książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

W 2023 – pięćdziesiąt blogonot [ta jast 51.], chronologiczna lista poniżej wymienia noty dotyczące książek, wierszy, przekładów, języka:

  1. Marta Kozłowska, Berdyczów
  2. Natalia Malek, Obręcze
  3. Anna Matysiak, zestaw pięciu wierszy na stronach Wydawnictwa J
  4. Tomasz Bąk, zestaw pięciu wierszy w magazynie Zakładu #4
  5. Dominika Filipowicz, wiersz z Kontentu #23 na tle zestawu pięciu wierszy z Tlenu Literackiego #8
  6. Joanna Łępicka, wiersz z magazynu Zakładu #4 jako wisienka do skrytej polemiki z komentarzem Przemysława Rojka do wiersza tejże autorki z Kontentu #23
  7. Adam Kaczanowski, performans/suspens w ogóle i szczególe
  8. Natalka Suszczyńska, Wygoda (fragmenty w Kontencie #23), ws. „języka prostego”, z odesłaniem do TBJ
  9. Aleksandra Kasprzak, zestaw czterech wierszy z Tlenu Literackiego #11
  10. MLB, Wiosna ludzi
  11. aranżowane minispotkanie Anny Matysiak, MLB i Agaty Jabłońskiej, przy okazji rozważania ws. chromodynamiki pauz i innych obiektów
  12. Darek Foks, wierszPatriotki
  13. Raymond Queneau, wypisy z dwóch powieści jako lekcja odmulania języka w prozie
  14. Renata Lis, Moja ukochana i ja, krótka wycieczka po [tej ważnej] książce oraz szyd z przedpremierowego marketingu wydawcy
  15. Piotr Sadzik, Regiony pojedynczych herezji, żartem oraz długo i na serio (ws. Buczkowskiego)
  16. Wit Szostak, Rumowiska [preforma], kryptyczna nota z przedwczesnej lektury
  17. Marta Podgórnik, wierszErwina i fatum
  18. Jerzy Stempowski, w kwestii zapisków intymnych i roli czasu wolnego
  19. Ewa Frączek, Jedyna taka rzeczywistość
  20. Krzysztof Bartnicki, Garutko sobotniej ropy
  21. Katarzyna Groniec, Kundle
  22. Magda Heydel i Aleksandra Ambros, dwa przekłady opowiadań Angeli Carter
  23. [kolejny] rant przeciwko prasowaniu polszczyzny, na przykładzie wspomnień Matyldy z Windisch–Graetzów Pawłowej Sapieżyny
  24. Marcin Czerkasow, Mountain View
  25. Mateusz Górniak, Dwie powieści ruchu, z wycieczką do Kerouaca
  26. Mateusz Żaboklicki, Letnisko
  27. Maciej Sieńczyk, Spotkanie po latach
  28. Ann Quin, Berg, w świetnym przekładzie Jerzego Jarniewicza
  29. Dashiell Hammett, Sokół maltański, w świetnym przekładzie Tomasza Gałązki
  30. Marcin Oskar Czarnik, Misterium
  31. Anna Matysiak, podwójna obecność w magazynie Zakładu #6
  32. Piotr Paziński, Przebierańcy w nicości
  33. Agnieszka Wolny‐Hamkało, Wiersze o pojęciach (diagramicznie)
  34. Jon Fosse, Drugie imię. Septologia I–II (o manierze)

Patrzę wstecz i wydaje mi się, że motywem przewodnim [lektur skłaniających do napisania o] byłaby tu różnorodność form, w jakich manifestuje się [w piśmie, performansie, rysunku] „ja” tworzących, w bezpośredniej ekspresji [7] czy jawniejszej [14] lub bardziej skrytej [30] obecności własnej autorek i autorów w pisanym. Nawet w formach powiedzmy eseistycznych [15, 32].

Zgodnie z tradycją powinienem tu wymienić jakieś naj-e minionego roku, ale im dlużej trwał, tym bardziej dokuczliwe stawało się przekonanie, że nie sposób ogarnąć nadmiaru wydawniczego, że pozycje nie przeczytane [kilkanaście mógłbym wskazać imiennie] albo przeczytane, ale nie omówione, kładłyby się jakimś wyrzutem czytelniczego sumienia na ewentualnych naj-wyborach.

Co mi pozostaje?

Naj-lepsze życzenia piszącym (i czytającym, oczywiście) na 2024.

Z Fossem [Jon Fosse, Drugie imię. Septologia I–II, ArtRage 2023] wcale nie chodzi o brak kropek. I o to, że (jakoby) każda z dwóch początkowych części jest pojedynczym zdaniem. Nie jest.

W zdaniu nie pojawia się znienacka przejście do nowego akapitu, rozpoczynającego się wielką literą (a tak sygnalizowana jest zmiana z narracji głównej na mowę prawdziwie niezależną, w rodzaju „Pamiętasz, że na imię mi Guro? mówi ona”; powrót do narracji głównej z łatwością rozpoznajemy po nowym akapicie, który nie zaczyna się wielką literą). Takich przejść, tam, jeszcze raz tam..., z powrotem, w książce [czyli w Drugim imieniu] jest około 7700 [EDIT] 1800; autor dobrze wie, że gdyby nie zastosował [1] tego zabiegu, gdyby naprawdę były to tylko dwa [jeden na część] gęste ciurki, nadwyrężyłby wyporność czytelnika.

Anatomia książki polega na czymś innym. Fosse zamyślił sobie narrację jako jednolity ciąg perceptów [przepraszam za bagaż skojarzeń związanych z tym terminem], składających się [przyrastająco] na „obraz wewnętrzny” narratora; określenie pada wprost:

bo mam swój własny wewnętrzny obraz, z którego wszystkie inne obrazy pochodzą

czy

następny obraz, jaki zacznę, to będzie obraz tych dwojga, wymaluję ich, wmaluję w mój własny wewnętrzny obraz

Narrację niosą trzy czasowniki „modalne”: myślę/myśli/myślą, mówię/mówi/mówią i widzę/widzi/widzą, obok nich radykalnie mniej liczne „słyszę” czy „czuję” (z odp. wariantami). Stanowią one prawie dokładnie 5% wszystkich słów tekstu (po odliczeniu spójników: a, i, o, u, w/we, z/ze) [2]. Widać to na obrazku, na losowo wybranych stronach książki (z okolic środka) zaczerwieniono owe trzy czasowniki modalne:

Najważniejszy z nich (o najmniejszej skądinąd liczności) to „widzę”. Tego czasownika używa narrator zarówno wtedy, gdy coś widzi w świecie teraźniejszym [realnym, czyli „teraz postrzeganym poza sobą”], jak i wtedy, gdy rozpoczyna sekwencję przypomnień [z „obrazu wewnętrznego”]. To właśnie zatarcie różnicy między jednym a drugim, sprowadzenie (formalne i odczuwane, może nieświadomie, przez czytelnika) dwóch zwykle przeciwstawianych sobie „realności” do jednej spójnej płaszczyzny [ciągu] perceptów, stanowi sedno tej metody (neutralnie), maniery (sarkną niektórzy), medytacji (zachłysną się inni), hipnotycznego szeregu obrazów/słów (poddadzą się jeszcze jacyś).

Przypuszczam, że nawet bez użycia [zaawansowanej na dzisiejszym poziomie] AI, czyli za pomocą względnie prostej procedury [algorytmicznej], przekształcającej tekst, można Fossego z Septologii przerobić na narrację tradycyjną. Tak, żeby niezmiennikiem transformacji pozostała „warstwa fabularna” (wliczając w to podnarracje wspomnieniowe i refleksyjne [nie nazbyt oryginalne] podmonologi wewnętrzne).

Czy straciłaby na takim przekształceniu „wartość artystyczna”? Zapewne, w końcu [wiemy] medium jest przekazem.

Sam jednak należę do tych [nielicznych?], co widzą w tym najbardziej manierę, i to ostentacyjną, a „warstwa fabularna” niespecjalnie mnie kręci, jest z gatunku „znacie? znamy” („moment metafizyczny” zaś, pojawiający się ostinato, tylko nudzi).

Z drugiej jednak strony, czy wypada oceniać dzieło po ułamku 2/7, a nie całości?


PRZYPISY

[1] co prawda nic nie wiem o oryginale norweskim/nynorsk, ale zarówno przekład polski [wyrazy uznania, robota nie była łatwa], jak i angielski zachowują tę strukturę

[2] myślę/myśli/myślą 870/250/12 = 1132, mówię/mówi/mówią 576/2141/25 = 2742, widzę/widzi/widzą 237/74/10 = 321, razem 4195; w mianowniku mamy 84521 (po odliczeniu wymienionych spójników)

Nie jestem pewien, czy w książce Wiersze o pojęciach Agnieszki Wolny‐Hamkało (Convivo 2023) wiersze są w istocie o pojęciach (czy może – z pojęć? do pojęć? naprzeciw? itd.), postanowiłem zatem podejść do kwestii estetyczniediagramicznie zarazem.

31 wierszy z książki układa się w naturalną strukturę sześcio‐pentagramiczną z jawnym środkiem. Na płaszczyźnie najwygodniej ją przedstawić jako trzy koncentryczne kręgi, a to: centralny, zredukowany do pojedynczego wiersza (oczywiście musi to być wiersz otwierający tom, pytania otwarte), wewnętrzny, złożony z dziesięciu wierszy, i zewnętrzny – z dwudziestu.

Umiejscowienie danego wiersza w schemacie jest wynikiem namysłu dot. pokrewieństw, opozycji, tropów, no i – koniec końców – intuicji.

Ruch odśrodkowy prowadzi z centrum przez pojedynczy wiersz z kręgu wewnętrznego aż do pary wierszy z kręgu zewnętrznego. Można też chodzić po wierszach koliście, w obiegu ujemnym lub dodatnim. Przeskakując (lub nie) z kręgu na krąg. Możliwości jest wiele.

Po otwarciu obrazka w nowym tab powiększy się on dwukrotnie. A gdyby wydrukować go w odpowiednio dużym formacie, mógłby też służyć jako tarcza do rzutków. Rzucasz... i w co też trafiłaś?!


[dopisane 19 listopada]
Przykładowe pożytki z diagramu:

  • niebieski – „stożek storczyka” (albo: błękitna wieża)
  • brązowawe – „psia kosa”
  • cieliste – „powiaty skóry”

Książka Piotra Pazińskiego Przebierańcy w nicości. Rzecz o malarstwie Wojciecha Wojtkiewicza (Nisza 2023) jest dwuspiralną osobistą lekcją patrzenia. Dwuspiralną, bo wycieczkę swoją Paziński odbywa w dwóch podejściach‐częściach: ArkadiaArlekinada [1], a każde ma strukturę spirali: autor nie boi się powtórzeń, jednak każdy nawrót nieco inaczej ujmuje wcześniej szkicowane zjawiska – w większej skali unaocznia się tu okrężny ruch samego [interpretującego] spojrzenia, badającego daną pracę WW nie za jednym syntetyzującym zamachem, a stopniowo, w porządku, który może przypominać [wybaczcie to skojarzenie] strukturę opisu nagrywanego na dyktafon przez patologa nad stołem sekcyjnym; od ogółu do szczegółu, ale i z powrotem: do kontekstu, cykl się powtarza i nawarstwia.

Niewielkich rozmiarów [odpowiadających „krótkiej współczesnej powieści polskiej czasu prekarnego”] książeczka zawiera co prawda wkładkę z 25 reprodukcjami obrazów WW, ale to raczej kolorowy indeks referencyjny: skala nie pozwala na dostrzeżenie szczegółu.

Ten zaś pełni wielką rolę w oglądzie PP; pisze na przykład [o Marionetkach]:

Prócz króla, królowej i ukrytego między oparciami tronów pierrota krasnoluda są to dworzanie w oosiemnastowiecznych francuskich strojach. Dwoje z nich, malutka dama w sukni z białego tiulu i jej partner w buraczkowym fraczku i spodenkach za kolano, tańczy na środku sali, u stóp władcy i władczyni. Tańczą zapamiętale, najwyraźniej od dawna, bo znać po nich zmęczenie, a może coś więcej: na twarzyczce tancerza, który ledwie stoi na nogach, maluje się strach.

A przecież nawet na powiększeniu reprodukcji z internetu wyraz twarzy tancerza może być interpretowany różnie...

...choćby jako nagłe łypnięcie na niespodziewanych widzów sceny [czyli nas, oglądających] (a w nawiasie pozwolę sobie na wykrzyknik: „buraczkowy”?!).

Rzućmy też okiem na jeden z najbardziej znanych obrazów Wojtkiewicza, Porwanie królewny (Ucieczka). Na stronach 42–44 Paziński daje obszerny opis Porwania [chciałoby się zacytować w całości, nie wypada], ale parędziesiąt stron dalej (71–72) wraca do obrazu:

Kolorystyczną dominantą Porwania królewny, a przynajmniej tą barwą, na której skupia się uwaga patrzącego, wcale nie jest zieleń (tej na obrazie jest akurat dużo, w wielu odcieniach, od ciemnej zieleni bluszczu nawiniętego na patyk, przez nieco jaśniejsze zielenie drzew, łopuchów i traw, po wpadające w żółtość płaszczyzny koloru niedojrzałego zboża), ale blada, podkreślona konturem cielistość nóg wiejskiego zalotnika. Czy chłopiec jest śmiertelnie chory, czy „tylko” chorobliwie wychudzony wskutek niedożywienia – nie wiemy. Jakkolwiek rzeczy się mają, nie ulega kwestii, że bladość jego szpotawych kolan, tak ostro odcinających się od biało‐granatowego siodła, i bladość stóp, za dużych wobec reszty ciała, płaskich jak u kaczki, jest osobliwa. Stanowi źródło dyskomfortu dla widzów, jakby mieli przed sobą istotę, która wnet odejdzie do umarłych. Baniasta czaszka na czubku porośnięta jasnym meszkiem jak u niemowlęcia, pokryta bladą skórą, tyle że z odcieniem różu wokół oczu i na policzkach, potęguje wrażenie przedwczesnej degradacji, ale nie uderza tak mocno jak cherlawe szczapy, którymi chłopiec ścisnął boki swojego konika. Skądkolwiek goni, dokądkolwiek ucieknie ze swoją wybranką, jasne jest, że jego godzina już wybiła.

Tu [i w wielu innych miejscach] jeszcze wyraźniej widać, że PP relacjonuje bardziej własny, intensywny strumień wrażeń, powstały z oglądu obrazu, niż namalowane formy, kształty, barwy. Kolorystyczną dominantą ma być, według niego, „blada cielistość nóg” (a „wcale nie”, pisze, „zieleń”; co o tyle uzasadnione, że roli zieleni poświęcono w Przebierańcach sporo miejsca). Niemniej, bladość nóg wydaje się nieco przeszacowana (gdy za punkt odniesienia weźmiemy jasne beże „lnianego giezła” [s. 43] jeźdźca, które są powtórzeniem kolorystyki nieba, jasno‐pochmurnego, jak zbrudzony całun. Dominantą pierwszą jest jednak – ani zieleń, ani bladość – czerwień sukienki królewny, od której wzrok schodzi w dól do rdzawo‐czerwonych kwiatów; w lewo, potem w górę (gdzie rodzice porwanej, „kulawy dziad” i „czarownica w brązowym płaszczu” [43], okazują rozpacz), aż wreszcie, tropem konia, wracamy do porywacza, i tu, rzeczywiście, spojrzenie badawczo zatrzymuje się. Niemniej (powtórzę), „szpotawe kolana”, nienaturalnie wielkie [choć nie w porównaniu z długością załamanej nogi], „płaskie jak u kaczki” stopy – te oznaki wzmocnienia są po stronie odbioru, nie obiektu.

Spojrzenie Pazińskiego jest – scałkuję – „spojrzeniem stwarzającym”, i dobrze, bo nic nam po odbiorze silącym się na beznamiętny obiektywizm.

Tym samym została też potwierdzona charakterystyka: spojrzenie osobiste.

* * *

Nie jest ono jednak jednoznaczne, przeciwnie, w wielu miejscach PP daje przekonującą charakterystykę jakiegoś elementu, ale zaraz podaje jej wersję dualną, szczególnie tam, gdzie strumień wrażeń modulowany jest zasadniczą ambiwalencją twórczości Wojtkiewicza (żywe‐ale‐sztuczne, imitacyjne, kontra martwe-ożywione?-autentyczniejsze?).

A po drugie – i to również zachęca do polecenia tej lektury (i oczywiście dalszych wycieczek po Wojtkiewiczu) – Paziński zwraca wytężoną uwagę na szczegóły, ale zostawia też pole dla czytelnika (oglądacza); jego osobista wycieczka, choć mocna, spójna i zbliżająca do fascynującego i niepokojącego dzieła WW, nie wyklucza innych, drobniejszych, skośnych, dopełniających.

Na przykład, konik w Porwaniu jest umaszczony w bardzo szczególny sposób. A kluczem do [tej] zagadki może być inny obraz Wojtkiewicza, Orszak:

...na którym mamy trzy konie, a ten z Porwania okazuje się (jakby znienacka) ich prawie dosłowną superpozycją. Ileż interpretacji można wysnuć tego faktu!

Paziński zwraca też uwagę (drugi przykład) na wielokrotnie powtarzany w obrazach WW motyw dziwacznych i pojawiających się jakby nie na miejscu kwiatów doniczkowych, choćby wyżej, w Porwaniu („Wyglądają jak nanizane na patyki kłęby barwionej waty albo perkalu. Jarmarczne podróbki roślin, atrapy stworzenia” [42], pisze PP.) Niezależnie jednak od wyglądu pytanie – skąd się w ogóle tam wzięły, „wystawione w doniczkach na wiejską łąkę w zastępstwie nieobecnych krzewów” [tamże]?

Potwierdzenie pewnych podejrzeń może przynieść zbadanie tła, na którym Wojtkiewicz umieścił konterfekt Marii [Maryny z Wesela] de domo Pareńskiej, już wtedy (1905) zamężnej za Janem Raczyńskim, w której malarz się [„nieszczęśliwie”, bo jak inaczej?] kochał.

* * *

Recepcja Przebierańców w nicości jest, jak się zdaje, bez wyjątków pozytywna. Bardzo ładnie i trafnie pisał o niej np. Łukasz Najder (na fejsie) [2]:

[...] To książka niedzisiejsza w najlepszym znaczeniu tego słowa. Paziński świadomie odpuszcza sobie – i nam – anegdotki z epoki, tło społeczno‐polityczne, najmodniejsze teorie tudzież własny zbolały profil. Po flaubertowsku jest wszechobecny w dziele, ale niewidoczny. Nie wykorzystuje życia i sztuki Wojtkiewicza, by zwierzać się ze swoich dolegliwości, przygód i myśli na temat sytuacji bieżącej. Ma, i wypełnia, konkretne zadanie – pragnie opowiedzieć o tym, co widzi, patrząc na „Lalki”, „Orszak”, „Marionetki w Ogrodzie Luksemburskim”, „Ucztę”. To czysta, żarliwa relacja pomiędzy obiektem a entuzjastą obiektu. [...]

Ale też Paziński wzbogaca swój ogląd nawiązaniami do dzieł literackich, ktore rzucają dodatkowe snopy światła na różne aspekty. Obok – celne cytaty z poprzedników w interpretacjach Wojtkiewicza. A z tyłu, w tle, cała właściwie dotychczasowa twórczość (literacka czy eseistyczna) samego Pazińskiego, ta spod znaku „atrap stworzenia”.

* * *

Zastanawiałem się również, a właściwie – nadal zastanawiam, jaką muzykę skojarzyć z Przebierańcami, czyli, pośrednio, i z Wojtkiewiczem. Mam na razie jedną pewną propozycję: Historię żołnierza Igora Strawinskiego (btw, niemal rówieśnika WW). Pewnie trzeba dodać coś z francuskiej chançon (koniecznie z akordeonem), by przywieść nastrój między Toulouse‐Lautrekiem a Renoirem. Z dalszych reminiscencji – może Fandango Solera? Ale w jakimś nietuzinkowym wykonaniu, coś pośredniego między L’Arpeggiatą [nagranie istnieje] a Pascalem Comelade [nie istnieje].


PRZYPISY

[1] zwracam uwagę, że literologicznie „Arkadia” zawiera się w „Arlekinada”

[2] ciekawe, że wyszukany komplement może niemal graniczyć z rodzajem zniewagi^ (ŁN charakteryzuje Przebierańców także negatywnie: czego nie ma – nie ma otóż „własnego zbolałego profilu” PP czy jego „zwierzeń z dolegliwości”, rozumiemy, że mogłyby być)

[3] (przypis luzem) jako zwolennik twardej szkoły wiążącej słowo „onegdaj” wyłącznie z „przedwczoraj”, nieco sarkam na użycie w Podziękowaniach tego słowa w znaczeniu „ongiś”; ciekawy też jest „odcisk fejsa” na języku PP: parę razy zadaje pytanie „A co, jeśli [...]”, w formule setki razy widzianej w społmediach (mógłby przecież pytać „A jeśli [...]”, tak po prostu)

Teoriospiskowy 6 numer Zakład. Magazynu zdominowała (dla mnie) podwójna obecność Anny Matysiak. A więc, po pierwsze, obszerny jej tekst o twórczości wierszowej Grzegorza Wróblewskiego (o tematyzacji informuje tytuł: Tricksterski podmiot w wierszach Grzegorza Wróblewskiego z tomu „Ra”), w którym, choć nominalnie jest o ostatnim tomie, AM zajmuje się całokształtem dokonań GW; jej czytanie jest rozległe i wnikliwe, a tezy podbudowuje obszernym „materiałem dowodowym” nie tylko z Ra, ale i wcześniejszych książek. To tekst [zatem] osadzony w pisarskim konkrecie GW, oferujący sposób patrzenia na jego twórczość inny niż w [przyrastających ostatnio] zamaszystych tekstach (esejach, posłowiach), w których na plan pierwszy wysuwa się performowanie pewnego słownika [D&G], ale treściowo niezbyt pożywnych [właściwie: mglistych]. Nadto w niektórych – jak się zdaje kluczowych – kwestiach Matysiak ma zdanie odmienne od [w pewnym sensie namaszczonych] towarzyszy podróży GW.

AM pisze [wytłuszczenia moje – n.]:

[osadzenie wydarzeń u Wróblewskiego spowodowało] efekt „przestrzennego zakłopotania” [...]. Manifestowało się ono między innymi pewnego rodzaju ontologiczną płynnością, wrażeniem, że działają tu jakieś uwolnione spod kulturowych ograniczeń siły, przekształcające ciała, relacje między nimi, wraz z przylegającymi do nich analitycznymi i aksjologicznymi systemami [...]

natomiast autorzy posłowia do Ra, Dawid Kujawa i Rafał Wawrzyńczyk, orzekają:

Uderzająca siła poezji Wróblewskiego polega między innymi na tym, że dla poety istnieje tylko jeden plan ontologiczny: jego utwory wchodzą w układ z jedną i tą samą rzeczywistością, niezależnie od tego, czy pisze o przemocy Ra i kasty jego kapłanów, czy Kapitału oraz współczesnych elit świata finansjery.

Oczywiście, obydwa cytaty wyjęte są z kontekstu, ich przeciwstawienie należy traktować b. ostrożnie. Niemniej.

Tak czy inaczej, esej AMGW wzmaga [przykładowo: u mnie] zaciekawienie pisaniem Wróblewskiego, podczas gdy iterowane u innych autorów konstatacje dot. „sfałdowania potencjałów”, „diagramatyzacji” etc. zostawiają mnie [przyrastająco] obojętnym.

* * *

Drugim (i mocnym) śladem obecności AM jest zestaw pięciu wierszy, zatytułowany „Trewir”. Jak (skromnie?) pisze autorka w innym medium [na fejsie], to „wiersze, w których spiskuję z kilkoma filozofami, ale udaję, że to nic takiego”.

I rzeczywiście to robi. Tych pięć przykładów „spisku” domaga się, każdy na swój sposób, śledztwa (choćby w rozumieniu Luca Boltanskiego [zob.]). Są to spiski dobrze konspirowane, choć ew. śledczy dostaje na dzieńdobry kilka, kamuflowanych jednak, tropów. Poczynając od tytułu zestawu: Trewir, miasto urodzenia Marxa, termin, który może robić za metonimię „wylęgarni filozofów”. Jakoż się i lęgną w tych wierszach, choć (taka też jest i natura „lęgnięcia się”, z form niejasnych, nieczytelnych, przekrytych) ustalenie, o których konkretnie spiskodawcach (czy spisko‐zalążkach) mowa w danym wierszu – łatwe nie będzie (no, chyba że ktoś ma w głowie Stanford Encyclopedia of Philosophy, tam i sam).

W pierwszym kontakcie zwraca uwagę co innego: niesamowita zdolność generowania obrazów (czy nawet – mikrofabuł), gęstych, dynamicznych, rysowanych ledwie paroma wyrazami, zaskakujących. Niewielu jest polskich wiersze‐piszących twórców wyposażonych w podobną łatwość&celność użycia języka.

Dla ilustracji:

Dane

Zbieramy się transcendentalni empiryści nad kasetką, 
w której dogasa skręt, ziemia obrotowo wchodzi i wychodzi, 
o szesnastej odpuszcza szpila trzymająca odłogi, 
dlatego nie wypuścisz korzeni. Chciałbym mieć ogon,

mówisz, taki chwytny, zwisałbym sobie czasem. Zwisa mi czas,
dodaje inny. Trzymamy liście w dymie nad membranką,
trochę się trzęsę, zanim wypuszczę hybrydę: pół słowo
pół rybi miot. Nie pękaj – mówi trzeci.

Krótko rozważam, czy się poddać, się odbić, się sobie
dać pod język.

Obrazy „ziemi obrotowo wchodzącej i wychodzącej” czy mikrotransferu na „zwisaniu” i „czasie” – poświadczają niesłychaną sprawność [języka i wyobraźni] autorki; warte są co najmniej myszy w Paryżu. Przy okazji odnotowuję też, że – zwykle mocno poważna – AM daje się w „Trewirze” ponieść poczuciu humoru; jeszcze jeden powód, by podjąć dalsze śledztwo, niechby nawet i wymagało wertowania SEofP. Idą długie ciemne wieczory, oto możliwe zajęcie.

Albo taki wiersz („promilowy”^):

Jedno plateau

Śmietniki mają solidne podstawy, ale i one spływają.
Znaczone ciała, okrutna maszyna ściska
i się żarzy. Ale nie sięga do dna: możesz być za mały,
za ciekły, za kły, w stronie pleśnienia i gnicia.

Pluskwiaki podjęły chitynowy testament,
Śmierdzenie Szaleńczej Odwagi, płynny zapis –
tylko pragnąć! Maszyna nie umiera, ale błądzi, szybko
pragnąć, wolno lokować. Fałdować akta –

puchnie papier. Mrówcze skryby na łączach, nawlekane
ołtarzyki, odcinki kodu; oto ciało.

„Czy to romans był, czy napad”, pytała ongi zapomniana poetka z zeszłego stulecia. A powyżej: czy to kpina, czy gryz z uczęszczanej strony jabłka [poznania]? „Fałdować akta – // puchnie papier”, odzywa się nożycowym rezonansem. Z drugiej strony „szybko pragnąć / wolno lokować” odbieram jako moment b. serio.

Rodzi się oczywiście pokusa, by w [wyobrażonej jedynie] alternatywnej rzeczywistości jakoś zdybać AM, napoić nalewką i skłonić do wyjawienia kulis tych pięciu spisków; jestem pewien, że byłaby to fascynująca opowieść. Ale to, co dostępne, czyli możliwość śledztwa prowadzonego w długie ciemne wieczory też [na razie] obiecuje jeśli nie ciekawe odkrycia, to przynajmniej wciągające badania.

Debiut książkowy Marcina Oskara Czarnika Misterium (Nisza, koniec lata 2023) jest (zwłaszcza na tle średniej produkcji literackiej w Polsce) wyjątkowy. Można by go scharakteryzować jako obrzędową antyperyfrazę. Pomysł polega tu na użyciu do (gęstego) opisu zdarzeń, odczuć i (wreszcie) trudnego wyzwolenia bohatera (33‐letniego Tomasza uwikłanego w trojakie pole wstydu i winy) elementów imaginarium biblijno‐katolickiego, które przenikają całość tej prozy, bezlitośnie (a też: prześmiewczo, strasznie, bluźnierczo, boleśnie) wtrącane w każdy zakamar profanum [dlatego prefiks anty] Tomaszowego życia.

Wspomniane trojakie pole to: wiejskie pochodzenie (i z niemałym trudem oduczany nieliteracki język, lokalny we wsi, uosabiany postacią matki, której „labidzenia” Tomasz się wstydzi wśród ludzi miasta), przesiąknięcie realnym katolicyzmem (nazwijmy: ludowym), który kolonizuje wewnętrzny świat bohatera od maleńkości, i domyślność heteronormy.

Książkę [dzięki uprzejmości] czytałem w okolicach premiery; nie miałem wtedy, z tych czy innych powodów, melodii na pisanie blogonoty, ciążył mi zwłaszcza obowiązek streszczania [ekspozycji realiów czy konstrukcji, powiedzmy: fabularnej] – poprzestałem na krótkiej notatce.

Nadal nie chce mi się streszczać [ach, te trudne praktyki omowne, wyważanie między aluzją a zdradzaniem puent!], na szczęście książka została zauważona i dociekliwy czytelnik znajdzie już gdzie indziej odp. informacje.

Niemniej [uwaga #spoilery] należy się krótkie (linearyzujące) synopsis: dzieciństwo – prababka – ojciec-wuj-matka-[suczość] – śmierć siostry Zosi – [skrywana] inicjacja homoseksualna – 7 lat z córką Labana [„Nawet obiecywałem sobie, że zostanę na kolejnych siedem lat. „Wyda mnie”, pomyślałem (...)”] – ucieczka do Krakowa – wizyta tamże chorej matki – jej zaginięcie (poszukiwania) – spotkane w klubie ono, Jan‐Maria [*] – powrót do domu – kaskada „misteryjnych” końców – powrót do Krakowa, klubu i...

[*] zamiast przypisu cytat:

— Jak się nazywasz? – spytało z uśmiechem.
Tomasz wymienił swoje imię i powiedział:
— Chciałbym teraz poznać twoje.
— Może je odgadniesz?
— Czy Jan? Albo Maria? – spróbował Tomasz.
— Jan-Maria? Lepiej zatańczmy – stwierdziło i wstało od stolika.

Powiem tyle, że autor postawił przed sobą zadanie karkołomne, ale wyszedł z próby zwycięsko. Powieść jest zwarta, umiejętnie przechodzi od retrospekcji do powieściowego „teraz” i z powrotem, a stylistycznie – choć pod jednoczącym kluczem „obrzędowej antyperyfrazy” – przebiega sprawnie wiele rejestrów; lektura nie nudzi ani przez chwilę.

* * *

W numerze 6/2020 „Twórczości” Czarnik opublikował prozę pt. Agresty. Miała charakter bodaj wspomnieniowy (wiejskie dzieciństwo, rodzinne anegdoty itp.), niczym specjalnym się nie wyróżniała, podobna do setek analogicznych konstrukcji.

Występują tam motywy, które powróciły w Misterium, ale jakże inaczej. Dla przykładu, Agresty:

Piętro stanowiły łazienka i dwa pokoje, duży z balkonem, który w końcu zajęli rodzice, i mniejszy (szedł nim szyb kominowy – znaczył się na jednej ze ścian, a zimą grzał równo z kaloryferem), który przypadł mnie.

„Mój” pokój latami stał pusty. Większy służył z początku za składzik. Ułożono w nim pozostałości po pracach budowlanych, a także inne sprzęty, nieprzydatne, zachowane w razie narodzin dziecka – dziecięce łóżeczko, wózek, nocnik.

Na nocniku tym (ponieważ przypominał samochód, lubiłem na nim siadać jeszcze jako cztero‑, pięciolatek), odwróconym do góry dnem, ujrzałem kiedyś wątły cień odnóży. Mama, przywołana przeciągłym moim jękiem, prędko odkryła, że się pod nim przyczaił pająk z białym krzyżem na odwłoku. Zaraz wzięła go w garść, na co mnie ogarnęły wstręt i niepokój zarazem, i puściła do ogrodu. Uważała bowiem, że zabicie pająka przynosi nieszczęście.

...i Misterium [Tomasz szuka ubikacji w krakowskim szpitalu]:

W środku było ciemno jakby na dnie studni, jakby w ojcowej komorze. Wymacał kontakt, od sufitu rozległo się rzężenie, zamrugała żarówka, raz, drugi, trzeci, w końcu zaświeciła słabym światłem. Wytężył wzrok, miał przed sobą regał z zakurzonymi słojami i butelkami. Zdziwiony podszedł bliżej, potrącając walające się po posadzce rupiecie. Żarówka powoli nabierała mocy. W kącie coś bulgotało, może wino. Chciał sprawdzić i zawadził o coś, aż odskoczył. Chomąto, bogato zdobione, ale pokryte pajęczynami, dyndało nad jego głową. Drapał się po nim pająk z białym krzyżykiem na odwłoku, konwulsyjnie przebierając odnóżami. Tomasz cofnął się z obrzydzeniem i zamachnął, ale ręka jakby mu uschła. Zabić pająka to ściągnąć nieszczęście na siebie i na dom.

Jak widzicie, sprawozdawczy realizm kontra podszyty odwewnętrzną fantasmagorią nadrealizm [adekwatność terminu nie ma jednak wielkiego znaczenia: różnica jest namacalna]. Jeden wstręt budzący pająk z białym krzyżem na odwłoku – ten sam.

Można zasadnie podejrzewać, że Czarnik, stwierdziwszy narracyjną niewystarczającość Agrestów (przy założeniu, że obie prozy odnoszą się do tego samego lub zbliżonego [przepraszam] bloku afektywnego), zdobył się na przekraczającą granice odwagę i znalazł dla Misterium właściwą formę (dla swojego obrzędu). Dobrze się stało; doceńmy.

* * *

W obrzędzie tym chodzi o wyzwalanie się Tomasza z trojakiego oplotu–kokonu: z niemal biologicznego „oblepienia” katolicyzmem, ze wstydu z języka/pochodzenia, z konformizujących pęt heteronormy. Jednak metafora kokonu‐przepoczwarzenia nie jest wystarczająca, bo Tomasz został skonstruowany jako postać „golemiczna”, niezgrabna, rozmyta, zzewnątrzsterowna, nie tylko „oblepiona”, ale wręcz „ulepiona” z tej trojakiej gliny. Nie dziwi zatem, że degolemizacja wymaga środków zgoła nadzwyczajnych.

* * *

W Magazynie Książki sprzed trzech dni bardzo pochlebną recenzję Misterium (Oczarowałoś moje serce. Zachwycający debiut Marcina Oskara Czarnika) zamieścił Dariusz Nowacki. Pisze:

[...] zachwyca sam koncept literacki. Czarnik połączył rozważania o homoseksualności z dyskursem religijnym, w dodatku splecionym z ludową obrzędowością. [...] Jeżeli Misterium w ogóle jest opowieścią emancypacyjną, to chyba tylko w tym sensie, że Czarnik próbuje w niej uzgodnić dwie zwyczajowo uznawane za rozbieżne tradycje i wrażliwości. Debiutant sugeruje, że konfliktu w zasadzie nie ma.

Od września mam inne zdanie. Nie ma tu żadnego uzgodnienia (czy, jak pisze gdzie indziej recenzent, „przeorientowania opowieści o doświadczeniu nieheteronormatywności, przeniesieniu jej z płaszczyzny moralnej na płaszczyznę estetyczną”).

Według mnie Misterium jest zapisem egzorcyzmu, w którym chodzi o wychynięcie z planu „golemicznego” (bytowania zduszonego przez kulturę, obyczaj, religię [a nawet: autocenzurę, por. uwagi o Agrestach]) na plan w pełni egzystencjalny, istnienia autonomicznego.

Egzorcyzm ten odbywa się za pomocą środków mocno nieświętych (jako się rzekło: „prześmiewczych, bluźnierczych, bolesnych”); por. też cytaty zamieszczone niżej, w aneksie.

Postać katalitycznie „wyzwolicielska”, ono, z nadanym imieniem Jan‐Maria [po to był mi potrzebny cytat zamiast przypisu], musi być deszyfrowana – rzecz dzieje się w Krakowie, przypominam! – jako postać diabelska. I symbolizuje przekroczenie, a nie uzgodnienie. Zresztą, czytelniczka może to sprawdzić sama.

Do czego zachęcam. Z dwóch powodów. Po pierwsze, książka niewielka, ale językowo i konstrukcyjnie dzieje się w niej wiele. Po drugie, jest to jednorazowa wycieczka w [niecodziennie spotykany] region prozy. Mam nadzieję, że MOC [inicjały autora^] nadal będzie z nami, ale po ew. przyszłych książkach spodziewam się czegoś zupełnie innego: patentu z Misterium nie da się powtórzyć.

Gdy wyjdą, posiadanie Misterium będzie jak znalazł (jako pierwszy milowy kamień nieznanych dziś jeszcze trajektorii), do porównań i analiz.

aneks

(ilustrujący antyperyfrastyczną metodę Czarnika, złożony z paru cytatów; czytajcie na własną odpowiedzialność; kto przeczyta, niech potem nie marudzi)

Sam początek:

Na początku było skrzypienie, a skrzypienie niosło się po domu i cały dom był skrzypieniem. Było to skrzypienie leżanki, a bez leżanki może nie zdarzyłoby się nic, co się zdarzyło. Stała pod ścianą między piecem a oknem. Z niej szło sapanie i chrobot zamku rozporka, potem tarcie i pojękiwanie, szybkie ruchy w głębi, gdzie światłość nie świeci, jakby we wnętrzu Lewiatana, szybkie ruchy na płyciznach, tak, tak!, i na lądzie, och, och!, [urywam]

Ze środka, prababka gotowi się do Wigilii:

Na początku była iskra, z której prababka wznieciła ogień pod kuchnią. Wtedy prababka oddzieliła farsz jasny od ciemnego, farsz z ziemniaków i białego sera od farszu z kapusty z grzybami. A nabierając każdego po trochu na koniuszek palca, skosztowała i rzekła: „Mało słone”. I tak upłynął prababce świt. Potem prababka odcedziła suszki z wywaru i nazwała wywar kompotem. I tak upłynął prababce poranek. A potem prababka wyłuskała strąki według ich gatunku, nasiona zmiotła otwartą garścią do garnuszka, a one z brzękiem upadły na dno. I tak upłynęło prababce dopołudnie. A potem prababka nagotowała kiszonej kapusty i jęczmiennej kaszy, a trochę kaszy wysypało się prababce na klepisko i na nim jaśniało. Szkoda jej było tej kaszy, bo widziała, że jest dobra. I tak minęło prababce południe. A potem zabiła prababka dwa pstrągi [itd.]

Z epilogowej kaskady „misteryjnych” końców; pojawiają się jeźdźcy:

I ujrzałem mężczyznę w białym obcisłym stroju, który biegł drogą, dysząc miarowo, a był to maratończyk, mistrz ze złotym medalem chyboczącym się na jego piersi. Za nim pojawiła się banda w jaskrawo czerwonym samochodzie. Kierowca otworzył okno, krzyknął do mnie: „Zdechnij, pedale”, ktoś rzucił petardę, która wylądowała za moimi nogami. Ponieważ nie uskoczyłem w porę, oparzyła mi pięty i łydkę. Po chwili nadszedł żebrak w czarnych łachmanach. Powtarzał: „Bida”, i wyciągnął do mnie w błagalnym geście brudną dłoń, którą odtrąciłem ze wstrętem, mówiąc: „Ni mom drobnych”. Ostatnia zjawiła się kobieta albinoska z kulawym psem, który jej nie odstępował. Zgasiła papierosa pod ciężkim butem i splunęła w moją stronę.

...i sama apokalipsa:

Nagle zatrzęsła się ziemia, bo nadjechał wóz ciężarowy z lepikiem. Jego kierowca nie zauważył mnie, stojącego na poboczu, i manewrując, uderzył mnie lusterkiem. A słońce stało się czarne i gwiazdy spadły z nieba.

Pół godziny było cicho, po czym usłyszałem trąbkę. To sąsiad ćwiczył w oknie. Zagrzmiało, a mnie ze skroni puściła się krew i kap, kap kapała na trawę, wypalała ją czy też tak mi się zdawało. Sąsiad dmuchnął w ustnik, krew spłynęła do pobliskiej rzeki i zabarwiła wodę na czerwono, ryby, jeśli jeszcze jakieś żyły, poginęły. Znowu usłyszałem trąbienie i zobaczyłem spadającą gwiazdę, a nie wypowiedziałem życzenia, ino zmówiłem modlitwę, ale była to modlitwa niemożliwa do spełnienia. Chmury zakryły księżyc i gwiazdy. Trąbienie nie ustawało. Pode mną znalazł się skorpion, musiał uciec z terrarium chłopcu z sąsiedztwa. Ukąsił mnie, ale nie umarłem, miałem cierpieć pięć miesięcy.

Sąsiad jeszcze raz zatrąbił. Z kominów uniósł się ogień, dym i siarka, bo w domach palono w kopciuchach węglem, drzewem i brykietem, wielu sąsiadów dusiło się od kaszlu. [itd.]

« older entries · newer entries »