ominęła przytłaczająca większość wydanych [w tym roku] książek [w tym języku]; dotyczy to szczególnie tzw. poezji. Albo z drugiego krańca: te nieliczne jednostki, które zapoznały się z większością książek [poetyckich] z 2022 (zgarbieni odbiorcy gratisów, liczności nie większej niż palczastość sapiensa, członkowie żury konkursów poetyckich, zajadli kolekcjonerzy), są ułamkiem błędu statystycznego, a więc w zasadzie nie istnieją.

Mnie też ominęła przytłaczająca większość (jak co roku). W szczególności ominęło mnie Mountain View Marcina Czerkasowa (WBPiCAK Poznań 2022), które pojawia się teraz na liście nominowanych do nagrody gdyńskiej, a wcześniej, ku rozczarowaniu wydawcy, nie pojawiło się na liście nominowanych do nagrody Szymborskiej (wydawca był publicznie zdziwiony, „zdumienie przechodzi płynnie w zadumę” [1 marca 2023], a przecież selektywność samych lektur, o werdyktach nie wspominając, żurorskiego grona Szymborskiej jest powszechnie znana).

* * *

Jeśli teraz [trochę] nadrabiam to ominięcie, to nie z poczucia jakiegoś obowiązku, a raczej dla przyjemności. Zwłaszcza że obszerne omówienie poetyki [= metody] Czerkasowa, które dał Jakub Skurtys przy okazji poprzedniej książki (Przede wszystkim zniszczenia, 2014), mogłoby, po wymianie cytatów, spokojnie obsłużyć również Mountain View, choć, jak się zdaje, sam M.Cz. przeszedł pewną ewolucję, polegajacą na uznaniu samousprawiedliwień i autokomentarzy wplatanych w wiersze – za zbędne; mniej aparatu, więcej tworzywa. (Napisano też kilkanaście innych tekstów.)

* * *

Jednym z prawzorów relacji z podróży jest Opisanie świata Marco Polo. Otwieram w losowym miejscu [XLVI Tu opowiada się o górze soli]:

[...] gród zwany Tajkan [Afganistan]. Leży on w pięknej okolicy, od południa są tam góry bardzo wysokie, całe z soli [...] która jest najlepsza na świecie. [...] Gdy z tego miasta jedzie się dalej [...] podróżuje sie przez trzy dni krajem pięknym, dobrze zaludnionym, bogatym w owoce, zboże i winnice. Ludność czci Mahometa. Jest ona krwiożercza i zła. Oddają się stale pijaństwu [...] Są doskonałymi myśliwymi i łowią wiele zwierzyny.

Ostro kategoryzowane, nieprawdaż. A właściwie szufladowane według wzorca [ówczesnego] bedekera: zasoby naturalne, ludność – co wyznaje, jaka jest, czym się trudni. Ewentualne osobliwości. Relacja Marco Polo jest słabo uczestnicząca, nie ukrywa on swojej obecności, ale woli schemat obiektywizacji, kiepsko wszelako uzasadnionej (kraj bogaty, rolniczy, obfity w zwierza i wino [czy pije się tu go więcej niż w średniowiecznych Włoszech?], czemu zatem ludność jest krwiożercza i zła?).

Zgoła inaczej wygląda ponad pięćset lat późniejsza relacja Balzaca, warto poświęcić parędziesiąt minut i przeczytać w całości Podróż do Polski (z przodu opatrzoną wstępem Boya, z tyłu listami HB z Wierzchowni do Francji). Balzac uprawia tu radykalne naduczestniczenie, a jego egotyczna swada, brzuchata, kamieniczna, upajająca się własną ostrością, jest ciężka jak esprit Portosa; nawet nas nie dziwią przerysowane opisy Żydów (z Brodów czy Berdyczowa), bo wali po wszystkim, po czym może, na przykład:

[...] że wieczną pretensją Niemców jest, aby w niczem nie być podobnymi do Francuzów; że wściekają się, skoro im ktoś mówi o Francji; [...] że pozatem Niemcy to jest kraj najbardziej dziadowski, najbardziej pozbawiony wszystkiego w świecie; że jest sześćdziesiąt tysięcy Niemców w dzielnicy Saint‐Antoine w Paryżu, którzy tam żyją nie mogąc wyżyć w Niemczech; że od czasu jak Paryż istnieje, ani jedna Niemka nie przyjechała do Paryża w innym celu niż aby sprzedawać szczoteczki albo samą siebie, co można robić bez żadnej nauki.

* * *

Przywołuję dawne przykłady relacyj, bo wydaje mi się, że dobrze się czyta Mountain View jako odcinkowany opis podróży. Samo Mountain View jest nazwą kilkunastu miejscowości w USA (zwłaszcza tej w Dolinie Krzemowej), ale może być czytane jako „widok górski” czy nawet „widok z góry” (z innej, powiedzmy, perspektywy). Jeden z wierszy nosi tytuł Poetry, Tx, i rzeczywiście jest taka mieścina w Teksasie, ale, jak łatwo się przekonać, w wierszu nie chodzi o wycieczkę na amerykańskie zadupie, choć trochę tu się mówi o przemieszczaniu, a nawet jawnie występuje słowo „wycieczka” [nieco jednak, no właśnie, przemieszczona].

Poetry, Tx

Samoloty lądują według planu
spisanego na mokrej serwetce.
„Pieprzone sarkofagi”. To prawda,
że od pewnego czasu
żyjemy niemal zupełnie
pozbawieni wyobraźni. Silnik stanął.
Ktoś upuścił kluczyki na dno kanału, po którym
przesuwa się zdezorientowana wycieczka. W gruncie rzeczy
niewiele zostało tu „do zobaczenia”. Zatem
									w następnym ujęciu grzebiesz 
kijem w stercie globalnego złomu. Niezrozumiałe napisy odwożą 
mieszkańców w nieznane miejsca. Zasłony dymne w oknie z widokiem 
na placyk, po którym cień drzewa przesuwa się jak niedyskretna ręka, 
sięgająca po kolejne anorektyczne imperium. Kieliszki, klucze,

karty cyfrowych banków. A kiedy opowiedział jeszcze
o swoim najnowszym zainteresowaniu łodziami, mieliśmy go już 
w garści. To spojrzenie pełne wystudiowanego napięcia nie opłaci 
twoich rachunków, człowieku, nie otworzy już żadnych drzwi. Co 
za bęcwał finalizuje w ten sposób transakcje, kiedy każdej nocy 
budzi go niedźwiedź przebrany za barmana? Czasem
i bez tego jest wystarczająco dziwnie. Mówiłeś, że gdzie się 
zatrzymaliście? Powiedziałem — lepiej zapnij pasy.

Po czym więc odbywa się ta podróż? Nie po geografii (nazwy własne to oczywista ściema [vel alegoria]). Nie po czasie (płoży się tu nieostre, ogólne „teraz”). Nie po ludziach, ci występują zdawkowo, z jednej strony jako bezpodmiotowy zbiorowy nosiciel jakiejś nie‐/nad‐/obok‐świadomości, z drugiej jako epizodyczne sztafaże typów (jak ten chwytany w pułapkę amator łodzi powyżej), wreszcie jako sam pierwszoosobowy podmiot mówiący, który pojawia się niepewnie, na przykład gdzieś w puencie deklarując Uogólnioną Trudność [Poznawczo‐Opisową].

Gdybyśmy chcieli przypisać podróży ośrodek zjawisk czy procesów (np. społecznych; w nieostrym „teraz” są one wszystkie nad wspólnym mianownikiem kapitalizmu), też będziemy w kłopocie, bo, owszem, są tu „klucze, karty cyfrowych banków”, „transakcje” – w innych wierszach „zysk”, „dywidendy”, „raporty i memoranda”, a nawet „wchodzenie w zaawansowaną technologicznie rzeczywistość spóźnionego społeczeństwa”, ale te leksykalne sygnały lokują się na przeciwległym biegunie do zabójczo precyzyjnych opisów np. z Bailoutu Tomasza Bąka: są u Czerkasowa jakby wyzuwane z realności poprzez zanurzenie ich w językowe („wrażeniowe”) obszary nieoczekiwanych proweniencji.

Technologiczna rzeczywistość późnego [naznaczonego kapitałocenem] społeczeństwa... Nie, wróć, spóźnionego społeczeństwa. Transakcja [wyżej] tak, ktoś myśli o jej finalizacji, ale, bęcwał jeden, źle się do tego zabiera, bo przecież „każdej nocy / budzi go niedźwiedź przebrany za barmana”.

Nie mnożąc dalszych przykładów, przejdę do własnej metafory odbioru wierszy M.Cz. Otóż wydaje mi się, że ta odcinkowana podróż odbywa się po terytoriach pól siłowych, czyli wieloaspektowych zagęszczeń znaczenia, mających zdolność oddziaływania na losy (pojedyncze i zbiorowe) i na pryzmatowanie tych oddziaływań w ludzkiej (pojedynczej i zbiorowej) percepcji („naszych czasów”, wypada dodać). Czerkasow dokonuje swoistej unifikacji: realne (losy) i percepowane (sympleksy wrażeń/doświadczań) stają się jednym. „Transakcja” i „barman przebrany za niedźwiedzia” okazują się z tej samej rodziny kwarków; mają swoje odrębne „spin”, „powab”, „dziwność” itd., ale to równoprawne składowe świata.

Pole siłowe zdolne jest do wywoływania naprężeń (w ośrodkach niesztywnych można dodać turbulencje etc.) i może skutkować przemieszczeniem. Można też ująć tę odbiorczą metaforę w terminy bardziej tradycyjne i patrzeć na wspomniane „zgęstki znaczenia” jak na wizualizacje złożonych, wieloczynnikowych konceptów albo jak na konceptualizacje nakładających się na siebie obrazów („wrażeń”).

* * *

Czerkasow czasem sięga po [parodię?] jakby Marco Polowe[go] szufladowanie[-a], natychmiast wywracając je na nice:

Dom pełen kart

„Rzeźba terenu jest tu czasem do rzeczy,
choć jak wskazuje jej status, oderwany od świata

niczym kawał mięsa nad poszarpaną równiną, 
równie dobrze może oznaczać żart, jak i tę część

wypchniętą zawsze za horyzont: bezkresny ekran 
wypełniony igliwiem”. Mówiąc to,

chichoczące wzgórze koloryzuje dalej 
jak szalone, a cała okolica trwa w najlepsze

jedynie na szkolnych rycinach, kiedy niedźwiedzie 
szczają w mroku i niemal zawsze trafiają do rzeki.

Gdy idzie o ciężkobrzuchate, prowadzące do nieempirycznych uogólnień, kategorie stereotypogenne à la Balzac, w wierszach M.Cz. odbywa się robota przeciwna: destabilizacji utartych/obiegowych znaczeń. (Polecam taki klucz obserwacji, gdyby ktoś sięgnął po więcej wierszy Czerkasowa.)

* * *

Wizualną metaforą mojej metafory odbiorczej (czyli metametaforą) mogłyby być kompozycje unistyczne; na użytek niniejszej prezentacji wystarczy sam Strzemiński [zob.]. Oleje [np. Powidok słońca. Kobieta w oknie, 1948] jak ulał obrazują „złożony system / niedomówień, infiltrowany przez nieznaną / architekturę” (cyt. z wiersza M.Cz. Jakiś napis); odrębność pól [„siłowych”] i ich wzajemne relacje, napięcia i przylegania. Linearne rysunki unistyczne przedstawiają meandrujące trajektorie, na całym swoim przebiegu jednak jednorodne: jak narracja wierszy Czerkasowa [vel „strzałka czasu”^], której jakby obojętne jest przez jakie terytoria realności/wrażeń przebiega: zachowuje tożsamość.

Stąd też tytuł blogonoty.

* * *

Jak już mówiłem, piszę niniejszą blogonoć dla przyjemności; niemałą jej częścią jest śledzenie wędrujących motywów–znaków.

Niech to będą: niedźwiedź, sikanie, woda (rzeka, śnieg). Dyscypliny dodatkowe: pewien kolor, winda.

Niedźwiedzia już spotkaliśmy:

każdej nocy 
budzi go niedźwiedź przebrany za barmana
Poetry, Tx
jedynie na szkolnych rycinach, kiedy niedźwiedzie 
szczają w mroku i niemal zawsze trafiają do rzeki
Dom pełen kart

Zaraz też pojawia się drugi motyw, sikanie.

Dzień, w którym chciałem wysikać swoje inicjały 
na śniegu, był ostatnim dniem lata, początkiem 
astrologicznego długu. W sumie nic dziwnego, 
że nigdzie nie znalazłem śniegu.
Śnieg

(W tym wierszu, rozpoczętym od nieudanej proby indywidualnego oznaczenia terenu, dalej [tymczasem] pojawia się „życie codzienne” w „centralnej części kontynentu”, kulminujące w takim obrazie:

[...] a w głębi ulicy,
na oczach znudzonego tłumu, protestowali stróże prawa
poprzebierani za duchy: „Parę litrów benzyny później
wzrokiem rozgarniali już ściany i układali swoje puzzle
w ogromnych płomieniach". Wreszcie na koniec
spadło również trochę różowego śniegu. Cała różnica.

...kolor różowy zestawiany tu jest ze wcześniejszym niebieskim [wrócimy do niego] i pobrzmiewa złowróżbnie: coś między akcją gaśniczą a tłumieniem zamieszek. Mnie automatycznie przypominają się kobiece głównie protesty po wyroku pseudotrybunału; tajniacy w tłumie itd.)

Niedźwiedzie szczają, trafiając w mroku do rzeki, a gdzie indziej podmiot mówiący zeznaje:

Pisałem sztuki o lotach w kosmos, powieści
o nazistach eksplorujących ponure sekrety, a także
rymowane kryminały dla dzieci. Wszystko na nic.
Każda kariera najwyraźniej wlecze nas w końcu za jaja
w stronę oceanu, gdzie grają naprawdę duże ryby, a na brzegu
czeka tablica z napisem: „Nie trafiłbyś w wodę,
nawet gdybyś wypadł z łodzi”. [...]
Wstrzasające

Porażka, do tego – prekonfigurowana, gra z ustawionym z góry wynikiem. Sikanie do wody/rzeki jako znak poświadczonego uczestnictwa w kulturze/Znaczeniu. Jedynie „na szkolnych rycinach” jeszcze figury poświadczone (niedźwiedzie), mające licencję na dostarczycieli ekscesu [„barman przebrany za niedźwiedzia”], zaiste, postacie z matecznika.

Porozrzucane po różnych wierszach fragmenty trajektorii ostatecznie składają się w pewną znaczącą całość.

* * *

Znaki nie poskrywane za ekstensywnym szyfrowaniem. Proste, regularne, niby‐sprawozdawcze zdania.

[...] a jednak pozostawia nam w spadku Czerkasow jakiś rodzaj zdziwienia, grozy czy niesamowitości (unheimlich), stricte poetycki naddatek, który wymyka się logice akumulacji [Skurtys, link wyżej]

* * *

Na zasadzie aneksu: kolor niebieski.

„Więc kiedy dotarłem na miejsce,
okazało się, że ów słynny budynek przemalowano
na jeden z tych kolorów, które widzi się we śnie,
lecz później zupełnie ich nie pamięta”. Zapomniałem
dodać, że te zdania nie należą do nikogo. Ale zdaje się,
że był niebieski, ten konkretny budynek,
który widzieliśmy niemal całe życie.
Śnieg

Różowy – kobiecy [łagodzona krwawość], niebieski – męski, kolor policji i [cholernych, urajanych] katedr.

* * *

Na zasadzie aneksu: winda.

jak ktoś, kto obudził się po niewłaściwej stronie miasta,
powiedzmy otwarcie, że w tym budynku
winda jeździ wyłącznie w poprzek, a każda kariera, no cóż,
zawsze już będzie wisieć na włosku.
Wstrząsające

Nominalnie winda jest wehikułem zdolnym do przekraczania granicy sufitów (w tym: szklanych, a nawet, poniekąd szyderczo się uśmiewam, niebieskich). No ale dziś społeczeństwo jest spóźnione.

Winda nie jest (na przestrzeni pierwszych 9 wierszy z Mountain View) motywem wędrującym, ale mam z nią skojarzenie prywatne.

W 2009 w rozbiegu do obnocenia Związku Żydowskich Policjantów Chabona, cytowałem Chandlera (z Wysokich okien, w przekł. Wacława Niepokólczyckiego):

Były tu dwie okratowane windy, ale tylko jedna, jak się zdaje, czynna, a i to niezbyt przeciążona. Wewnątrz, na drewnianym stołku, wymoszczonym workiem, siedział staruszek o zapadłych policzkach i wodnistych oczach. Wyglądał, jakby się stąd nie ruszał od Wojny Domowej, z której w dodatku wyszedł dość poturbowany. Wchodząc do windy powiedziałem: „Ósme”, a on pomocował się z drzwiami, rączką dźwigni wprowadził klatkę w ruch i powlekliśmy się chwiejnie w górę. Staruszek dyszał ciężko, jakby dźwigał tę windę na własnym grzbiecie.

Obraz ten skłonił mnie do zakończenia rozbiegu zdaniem następującym:

I takim powolnym zygzakiem, jak winda, która w swojej posuwisto‐zwrotnej służbie uznała, że większą przyjemność sprawi budynkowi, próbując lekko bocznej korekty ruchu, docieram wreszcie do właściwego tematu.

Były to czasy tuż przed spóźnieniem.

Najpierw pojawia się okładka, nie śledzę wnikliwie list zapowiedzi wydawniczych, więc takie jest moje najpierw. Nazwisko autorki nic mi nie mówi, wydawnictwo (Nisza) – trochę. Potem ruszają recenzje, dziwnie – jak na debiut – tłumnie. Każda z nich uznaje za konieczne i stosowne przypomnienie na wstępie, że autorka znana jest jako piosenkarka (nie znam się wcale na piosenkarki polskie, zapewne dlatego, że ich nie słucham, piosenkarzy [są tacy? jeszcze?] tym bardziej); zaczynam rozumieć, jak w tym przypadku działa pole siłowe marketingu.

A więc Kundle Katarzyny Groniec. Z tłumu recenzji wybieram poważniejsze (pseudo‐recenzje, paczuszki frazesów na 5 zdań, formy gadane, rozbudowane podpisy do zdjęć piosenkarki w magazynach muzyczych, kobiecych i katolickich – to wszystko do pominięcia). Zaczął bodaj ArtPapier w pierwszomajowym numerze, i to od razu dwugłosem: naczelnej i vice‐naczelnego; to nie dziwne, bo dwutygodnik ten jest śląsko‐korzeniony.

Kamila Czaja w tekście Śląska mister(yj)ność podchodzi do Kundli szkicowo, zajmuje się głównie formą literacką tej prozy. Chwali za język, konstrukcję, misterność wiązań. Ale są i zastrzeżenia:

Właśnie narracyjna instancja stanowi dla mnie jedyny nieprzekonujący element tego wyśmienitego debiutu. [...] Niepotrzebnie [...] ten momentami elegancko sygnalizowany wyższy porządek w innych fragmentach zostaje dookreślony. Frazy z gatunku: „Odwieczna Cisza” (s. 5) czy „(...) Sophie nosi w sobie Przenajświętszą Ciszę Żywą albo Cisza nosi w sobie Sophie” (s. 49), jakkolwiek mieszczą się pewnie w „duchowych” założeniach tej prozy, kiczowatą dosłownością wybijają ze śledzenia losów postaci i imponująco złożonego, zwłaszcza jak na tak krótki tekst, świata, w jakim przyszło tym ludziom funkcjonować. Skuteczniej niż dosadny New Age działa w „Kundlach” inna rama – legenda o św. Jerzym, najpierw opowiadana dzieciom przez księdza, potem powracająca w wariancie stopniowo absorbującym elementy losów postaci.

„Skuteczniej” pozostaje w pustce, bo recenzentka nie wskazała kryterium celu (ani sposobu), wiemy tylko, że ta druga, świętojerzowa rama narracyjna „działa”, w jakiej sprawie? po co? – pytania otwarte. Choćby dlatego piszę o recenzji KCz – „szkic”.

Z kolei Wojciecha Rusinka w tekście Mała wielka śląska powieść bardziej zajmuje „śląskość” pod kątem „tożsamości”; pisze: „zadanie [literatury] pozostaje niezmienne od tysięcy lat: wytwarzać mity, demaskować mity, pytać o mity, ustanawiać na ich bazie tożsamości indywidualne i zbiorowe, przekształcać te tożsamości. Być narzędziem tożsamościowego samorozumienia”, ale – jak dotąd – „tożsamość Ślązaków nie wydaje [...] się jeszcze tworem gotowym”, w domyśle: jakoś jednolicącym. Zaraz się jednak wycofuje z owego [niejawnie stawianego] postulatu, zastrzegając: „Śląsk nie potrzebuje identyfikacji narodowej, nie potrzebuje cofnięcia do wzorców z XIX wieku, lecz ma szansę pionierskiego wychylenia ku jakimś nowym formom zbiorowej samowiedzy”. To najciekawszy temat recenzji.

Podobny jak u KCz sąd w sprawie narracji:

[...] nieco dziwi mnie, że Groniec wprowadziła do „Kundli” aż dwie instancje metanarracyjne: stylizowaną na baśń, nieco absurdalną „Legendę o świętym Jerzym według księdza Dysorza” i Ciszę, która co jakiś czas zwraca się do nas i mówi nam kilka słów o bohaterach. „Legenda...” [...] nie wzbogaca spojrzenia na losy bohaterów, wydaje się tylko literacką grą. Niestety jako stylistyczny „ozdobnik” odciąga nieco od literacko lepszych głównych fragmentów powieści. [...] Cisza z kolei zbyt przypomina Twardochowego, nihilistycznego dracha i niepotrzebnie stawia „kropkę nad i” przesłania powieści, które wyczytać możemy już na poziomie kompozycji: los bohaterów jest na tyle nieważny z punktu widzenia wielkiej historii, że pozostaje po nich tylko cisza, cisza pochłania też wszystko, co z ich biografii nie trafiło do tej opowieści.

Karolina Felberg w niedawnym tekście Metafizyka Ciszy („Kultura Liberalna”) uderza w inne tony; jej recenzja wzbudza we mnie – z tych trzech – najżywszą gotowość polemiczną.

Można kwestionować pogląd, że dopiero w „toku XX wieku wieku procesy historyczne zaczynają wypierać z Toszka swoiste dlań energie oraz logiki, atmosfera w miasteczku ulega zgęstnieniu oraz zmąceniu” (przedtem bowiem, wg Felberg, śląski genius loci trwał sobie poczciwie pod władaniem Wszechmocnej Ciszy, chociaż „od zawsze kotłują się [tam] wewnętrznie sprzeczne idee, pragnienia, doświadczenia oraz zdarzenia o nierozstrzygalnym statusie”, cokolwiek miałby znaczyć ostatni człon tej enumeracji), a już zwłaszcza za Gierka, wskutek „patogennych dyskursów narodowo‐modernizacyjnych”, „zgęstnienie i zmącenie” kulminuje w „skundlenie” (miejsca; literalnie miasteczka Toszek, ale to przecież metonimia śląskości w ogóle), „bo tak właśnie czują się bohaterowie” [skundleni].

Z ogólną tezą „historiozoficzną” (czy „historiograficzną”) niech ew. polemizują śląskolodzy, ja tylko zauważę, że trudno traktować dobór bohaterów Groniec jako reprezentatywny. Owszem, nie są to postacie rażące niemożnością czy nikłym prawdopodobieństwem zaistnienia (przeciwnie, na tle historii XX wieku oraz biologicznego rozrzutu sapiensa można by powiedzieć, że mieliśmy, mamy, ich legiony na ziemiach polskich (plus polskosąsiednich) [czy wszelkich rejonach pogranicz], niemniej sytuują się bliżej krańców społecznego bytowania niż szerokiego środka, jako punkty pod pewnymi względami charakterystyczne, uwyraźniające: po to przecież tak właśnie są skonstruowane przez autorkę. Obok żyją inni nauczyciele w szkole Adama, mniej interesujący dla prozy^, dzieci bliżej imaginowanej „normy” niż Goryl, ci, co przeżyli, w odróżnieniu od ojca Goryla, robotę na grubie, kobiety o życiorysie mniej pochemranym niż „głucha Cecylka, która za pięć miesięcy urodzi dziecko stojącego właśnie przy drzwiach, coraz bardziej przypominającego krzew gorejący wikarego” [s. 64], itd. Mówiąc krócej, skoro są kundle, są też psy mniej „nierasowe”, mniej mieszańcze (i nie tylko „ras drobnych”, dodam nawiasowo) – bo tak podpowiada logika społecznego uwarstwienia.

Przekonujący wydaje się ustęp o znaczeniu wody, jednak tylko do momentu, w kórym pojawia się u Felberg koan: z jednej strony „starcie z żywiołem posiada moc chrztu świętego”, z drugiej – „woda czyni więc z mieszkańców Toszka kundli – społeczność funkcjonującą odtąd w upłynnionych granicach. Pomiędzy zdrowiem a chorobą, normą oraz jej brakiem, realnością i nierealnością, językiem polskim a śląską godką”; wynikanie dość paradne. Woda [u Groniec], pisze KF, „albo pochłania życie, albo unicestwia silną tożsamość (narodową, etniczną, kulturową)” – przecież chrzest miał być [czas zaprzeszły^] symbolem akcesu do uniwersalizmu („nie masz ani Żyda, ani Greka” etc.), a tu – prowadzi do skundlenia; co się stało?! A może woda jest czymś bardziej codziennym: znakiem wynurzenia się w (przyjętej) mimikrze? No i pytanie, na ile grupka wyrazistych, tytułowych „kundli” istotnie jest „społecznością” [domyślnie: całą]. Mam wrażenie, że wywód KF stoi tu na chciejstwie, na swoistej projekcji.

Nie tylko tu zresztą. Bo przecież, i przede wszystkim, w rozpoznaniu Kundli jako powieści „metafizycznej”, budowanym od tytułu recenzji, przez drobne, „szmuglowane” przesunięcia w stronę hm, sacrum (jak ta powyższa „moc chrztu”, koniecznie „świętego”), awans postaci ze snu Fatimy na plan ontologicznie pewny, po przemyt grubszy, jak obszerne przywołanie starożytnego kultu Aszery (Izraelitów). Wszystko może po to, aby dojść do konkluzji takiej:

Gdyby nie cierpliwość kobiet, które ofiarnie mierzą się dzień w dzień ze skutkami męskocentrycznych projektów, ludzkość nie przetrwałaby – nie miałaby bowiem szansy na społeczną reprodukcję.

...która jest dość uniwersalnym truizmem, wątpię jednak, aby wymagał on koniecznie podżyrowania przez matkę boską.

* * *

A co sam sądzę o Kundlach? Dobrze się to czyta, językowo b. sprawne (choć wrzutka pociachanej świętojerzowej legendy odstaje: narracja archaizowana głównie zbyt mechaniczną i zbyt częstą inwersją; słaba podróbka). Nie mam też nic przeciwko Ciszy jako wehikułu wspierającego opowieść [poprzeplatane wątki, w czasie, miejscach i osobach]: Groniec wyraźnie celuje w klimat „realizmu magicznego” i taka instancja narracyjna w pewnym sensie uspójnia całą (faktycznie, dość misterną) plecionkę, odwracając uwagę czytelnika od szczegółów owej konstrukcji. W odróżnieniu od ArtPapierowych recenzentów uważam, że nie cierpi na tym specjalnie „śledzenie losów postaci”. Jeśli jednak – jak Felberg – odczytywałoby się Ciszę jako byt metafizyczny, to istotnie raziłaby „kiczowatą dosłownością” [KCz].

Napisałem wyżej klimat [„realizmu magicznego”; klimat, nie sam r.m.], bo raczej włożyłbym Kundle w szufladę „gęsta proza nie stroniąca od nadrealizmu”, por. np. świetny ustęp o zakonnicach na rowerach, których plastycznie opisany gęsiościeg odrywa się w pewnym momencie od ziemi i sunie nad miasteczkiem (jak u Chagalla), dając przy tym okazję do zaznajomienia czytelnika z topografią i istotnymi budynkami; cóż stąd, że lotna część jazdy odbywa się w wyobraźni Aszer [s. 9–10].

Do takiego ujęcia bardzie pasuje narratologiczne rozumienie Ciszy: cisza to zaprzeczenie dźwięku, głosu, opowieści; co pozostaje w ciszy, dla słuchającego (czytającej) nie istnieje. A tu, u Groniec, nadrealnie Cisza gada, nawet z dramatis personae. Oto gra z Nie[dość]istniejącym (dotąd, obok, za chwilę), gdy przemówi.

Dodać trzeba, że cisza – jako zjawisko neg‐akustyczne – da się rozpatrywać wyłącznie w relacji do ośrodka [przewodzenia dźwięku]. Czy idzie o „przewodzenie” relacyj historycznych, dużych i małych (zob. wielkie narrracje kontra mikrohistoria), czy literackie.

Jeśli miałbym coś do zarzucenia Kundlom, to chęć autorki, by zadowolić wszystkich. Jest na przykład zacny, opiekuńczy ksiądz, co od wtłaczania dzieciom katechezy woli poprowadzić je na trawę, do drzew itd. Ale obok wspomniany wyżej wikary, przez którego zaciążyła głucha Cecylka. Jest żołnierz wyklęty, od „wysadzania pociągów” i bycia katowanym przez UB, ale na starość okazuje się „zagorzałym filosemitą”. Podobnych „uników przez dopełnienie” zauważyć można więcej; proszę poszukać samemu.

Książkę Piotra Sadzika Regiony pojedynczych herezji. Marańskie wyjścia w prozie polskiej XX wieku (Austeria 2022) przywitałem już z perspektywy bardzo zewnętrznej (na prawach, powiedzmy, żartu), pora zajrzeć do środka.

Rozdział o Buczkowskim (o podtytule „Babeliczne montaże LB”) przedstawia, w bardzo gęstym pisaniu, parę najbardziej kluczowych [dla mnie także; stąd szczególne zainteresowanie materią tego rozdziału] problemów języka, kultury, historii, literatury kilku ostatnich dekad, wymieńmy je pokrótce:

  1. ochrona polietniczności [każdego] języka
  2. sprzeciw wobec zrealizowanego „snu endeków” o monoetniczności [„czystości rasowej”] Polski; od stalinowskiego przesunięcia granic po dopełnienienie w 1968, i tego skutków
  3. zwłaszcza uniformizowania polszczyzny, przez centralistycznie wdrażane w normie i praktyce rugowanie dialektalności, regionalizmu, gwary; ten proces trwa inercyjnie do dziś, objawiając się wzmożeniem walki norm z wszelką wariantywnością
  4. niemożność literatury po Zagładzie [1]

Są to wszakże jedynie/aż „słupki milowe” na trajektorii wywodu Piotra Sadzika, w głównej mierze skoncentrowanego na marańskości Buczkowskiego, poświadczanej na ileś sposobów. A więc biograficznie, wspomnieniowo [konfabulacyjnie?] – nie da się potwierdzić wielu zdań LB co do faktografii, zwłaszcza ze względu na istotowo wkorzenioną w niego potrzebę konspirowania, ale, fikcyjne czy nie, wpisują się w punkt następny, czyli postawę [nazwijmy:] filozoficzną czy też bloki intuicji, dające się zrekonstruować [co też PS z powodzeniem, moim zdaniem, czyni] na podstawie rozmaitych oznajmień pisarza. Wreszcie – przez samą twórczość.

Przez dłuższy czas zastanawiałem się, czy nie podjąć próby zaprezentowania tutaj obszarów, przez które przechodzi trajektoria PS; są tam rzeczy fascynujące. Ale byłaby to próba [dalszego] streszczania już istniejącego streszczenia: gęsto pisanej (jako się rzekło) wędrówki po złożonym kompleksie spraw. Nie mam aż tyle czasu (za Talleyrandem), by rzecz ująć krótko, a ujęcie obszerne dał sam autor. Może więc tylko kilka haseł:

  • wielojęzyczność, miejsca dialogu kultur, przenikanie się języków, zwłaszcza w codziennej praktyce plebejskiej
  • „pochodzeniowe”, rodzinne, sąsiedzkie, okupacyjne doświadczenia Buczkowskiego, z których wyrasta jego stanowczy pogląd o nadrzędnej, fundamentalnej wartości przenikania się kultur i języków [2]
  • miasto Brody [„najliczniejsza gmina żydowska na ziemiach polskich”] i jego okolice, gdzie dorastał LB, jako model wieloetnicznego mikrokosmosu, a zarazem tygiel, w którym kotłowały się najrozmaitsze nurty judaistycznej ortodoksji i herezyj (czy: reformacji) wobec niej [3]; historia sama w sobie; PS podkreśla: „absolutnie formacyjna rola, jaką przyznawał [Buczkowski] w swojej biografii” Brodom
  • a także, przywoływana przez samego LB, formacyjna rola jego wieloetnicznej babki, „wzorcowej figury dialogicznych rozszczepień”, „doskonałej narratorki”, odpowiedzialnej też za pisarza „inicjację w przekorę wobec religijności występującej w pozycji podniebnego autorytetu”
  • równolegle Piotr Sadzik rekonstruuje „świat wewnętrzny” Buczkowskiego, poczynając od konstytutywnego dla figury marana „wewnętrznego rozszczepienia” [„rozczepienia”, pisze LB], przeciwdziałającego osunięciu się w jedną scaloną tożsamość („tautologiczna jednolitość może skutkować tylko trupią stagnacją” [4]) i warunkującego otwartość na dialog, przez imperatyw szyfrowania‐konspirowania, po motywacje stojące za szczególną formą pisarstwa Buczkowskiego
  • szczególnie ciekawa wydała mi się metafora „krypty” [za nieortodoksyjną psychoanalizą Abrahama i Török]: „zintrojektowany w wewnętrznej krypcie bliski zmarły” zaburza topografię wewnętrzną żałobnika, staje się „przekaźnikiem cudzych historii, nie tylko tych wypowiedzianych, lecz także okrytych milczeniem rodzinnych sekretów, które przekazuje się dzieciom i wnukom w ramach międzypokoleniowej sztafety dziedziczenia nieświadomości[5]; centralną, choć nie jedyną postacią w wewnętrznej krypcie LB jest właśnie jego babka (z jej domniemaną frankistowską genealogią)

Lista ważnych wątków pominiętych – zwłaszcza dotyczących judaizmu, przejęcia roli teologii przez literaturę czy specyficznej metody pisarskiej LB: „dialogicznego montażu” – w tej (przyznaję: nieco chaotycznej) wędrówce po rozdziale dot. Buczkowskiego, byłaby co najmniej tak samo długa, jak ta wyżej. W 2021, komentując postawę Weroniki Gogoli (wyłożoną w UFO nad Bratysławą):

[...] świadectwem, że kiedyś w okolicy mieszkał ktoś inny. Że w mojej wsi były aż cztery karczmy żydowskie, że w Gorlicach na targu słyszało się język mi nieznany, zapisywany dziwnym alfabetem. Tęskniłam do tamtego świata. Nigdy nie lubiłam grywanego na dożynkach discopolowego hitu, w którym śpiewano, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Nie chciałam tej jedności. Chciałam inności, jej pożądałam. Wiedziałam, że kiedyś było inaczej.

...(którą to postawę podzielam), sięgnąłem po cytat z pracy (2019) Piotra Sadzika, wcześniejszej, uboższej wersji rozdziału o Buczkowskim w Regionach.... Dziś mogę (gorliwie) odesłać (być może zaciekawionego czytelnika) do książki PS: b. inspirująca lektura.

* * *

Na zakończenie rozdziału o Buczkowskim (a tym samym – całej książki) Piotr Sadzik podpisuje się pod swoistym ruchem uniwersalizującym. Pisze tam:

Maran dostarcza tu więc uniwersalnego modelu tożsamości, gdzie żydowskość nie jest już wcale rezultatem jakiejkolwiek kolektywnej i etnicznej przynależności, ale wynikajacej z rozszczepienia obietnicy podmiotowej otwartości [...]. To nie podkreślające ekskluzywizm jednego narodu wybraństwo, lecz drugie z fundamentalnych doświadczeń żydowskiej wspólnoty, wygnaństwo, staje się tutaj powszechną kondycją jednostek. Jak ujmuje to w femomenalnej fomule Buczkowski: „wszyscy jesteśmy wygnańcami, a nasz świat jest Wygnańskim”.

Formuła „wszyscy [dziś] jesteśmy X” powraca regularnie, jako postulat solidaryzmu z [chodzącym po kategoriach] X; obecnie słowo np. „wygnaniec” mogłoby być zastąpione bliższym współczesności słowem „uchodźca”. Realistycznie biorąc, prototalitarna osobowość naszych czasów (lustrzanie powielająca cywilizacyjne atawizmy z przeszłości) jest immunizowana na ten rodzaj ćwiczenia z wyobraźni; może jesteśmy wszyscy (zbiorowo) wygnańcami / uchodźcami / X, ale w sporej nas części nie wiemy o tym; przeciwdziała temu jednolicąca tożsamość postępującej [np. w Polsce] „trupiej stagnacji”.

I jeszcze jedna uwaga. W trajektorii „Buczkowskiej” pojawia się u PS jedyna plastycznie przedstawiona kobieta: babka LB. A teraz wymieńmy wyznaczniki marańskości, po kolei: przymusowe dopasowanie do dominującego modelu światopoglądu i praktyki społecznej, zarazem szyfrowane, sekretne, nie znajdujące ujścia we wpływie na rzeczywistość, „konspirowane” odszczepieństwo od tego modelu, oparte na wspólnocie doświadczeń jednostkowych i dzielonych. I dalej, przez następne charakteryzacje... Czy nie okaże się aby, że najliczniejszym współczesnym „wygnańcem” jest kobieta? Maranka. O której ów „ruch uniwersalizujący” milczy.


PRZYPISY

[wszystkie wytłuszczenia moje – n.]

[1] niemożność literatury po Zagładzie – tej, jak ją nazywa LB, „mieszczańskiej”; „skoro wszystkie wzorce narracyjne nie tylko splajtowały, ale zostały skompromitowane jako bierni świadkowie procesu, który doprowadził do Zagłady, wówczas to właśnie próba podtrzymywania ich przy życiu, uprawiania „normatywnej” literatury służyłaby najbardziej występnej postaci sprzeniewierzenia się pamięci o ofiarach, wygodnickiemu oswajaniu wojennych zdarzeń i ignorowaniu ich wyjątkowości” – streszcza Piotr Sadzik; dziś szyderczo śmieje się temu poglądowi w twarz świetnie sprzedający się „kicz Holocaustu” (por. tytuły o strukturze „X z Auschwitz”, od X=tatuażysta poczynając), a wyjątki od „narracji mieszczańskiej” to jakiś promil wydawanej prozy

[2] pisze PS: „Skoro wojenny kataklizm przynieśli ci, którzy przekonani o hegemonii własnego języka głosili potrzebę jego oczyszczenia z nierdzennych rzekomo naleciałości, tak samo jak zmierzali do totalnej reintegracji ciała społecznego poprzez wyeliminowanie z niego wszystkich uznanych za jego skazę, wówczas babelicznego pomieszania nie można traktować jako dopustu, ale [należy] widzieć w nim stan, którego podtrzymywanie byłoby podstawowym etycznym obowiązkiem”

[3] wyimki z akapitów dot. Brodów: „potężny ośrodek religijny, który wiedzie prym w walce z żydowskimi herezjarchami”, jednocześnie „arena najgwałtowniejszych wystąpień przeciw rabinackiej ortodoksji”, „sławny ośrodek chasydzki”, „jedna z głównych aren ruchu haskalowego”, miejsce „najważniejszych postaci i prekursorów żydowskiego oświecenia”, jest też wykaz wpływowych rozproszeńców z Brodów

[4] czym innym, jeśli nie drogą do trupiej stagnacji, jest model tożsamości [osobniczej i zbiorowej] produkowany i wzmacniany przez rządzącą dziś w Polsce klerofaszystowską formację?

[5] jestem najdalszy od przyznania jakiejkolwiek postaci psychoanalizy mocy objaśniającej jednostkowe wnętrze, a jednak atmosfera niepewności, wynikająca w mojej własnej rodzinie z historii okupacyjnych i post‐ – otóż starannie przemilczywanych, objawiających się poszlakowo przez nieliczne okruchy, każe mi nie lekceważyć konstrukcji „dziedziczenia nieświadomości”

Przesięwzięcie Krzysztofa Bartnickiego pod tytułem & opisem:

GARUTKO SOBOTNIEJ ROPY
Czyli Pieśni świętojańskiej o Sobótce (1586)
spopolszczenie w sześć par prawie tekstów

[tu dwa równoległe spisy tekstów, po 12 + Wstęp/Prolog, Kochanowskiego i Bartnickiego]

składanych pod rytmy i rymy
następujących pieśni współcześniejszych:

[tu spis muzycznych kawałków hip‐hopowych, długi na 12 + Prolog]

jest dziełem potrójnie wirtuozerskim, którego sam totalnie świrnięty zamysł może odbiorcę przyprawić o stupor św. Wita – ta ryzykowna parafraza oznacza zmanekinowanie drętwiące odbiorcę, który, chce czy nie chce, zacznie [mogę użyć słowa „frenetycznie”?] podrygiwać do beatu wskazanych kawałków muzycznych (i nie będzie mógł przestać) – a gdy doda się do zamysłu ponad‐totalnie świrniętą realizację, wiemy, nawet gdyby ukryto nazwisko autora, że jest tylko jedno możliwe wskazanie: na tego totalnego świra [autor wybaczy albo nie; ktoś musi powiedzieć pardwę], jedynego takiego raroga w translatoryce, traktatodawstwie i prozie polskiej, co jest w stanie spleść mnisio‐mrówczą robotą parę wątków z paroma osnowami naraz, pionowo, poziomo i skośnie, a w drobiazgach‐szczegółach dodatkowo po wielekroć skrzyżnie.

Piszę „odbiorca”, a nie „czytelnik”, bo też zamieszczone w książce [Biblioteka Śląska 2023, tom piąty w serii Bibliotheca Translata] teksty owego spopolszczenia są bez swoich muzycznych odpowiedników / rap‐wzorców poniekąd nieczytelne: wydają się dziwne i przekombinowane, „goły” [= bez uszu] czytelnik zastanawia się nawet trwożnie, co u licha ma to wszystko wspólnego z Kochanowskim, choć przecież tytuły pieśni Bartnickiego doskonale zrównoleglają sytuacje przedstawione w pieśniach dwunastu Panien u JK, a ich – przewrotnie podszywające współczesnością treść mowy praklasyka polszczyzny – echa również nie są od rzeczy.

Dla przykładu, u Kochanowskiego Panna VIII zaczyna w te słowa:

Pracowite woły moje,
Przy tym lesie chłodne zdroje
I łąka nieprzepasiona,
Kosą nigdy nie sieczona.

Tu wasza dziś pasza będzie;
A ja, mając oko wszędzie,
Będę nad wami siedziała
I tym czasem kwiatki rwała.

a dalej plecie sobie z tych kwiatków wianek, dosłowny, ale Kochanowski nie odpuści, to noc Kupały, więc Panna wyzna, że oddała wcześniej „drugi taki” [wianek, w odwiecznej metaforze], choć nie bez wzdragania, no i tego jej „czynić nie miano”, a jednak stało się; teraz, deklaruje Panna,

Tak dziewka, jako młodzieniec,
Nie proś mię nikt o mój wieniec;
Samam go swą ręką wiła,
Sama go będę nosiła.

siedzi zatem, smutna, w tę noc Kupały, jakby nadal była tak „nieprzepasiona, kosą nigdy nie sieczona” jak ta łąka.

W Pieśni 8 „Wołki na trawie” Bartnicki podszywa ową sytuację skojarzeniem niedostępnym w czasach JK:

a gdy będzie wół się paść,
skręcisz z zielaska co.

[wić wianek versus skręcać zioło] – głos retoryczny tak oznajmia pannie, a potem jej przypomina:

Lecz dziś bogarć tam
dasz skrętki swej.

Już dałaś im raz
i niech ich szlag:

...bylibyśmy w pół lasu z tym bogarć tam, ale KB dodaje w przypisie (poza zapewne niezbędnym w dzisiejszych obrazkowych czasach objaśnieniem polskiego echa: „bogać tam”; ja słyszę to akurat echo bez przypisu), że bogart (ang.) to „trzymać skręta” (a to poziom a vista dla mnie niedostępny), oto przykład splątania skrzyżnego (plus dodatkowy poziom desepulkizacji: ona ma skrętkę, a on skręta).

Jak więc widzicie, wszystko się i zgadza, i zgoła wcale. Ale dopiero włączenie wskazanej przez autora muzyki (Beastie Boys, videoclip – ostrzega się rodziców^, że „this video may be inappropriate for some users” – dodaje wymiar naoczny sobotniej^ demolki), objaśni użytą przez KB strukturę rytmu‐rymu w tekście oraz podszyje współczesną dwuznacznością [choć w retro‐touch] np. owo „wołków pasanie”, gdy wołki (zob. video) są na trawie.

* * *

Wąska playlista do Garutko [*] zawiera zatem 13 kawałków niezbędnych do „zdeszyfrowania” formalnej struktury tekstów, oczywiście każdą z pieśni KB da się wyrapować do tak wskazanego podkładu. Gdyby ktoś to zrobił & nagrał, Garutko zyskałoby inne życie.

Na razie GSR może, jak się wydaje, liczyć na dwie grupy potencjalnych odbiorców („szerszych” niż grupa osób, która autotelicznie doceni formalną, leksykalną, „skrzyżną” jakość tego dwunastościanu foremnego na łańcuszku [Prologu]): to ci, którzy żyją rapem na co dzień i może ich ekscytować wysokoliteracka jakość tekstów, odmiennych bodaj od wszystkiego, co znają, oraz ci, których kręciły odmiany staropolszczyzny użyte pod przyswajalną, współczesną muzykę, np. fani projektu R.U.T.A. (z jego koronną płytą Gore – Pieśni buntu i niedoli XVIXX wieku, 2011), o ile nie zapomnieli. (Kwestię wywrotowości tekstów Bartnickiego [wobec pierwoimpulsu z Czarnego Lasu oraz wewogle], wraz z przesunięciami stylistycznymi, należałoby rozpatrywać indywidualnie, w dwunastu + 1 krokach; wdzięczny temat na magisterium.)

Ponieważ jednak KB gęsto szpikuje materię tekstów leksyką nie przetartą na łokciach (staropolską, współcześnie przekrzywioną, pożyczaną od innych mocarstw itd.), ale i frazami, co się wwormiły swego czasu w uszy [i nogi] słuchaczy przebojów polskich i nie, już gatunkowo dowolnych, a te wtyki‐szpiki dokumuntuje zwięzłymi a licznymi przypisami – mamy też w Garutko szeroką playlistę, wskazaną QR‐kodem na końcu ksiażki; liczy ona 394 pozycje – i dalipan! nie jest kompletna. Są tam jednak i inne QR‐kody, dające szanse na poszerzenie pola odbioru. Mikrowszechświaty Bartnickiego są zwykle – omawiana pozycja nie jest wyjątkiem – zarówno intensywne, jak i ekstensywne.

GSR jest zatem zaproszeniem do rozległej i wgłębnej podróży‐zabawy, ostrzegam jednak, że niebezpiecznej (mnie na przykład, podczas krótkiej wycieczki po Garutko, zdążyła się wwormić na całe 5 minut cholerna (i super‐robakowata) Lambada z 1986).

* * *

Do Garutko dołączono posłowie Aleksandra Nawareckiego, który przystępnie i barwnie zarazem, swadliwie, omawia przedsięwzięcie KB. Jest ze wszech miar godne polecenia: gdyby nie było zamknięte pod okładkami, a udostępnione (choćby w szerokich fragmentach – sugeruję to nonszalancko ew. marketingowi – znacznie obszerniejszych niż obecnie), zapewne nie pisałbym niniejszej blogonoty, bo niespecjalnie wykracza czymkolwiek ona poza horyzont zadany przez Nawareckiego, szeroki, czasem nazbyt (jak wtedy np. gdy – rozochocony – wali między oczy czytelnika hasłem Cała Polska śpiewa z nami!, co u mnie powoduje wstrząs anafilaktyczny; odżegnywam się od Całejpolski jak mogę).


PRZYPISY

[*] nie wiem, co znaczy słowo „garutko” (nie wie też posłowiodawca, całą stronę poświęca na inspirujące dociekania tej kwestii), więc na wszelki wypadek nie odmieniam

« older entries · newer entries »