katoland

You are currently browsing the archive for the katoland category.

Jak (zapewne) zauważyliście, przestałem pisać o polityce czy o kościele (to dokładnie ten sam temat), czasem tylko, przechodząc, kopnę jakiegoś Michnika, ale głównie z powodu napuszonego, stojącego na kłamstwie języka, jakiego używa i jaki propaguje ten schorowany stary człowiek, załgany „światły obywatel”, rycerz lśniący kołakowszczyzny, tfu. Gdybym bowiem miał pisać o polityce (czy o kościele), musiałbym – aby przestrzegać zasad uczciwości intelektualnej [nie chce mi się nawet linkować do odp. swoich blogonot, co słowo, to link mógłby być] – publicznie rozważać powody, dla których jednak nie decyduję się na emigrację; dzisiaj do tego redukuje się dla mnie temat polityki (czy kościoła, to ten sam temat).

Czy bierze pod uwagę skierowanie dokumentu do Trybunału Konstytucyjnego?
– Będę rozważał wszystkie warianty, ale dopiero jak dostanę to na biurko – stwierdził [Komorowski].

Prezydent powiedział, że ze względu na emocje, jakie wywołała konwencja, wymaga bardzo dokładnego przyjrzenia się. – Trzeba bardzo ostrożnie podchodzić do tej kwestii. Trudno sobie wyobrazić, żeby Polska zasłużyła na opinię kraju, który w jakiejś mierze nie chce przeciwdziałać przemocy skierowanej wobec kobiet. Byłoby to hańbiące Polskę. Z drugiej strony trzeba uszanować różne wrażliwości – jeśli chodzi o język, o pewien system pojęciowy, którym operuje ta konwencja.

Czy sam prezydent ma do niej zastrzeżenia? – Osoba, do której mam duże zaufanie i szacunek – pan prof. Zoll – mówi, że ma zastrzeżenia. Warto się im przyjrzeć.

Tak relacjonuje „Wyborcza”. Komorowski nabierze zdania, gdy „dostanie na biurko”, a raczej gdy podpowie mu Zoll (ta klesza kukła), a może prezydencki kapelan, może spowiednik pierwszej damy [jednak blogonota bez autolinka wydaje się niepoważna].

Szkoda nawet pięciu minut na zagłębianie się (po raz tysięczny) w ten splot religii panującej z władzą. Ale prawdziwym powodem tego, że żyjemy (drodzy czytelnicy) w tak chujowym kraju, jest społeczeństwo nasze takie‐jakie‐jest, które na to pozwala, aktem wyborczym i milionem innych drobniejszych codziennych aktów. Można niby analizować powody tego stanu rzeczy (sam to robiłem), można z sympatią zagrzewać do boju tych nielicznych, którym jeszcze się chce (też), ale, prawdę mówiąc, nie wierzę, że za mojego życia cokolwiek tu się zmieni.

Żyjesz w społeczeństwie zadowolonych (czy: obojętnych, na jedno wychodzi) niewolników, zamiast tracić czas na wymydlanie się w słowach, napisanych czy wypowiedzianych, lepiej powiedz, czemu jeszcze nie wyemigrowałeś, skoro – jedna z nielicznych pozycji na „liście plusów” – można. Otóż jeszcze nie wyemigrowałem dlatego, że—

Adam Michnik przekroczył kolejny próg politreligijnego kiczu. (Neologizm politreligijny symbolizuje tu – nieuchronną i konieczną według praktyków „kołakowszczyzny” [1], której Michnik jest wiernym wyznawcą i wdrażaczem – kontaminację polityki i religii, splot dwóch władz, a właściwie – w Polsce po ’89 – jednej.)

W blogonocie retoryczne nadużycie sprzed dwóch lat, zajmującej się analizą egzaltowanego epitafium Michnika na śmierć Życińskiego, jeszcze miałem co robić. Politreligijny kicz ukryty był bowiem w zawiązanej na poczwórny supeł figurze retorycznej, którą należało rozplątać.

Dziś Michnik nie bawi się już w subtelności; stosując taktykę szczery spontan, wali (w relacji z hm‐debaty o życiu polskiego kościoła katolickiego) prosto z mostu:

Optymistą jestem dlatego, że moje doświadczenie uczy mnie, że nie ma mocniejszego wspornika dla moralności indywidualnej i zbiorowej niż Ewangelia. Mówię to jako nieochrzczony; nie podlizuję się też żadnemu z biskupów – w moim położeniu byłoby to zresztą beznadziejne. Także dlatego jestem optymistą, że Pan Bóg ofiarował nam księdza Wojtka – to empiryczny dowód na Jego istnienie. [podkr. moje – n.]

Ksiądz Wojtek (zdrobnienie chyba świadczy o tym, że nieutulony w żalu po Tischnerze Michnik zdążył już się skumplować z „żywym dowodem empirycznym”) to oczywiście modny ksiądz Lemański. Który we wspomnianej hm‐debacie sypnął frazesem:

– Godność człowieka jest granicą, której nikomu nie wolno przekroczyć – mówił ks. Lemański.

...po czym roztoczył własną wizję zażegnania kryzysu, który jakoby toczy polski KK:

– Pochylić się należy nad jedną trzecią tych, którzy nie ufają Kościołowi. „Dziedziniec dialogu” byłby tu wskazany. Ale jeśli twarzą tego dziedzińca ma być arcybiskup warszawsko‐praski, to ja temu dobrze nie rokuję.

...nie omieszkując, oczywiście, przypomnieć aluzyjnie swojej martyrologii.

„Pochylić się”. „Dziedziniec dialogu”. Klesza gadka. I „Wyborcza”, niestrudzona, gorliwa trybuna tej gadki.

PRZYPISY

[1] Zwięzłe, by tak rzec „operacyjne”, teoretyczne ujęcie „kołakowszczyzny”, tego nadwiślańskiego szantażu religijnego, można ctrl‐F‐nąć w tekście Przeciw myśli postsekularnej, jeśli ktoś jest jeszcze zainteresowany truizmami.

Pisarze zawsze mieli słabe pojęcie, co się dzieje za murami więzienia (zapewne dlatego, że mało który siedział), mieli za to skłonność do wymyślania rzewnych historii. Przeżuto chleb i ulepiono warcaby; po latach intensywnych rozgrywek mistrz wszedł na drogę samooświecenia.

Albo: złapać karalucha, karmić go i regularnie zmuszać do ruchu; zbudować tor, wpuszczać zwierzątka parami; zwycięski trener pogłębia wznowioną więź z naturą, a swoje rumaki zagrzewa do boju prawie wierszem (umiera, siwy jak gołąbek, a wierny karaluch płacze, zwiedzając czule zakamarki trupa).

* * *

Kiedy (wraz z innymi współwięźniami) patrzę na starcie hierarchy z „niepokornym” (ech, ci pismacy!) księdzem, widzę właśnie taki obrazek: wyścig karaluchów. Aroganckie bęcwalstwo „niepokornego” nie ulega kwestii:

Pani Agnieszko. Przykro mi, że tak to się skończyło. Ja wierzę, że to jednak nie jest koniec. Ja wierzę, że spotkamy się po tamtej stronie. Jakoś jestem spokojny, że Dobry Pasterz odnajdzie Panią i skuteczniej niż ja przemówi do Pani i zaprosi do wiecznego Jeruzalem. Wierzę, że tak będzie potem. Wiem jednocześnie, że zanim to „potem” nastąpi, przyjdzie Pani i nam wszystkim pokonać jeszcze niejedną bruzdę, i ciemność, i bezduszność, i doświadczenie osamotnienia, niezrozumienia, zranienia. Pewnie ja pierwszy stanę przed tamtą bramą. Obiecuję poczekać na Panią. Jeśli by to Pani trafiła tam wcześniej, to proszę, by nie zapomniała Pani o mnie.

Co do hierarchy, nie jestem aż tak zapalonym entomologiem, żeby grzebać w szczegółach; tak naprawdę wystarcza mi przynależność gatunkowa tego synantropa właściwego. Rwanda na deser.

* * *

Było tak:

– Henryku, ty nic nie rozumiesz! Nie po to siedziałem osiem lat na białoruskim zadupiu, żeby teraz nie skorzystać wreszcie z szansy. Obirek odszedł [2005], Bartoś odszedł [2007], Węcławski się ożenił [2008], zrobiło się miejsce. Dla mnie. I sam przecież wiesz, że „niepokorni” ocieplają wizerunek firmy. I będę lepszy od księdza So... – nie udało mu się dokończyć.

– Wojtek, przeginasz! Żydzi – OK, „Tygodnik Powszechny” z Bonieckim – no, trudno, oni i tak są bez znaczenia. Ale od bioetyki się odpieprz! To jest teraz najważniejszy temat marketingowy centrali i masz się zamknąć! Po prostu masz wykonać polecenie, zrozumiano?! Jestem twoim przełożonym, nie zapominaj o tym!

– Ale, Henryku, ja...

I wtedy Henryk, tak jak trzy lata wcześniej, strzelił go w gębę.

– Milcz. Koniec rozmowy, gnojku. Żadnych wywiadów, morda w kubeł. Jasne? Bo pożałujesz.

Pamiętał, jak w 2010 wychodził zasmarkany z rezydencji. Gdyby nie redaktor Zbigniew, poszedłby się upić. Ale dziś jest inaczej. Dziś to Henryk pożałuje...

* * *

Właściwym tematem tej notki jest uporczywe kreowanie przez [niektóre] media wizerunku kościoła jako sfery władzy. Utrzymywanie stałego zainteresowania tematem, podgrzewanie atmosfery historyjkami o „niepokornych”. Wyrabianie w odbiorcy przeświadczenia, że katolicyzm jest jak klimat: nieusuwalny i istotny ze względu na potencjalne skutki (tego żywiołu politycznego).

Ale nie chce mi się rozwijać oczywistości, bo ciągle jeszcze mam odruch wymiotny po (zasadniczo słusznym) apelu, który jednak tak niesmacznie się kończy.

wrażliwiec

Wytrawny reportażysta, autor poczytnych książek (sam chwaliłem, zwłaszcza w temacie czeskim) opisuje, jak dał się krok po kroku podprowadzić czytelnikowi („będę nazywał go N.”). Szkielet historii dostępny jest tutaj (wersja papierowa ciut dłuższa). Chwilę trwało, nim N. osiągnął, co chciał, bo Szczygieł okazał się wrażliwcem:

Ten tekst to był gwałt. Dalej nie mogłem go czytać, a nie wiedziałem, jak mam teraz zasnąć. Następną połowę reportażu czytałem miesiąc. Otwierałem załącznik, ale po kilku zdaniach zamykałem, mówiąc sobie: dokończę za jakiś czas. Nawet skłamałem N., że już przeczytałem go w całości i proszę o wyjaśnienie, dlaczego miałem poznać jego treść.

Kobieta, wprowadzając w życie chore poglądy nt. dyscyplinowania dzieci, zakatowała na śmierć sześcioletniego syna swojego partnera (nie bez jego udziału), dostała 15 lat, po pewnym czasie (odsiedziany) wyrok uległ automatycznemu zatarciu, zanim to nastąpiło, lądowała w miejscach adekwatnych do swoich chorych poglądów („dziateczki duch święty rózeczką bić każe”):

dwa razy przebywała w zakonie, raz – cztery lata, raz – dwa. Pracowała jako sprzątaczka w katolickiej szkole i jako pomoc biurowa w kościelnej instytucji. Skończyła ze świetnymi wynikami teologię.

aż wreszcie, już po zatarciu, podjęła na nowo pracę nauczycielki („Ukończyłam fizykę na Uniwersytecie Warszawskim. Studiowałam także teologię na Papieskim Wydziale Teologicznym, posiadam też certyfikat językowy – po ukończeniu kursu metodycznego, co pozwala mi na naukę tych wszystkich przedmiotów w szkole”), później zatrudniono ją także na stanowisku eksperta „w komisji egzaminacyjnej przydzielającej nauczycielom dożywotni tytuł nauczyciela dyplomowanego”.

Po publikacji Szczygła dostarczone przez N. personalia („do wiadomości redaktora”) dały się łatwo wygrzebać z sieci, zlokalizowano szkoły, w których uczyła i uczy, a materiały świadczące o tym, że na swoich lekcjach stosowała surową, formalną dyscyplinę (typu: kolor długopisu ma być taki‐a‐taki, jeśli inny – jedynka lub upomnienie), stały się własnością publiczną.

Efekt? Panika moralna #41278.

Przecież widać, że się nie zmieniła, nadal przemoc (tylko nie aż tak drastyczna), ktoś taki powinien mieć dożywotni zakaz kontaktu z młodocianymi, bo „dlaczego pedofilom nie zaciera się wyroku”, zawiadomić dyrekcję szkoły / policję / prokuraturę / a w zasadzie sami powinniśmy ją zlinczować. W najwyższej trosce o dobro dzieci.

redakcja

podgrzewa jak umie. A to relacja z fejsbukowej dyskusji (popularny ostatnio, najtańszy chwyt na, ekhem, przedstawienie „opinii publicznej”), a to wypowiedź etyka‐eksperta przeciwko linczowi (który to ekspert, co się dziwić, sprowokował kolejne setki komentarzy), a to rozmowa z ekspertem‐karnistą (przeciwko podważaniu instytucji zatarcia wyroku), a to komunikat ministry edukacji („wystąpię o zmianę przepisów prawa”, aby wyrzucić z oświaty osoby prawomocnie skazana za dokonanie „przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu, popełnionych wobec małoletnich”, również z zatartymi wyrokami); komentarzy przybywa, kliki w rozkwicie; sukces. Ale też dupochron:

Szanowni Czytelnicy,
rozumiemy, że temat budzi Wasze olbrzymie emocje. Nasze też. Jednak jesteśmy zmuszeni usuwać Wasze wpisy, w których podajecie personalia „bohaterki” tekstu. My wiemy, że Wy wiecie, kim ona jest. Prosimy Was jednak – nie wklejajcie takich komentarzy, ponieważ będziemy zmuszeni zamknąć tę dyskusję.
Z poważaniem,
Redakcja Gazety Wyborczej

Empatyczna, ale dbająca o bezstronność i poszanowanie prawa „Wyborcza”. Nie jest im wszystko jedno. [Świadczą o tym również zdania wielokrotnie złożone z wielokrotnym przeczeniem, które padły w związku z tradycyjnym tematem księżowskiej przemocy (seksualnej):

Episkopat zrobił rzecz niespodziewaną: powołał koordynatora ds. ochrony dzieci i młodzieży. Ponieważ chodzi o ochronę przed księżmi‐pedofilami ma to wymiar przede wszystkim symboliczny. Taka decyzja oznacza bowiem, że biskupi nie lekceważą problemu molestowania dzieci przez księży, nie twierdzą, że jest on na tyle marginalny, że nie warto poświęcić mu na tyle uwagi, by wprowadzić system prewencji.

Teraz taki system ma szansę stworzenia nowego koordynatora, którym został jezuita o. Adam Żak. Czym dokładnie się zajmie? Na razie nie wiadomo.

[podkr. moje – n.; btw: „system ma szansę stworzenia koordynatora” – po jakiemu to?]

Czy oznacza to odejście od linii? Na moje, raczej ochłap rzucony tzw. opinii publicznej. Wróćmy jednak do tematu.]

podszewka

Sądzę, że obowiązkiem krytycznego obserwatora jest każdorazowe zbadanie, czym właściwie podszyty jest dany przypadek paniki moralnej. (Ostatnio pisałem o tym w związku z generalnym strychulcem niewinnych ofiar, dającym alibi całej klasie panik.)

Polska szkoła jest autorytarna, sztywna, poddana – jak i większość domeny życia społecznego – dwuwładzy bogorynku. Jest systemowo przemocowa. Gdy idzie o „rynek” i to, jak przerył cały system edukacji, choćby taki tekst. Społeczeństwo [rodziców] zasadniczo nie protestuje przeciwko tym przemianom. Wspiera też, nie sprzeciwiając się czynnie, katolickie lekcje gięcia karku.

Krótko a syntetycznie mówiąc, godzimy się jako zbiorowość na przemocowy charakter szkoły. Poczucie, że coś jest tu ostro nie tak, zostało zepchnięte do „zbiorowej nieświadomości” (bo przecież niszowe publikacje jawnie stawiające ten problem, choćby te, do których linkuję wyżej, to margines marginesu).

I to właśnie ta zbiorowa nieświadomośc wybucha (kolejnymi) atakami paniki moralnej, gdy pojawia się drastyczny przykład. Nauczycielka‐zabójczyni. Ksiądz‐pedofil. Dopiero wtedy.

A przecież pomysł, żeby karać upomnieniami lub oceną niedostateczną za kolor długopisu, jest chory, niezależnie od tego, czy wdraża go zabójczyni, czy „dobry, ale surowy nauczyciel”, nienaganny moralnie. Jednak społeczeństwu [rodziców] to zasadniczo nie przeszkadza na co dzień; przeciwnie, w ramach ogólnej postawy cedowania odpowiedzialności na szkołę, rodzice są raczej zadowoleni. Dyscyplina jest dobra.

Dopiero gdy „Wyborcza” czy inne klikożerne media rozkręcą panikę moralną, rusza społeczeństwo w poszukiwaniu kozła ofiarnego, na którym odjadą nasze zbiorowe, nieuświadamiane na co dzień lęki. Lege artis. Zmienić prawo.

Zmieniać szkołę? A po co, problem został przecież zlokalizowany.


zob. też. Fama Szczygieł najprawdziwszy Szczygieł na białym koniu

Komentując idiotyczny (tak co do koncepcji, jak i wykonania) projekt, który zaowocował książką Nasz mały PRL, Kinga Dunin napisała:

Autorom zdaje się w minimalnym stopniu przeszkadzać brak demokracji, wolności, książek, zagłuszanie zagranicznych radiostacji i tym podobne głupoty. Choć oczywiście są w opozycji, więc Szabłowski, żeby przeżyć coś podobnego, udaje się na demonstrację pod domem gen. Jaruzelskiego. I nie podoba mu się. Gdyby naprawdę chciał coś przeżyć, doradzałabym jakąś zadymę z pałowaniem przez policję. Dziś też można się na to załapać.

Dziś, i to naprawdę bez trudu, można się także załapać na współczesną wersję orwellowskiego poczucia duszności podszytej tłumioną rozpaczą, które było podstawowym i realnym elementem PRL‐owskiego pejzażu emocjonalnego, czymś w rodzaju „promieniowania tła”. To do niego odnosi się pierwsze zdanie powyższego cytatu, dopowiem tu jeszcze dwójmyślenie, wszechobecny system wymuszonej hipokryzji, i mulący codzienny kontakt z nowomową. PRL bardziej niż państwem policyjnym był państwem dusznym.

Duchota w dzisiejszej Polsce ma kolor sutanny. Nie ma dnia, żeby hm‐liberalny i mieszczański dziennik „Gazeta Wyborcza” nie raczył czytelnika kilkoma materiałami z życia kleru. A to problemy z kasą łódzkiego proboszcza, a to znowuż zwierzenia z młodości weredycznego liberała z komitetu centralnego, biskupa „Kwas Solny” Pieronka. Telewizja hm‐publiczna nie ogranicza się do retransmisji mszy i programów religijnych (dwa anachronizmy, zważywszy na wielorakość i rozmiary Katolickiej Tuby w Każdym Domu), ale jest też (największym na świecie?) producentem seriali księżowskich, tego podgatunku produkcyjniaka, co to ma wychować widza w przeświadczeniu, że „bez księdza ani rusz”. Bez księdza także ani rusz w telewizyjnej i radiowej publicystyce (na każdy temat) – do asfiksji (i wyrzygu) w tysięcznych obszarach serwilizmu i poddaństwa umysłowego.

* * *

Na tym tle specjalnie nie dziwi rubryka red. Szostkiewicza w „Polityce”, tygodniku umiarkowanie prawicowym. Już się kiedyś zajmowałem miałkością i niekoherencją treści prezentowanych przez Szostkiewicza, w komentarzach padło wówczas przytomne zalecenie:

Odebrać Szostkiewicza „Polityce” i oddać „Gościowi Niedzielnemu”.

Redakcja „Polityki” nie skorzystała z tej sugestii, być może dlatego, że dokładnie na dzień przed jej sformułowaniem wpuściła na swoje łamy buńczuczną swadę Jana Hartmana, uznając – choć rozkręcił się on w stronę jawnie antyklerykalną dużo później – że jakoś to zrównoważy Szostkiewicza.

Ale po co w ogóle go trzymać? Zwłaszcza że ostatnio okazał się także leserem i niechlujem.

Ale z hasłami trzeba uważać. „Nie zabijam, nie kradnę, nie wierzę” można interpretować jako insynuację, że wierzący zabijają i kradną. Zwraca na to uwagę ks. Andrzej Draguła w Tyggoniku Powszechnym („Wartość ateisty”). Albo inaczej: że niewiara jest gwarancją zdrowia moralnego, a wiara zbrodnią, jak zabójstwo czy kradzież.

Tyggonik. Kopiuję w niedzielę tekst wiszący w sieci od środy. A wiecie, jaki tytuł nosi czytanka księdza Draguły? Taki: Wyznanie niewiary na billboardach. A nie Wartość ateisty.

Najwyraźniej Szostkiewicz dostał dużo wcześniej roboczą wersję księżowskiej politgramoty, skopiował parę zdań (oraz „słusznych” myśli) i podlał (cudzym) paternalistycznym sosem:

Tymczasem „dojrzały” ateizm wyrasta z dziecięcej choroby antyklerykalizmu, pisze ks. Draguła. No tak, ale sukces radykalnie antyreligijnych, więc i antykościelnych „nowych ateistów” Dawkinsa i Hitchensa, pokazuje, że ksiądz się myli. W „dojrzałych” ateizmach Europy Zachodniej antykościelne ukąszenie jest dalej obecne.

Bumelka, że skwituję tę tandetę PRL‐owskim rzeczownikiem.

Zatem dlaczego „Polityka” nadal kompromituje się Szostkiewiczem? Najprawdopodobniej z tych samych powodów, dla których PRL‐owskie prace naukowe musiały mieć cytat z Lenina (jakoż „dziecięca choroba” czy „...ukąszenie” brzmią znajomo, prawda, koteczku?), a wstępniaki w gazetach – nawiązanie do ostatnich zaleceń Biura Politycznego.

Pan Mirosław Czech raz już występował na tym blogu, dwa lata temu w dziwiszo‐wawelskiej notce w przyklęku, choć tylko jako bohater poboczny. Niemniej, ta pozycja (przyklęk), niby nie czołobitna, ale jednak w swoim głębokim sensie – zgięta, dobrze określa ideową postawę owego mumity,

ex‐unity (wolnościowego) i ex-demokraty.pl, obecnie dziennikarza Agory

W tekście (za parę dni będzie już dokładnie zapianiony, a więc całkiem schowany za paywallem) Boże gówno przed ikonostasem, czyli bronić sacrum kolejno napusza się (politycznie i prokościelnie), nabzdycza (nad sacrum), fałszuje (tekst Pussy Riot), cytuje (kłamliwy bonmot „wybitnego teologa”) i wreszcie, na koniec, rozlewa się szerokim pro‐religijnym frazesem.

Z pewną przykrością zawiadamiam, że, niestety, nie starczy mi energii, by wszystkie powyższe czasowniki omówić równie dokładnie.

napusza

Pisze tak:

Posłanie [Cyryla i Michalika] jest doniosłym i unikalnym dokumentem ekumenicznym.

Zgoda, mało w nim otwartości, za którym tęsknią kościelni „progresywiści”, więcej konserwatyzmu i zwycięstwa konfrontacyjnego modelu religijności. Katolicyzm i prawosławie łączy to, o czym napisał Joseph Ratzinger/Benedykt XVI w traktacie teologicznym „Jezus z Nazaretu”, odwołując się zresztą do myśli rosyjskiego filozofa Włodzimierza Sołowjowa: największym wyzwaniem dla Kościoła nie może być pokusa rządzenia światem i narzucania własnych przekonań ludziom niewierzącym, lecz obrona depozytu wiary. Aby nie dopuścić do wejścia świata na ołtarze i oddawania mu pokłonu, zamiast Chrystusowi.

Czyli obrona sacrum przed ingerencją profanum.

Tylko popatrzcie. Doniosłe (hm) i unikalne (czyżby?) jest to, że w dokumencie C&M zwycięża „konfrontacyjny model religijności”. (Odsyłam tutaj do tekstu Jana Hartmana, którego ocena „posłania C&M” pokrywa się z moją.) W kolejnym kroku, pozbawionym jakiejkolwiek łączności logicznej z poprzednim, stawia wielkie „powinno być” (czyli postulat, od zarania nie spełniony i zapewne niespełnialny, aby kościoły porzuciły pokusę rządzenia światem, z niewierzącymi włącznie), przeciwstawiając mu (fałszywie) malutkie „jest”: obronę tzw. depozytu wiary. I streszcza to (fałszywe) przeciwstawienie zdaniem, rozpoczynającym się od „aby”, które – w tym kontekście – dotyczy przecież kościołów instytucjonalnych: to one mają (jakoby) nie przedkładać spraw świata nad sprawę Chrystusa.

A w kolejnym akapicie (znienacka) uogólnia mu się: chodzi o obronę sacrum przed profanum. Gdy jednak wróci do tej myśli (zaraz po „cytuje”), okaże się, że owo „profanum” to nie żadna nieusuwalna skłonność kościołów do takiego czy innego cezaropapizmu, lecz... dziewczyny z Pussy Riot.

Gdyby się pan Czech tutaj nie napuszał, byłby jeszcze mniej skuteczny w ukrywaniu kłamstwa i niespójności, na których stoi jego, hm, wywód.

nabzdycza

Generalny aksjomat tego tekstu Czecha – złączenie spraw „posłania C&M” i Pussy Riot – jest sam w sobie, powiedzmy to szczerze, odrażający. Ulatnia tu się zapaszek typu „mamy polityczny interes z Cerkwią, więc ochoczo będziemy odpierać atak [Pussy Riotów]”. Oczywiście dbając, by pozostać w przyklęku (por. wyżej: nie czołobitnie, ale w zgięciu).

Ale Czechowi co i raz opada owo zgięcie. Musi się nabzdyczyć. Zacytować Nowosielskiego. Zacytować Florenskiego. Objaśnić „mistykę ikonostasu”. Po co? Nie wystarczy przypomnienie, że cerkiew to taki rodzaj kościoła, też ma ołtarz, też szermuje pojęciami świętokradztwabluźnierstwa?

Ano po to, żeby przydać grozy strasznemu, świętokradczemu występowi Pussy Riot. A technicznie ponadto w celu zamaskowania swojego translatorskiego fałszerstwa.

fałszuje

Zacytujmy dzieło Czecha (zanim zniknie w kurzu za pianinem).

Bogurodzico, Dziewico, przegoń Putina,
Putina przegoń, Putina przegoń!
Czarna sutanna, złote pagony,
Wszyscy wierni pełzną do pokłonów.
Widmo wolności na niebiosach,
Paradę gejów w kajdanach wysłano na Sybir.
Szef KGB, ich główny święty,
Pod eskortą wiedzie demonstrantów do aresztu,
By nie obrazić Najjaśniejszego,
Kobiety powinny rodzić i kochać.
Gówno, gówno, gówno Boże,
Gówno, gówno, gówno Boże.
Bogurodzico, Dziewico, zostań feministką,
Zostań feministką, feministką zostań!
Cerkiewna chwała zgniłych wodzów,
Procesja czarnych limuzyn,
Do ciebie do szkoły wybiera się kaznodzieja
Idź na lekcję – zanieś mu pieniądze!
Patriarcha Gundiajew wierzy w Putina,
Lepiej by, skurwiel, w Boga uwierzył,
Pas cnoty nie zastąpi mityngów,
Podczas protestów jest z nami Maria Zawsze Dziewica!
Bogurodzico, Dziewico, przegoń Putina,
Putina przegoń, Putina przegoń!

A teraz zastąpmy wers „gówno, gówno, gówno boże” słowami o sensie „to (od)boskie, religijne pieprzenie” względnie „ci powołujący się na boga dranie”. Carol Rumens w „Guardianie” prezentuje angielski przekład (z poniekąd kulturo‐ i literaturoznawczym komentarzem); nasz wers przybiera tam postać:

Crap, crap, this godliness crap!

W oryginale użyto słowa срань; kto zna nawet tylko pobieżnie rosyjski, zauważy, że w linkowanych objaśnieniach brakuje znaczenia dosłownego, denotującego ekskrementy. „Coś odrażającego i głupiego”. „Nikczemny, głupi człowiek”, również w liczbie mnogiej jako oznaczenie (nikczemnej, głupiej) zbiorowości.

Czech, dokonując swojego ujednoznacznienia, łże. No ale za to może już poczynając od tytułu rozsiewać moral panic.

Podobna historia ze „skurwielem” (Gundiajewem aka Cyrylem). W oryginale użyto słowa „suka”, które po rosyjsku znaczy w zasadzie to samo, co po polsku. Nic pochlebnego (Rumens tłumaczy na vermin), ale, cóż, Czech musi wzmocnić.

Gdy się jednak odrzuci te fałszerstwa – co zostaje aż tak włos na głowie jeżącego? Nie za wiele; teraz lepiej rozumiemy, czemu Czech uznał, że sama akcja „translatorska” to za mało i że trzeba dodatkowo ponapuszać się i ponabzdyczać.

cytuje

Ks. Tomáš Halik, wybitny teolog czeski, powiedział: „Z ateistami zgadzam się w wielu sprawach, czasem niemal we wszystkim – z wyjątkiem ich wiary, że Bóg nie istnieje”. W ślad za nim chciałbym powtórzyć, że z obrońcami rosyjskiej grupy Pussy Riot zgadzam się niemal we wszystkim – z wyjątkiem oceny ich czynu i tego, czy można go uznać za dopuszczalną formę ich politycznego protestu.

Nie wiem, czy istotnie Halik to powiedział, czy może to sam Czech nie odróżnia (wskutek popularnego prawicowo‐religianckiego odmóżdżenia) „wiary w nieistnienie” od „niewiary w istnienie”. Niezależnie od prawdy (dot. autorstwa) to kompromitacja. Albo cytuje durnotę, albo na durnotę przekształca.

rozlewa się frazesem

Najpierw zatem musi przywołać 70 lat przymusowej ateizacji, zbrodnie reżimu itd.:

Dzieje się to w krajach, w których w latach 30. minionego wieku walka z religią i propagowanie bezbożnictwa nie były pustymi rytuałami jak w Polsce lat 80. W imię „postępu i walki z przesądami religijnymi” wymordowano niemal cały episkopat rosyjskiej Cerkwi prawosławnej i innych Kościołów chrześcijańskich, ponad sto tysięcy księży, mniszek i mnichów, zburzono dziesiątki tysięcy świątyń. Wszelkie wsparcie państwa miał ruch bezbożników urządzający w dniach świąt kościelnych różne „happeningi”, które miały ośmieszać wiarę, religię i Kościoły. Również w świątyniach.

Ruch bezbożników. Aha.

Potem krótki hyc do Pokuty, filmu Tengiza Abuładze, którego przywołanie można przetłumaczyć symbolicznie na „ojczyzna? bóg i naród!”. Lekkie uniesienie się z przyklęku:

Odrodzenie religijne było naturalnym elementem procesu zmian wolnościowych i demokratyzacyjnych. Dziś dla wielu mieszkańców byłego Związku Radzieckiego jednym z największych rozczarowań jest postawa Cerkwi. Pod rządami Putina znów zaczęto mówić o cezaropapizmie – symbiozie tronu i ołtarza, w której pierwsze skrzypce gra władza świecka. Stąd protest przeciwko wprzęganiu Cerkwi do służby autokratycznej władzy jest czymś zrozumiałym.

I – natychmiast – siad (na pięty).

Nie zmienia to jednak aktualności pytania o wartości, na jakich powinno być budowane społeczeństwo, na którym przez kilkadziesiąt lat testowano rozwój bez Boga. Pytania: jak zachować świętość.

(Raz mumita, zawsze mumita, że sięgnę po autocytat, oryginalnie dotyczący Samsonowicza. „Społeczeństwo powinno być budowane”. W zgodzie z wartościami sprezentowanymi mu przez „światłych obywateli”. Na przykład poprzez wrzucenie via „instrukcja”, nie ustawa, religii do szkół.)

Warunek dialogu to uznanie, że zagrożeniem dla porządku demokratycznego jest nie tylko sojusz tronu z ołtarzem, fundamentalizm i integryzm wewnątrz Kościołów, lecz również agresywne wkraczanie profanum w sferę sacrum.

Pamiętacie („napuszenie”) moją wzmiankę o podmianie jednego profanum na drugie? O, tu się właśnie dokonuje.

konkluzja

Oto ona:

Sprawa Pussy Riot ujawniła, jak bardzo brakuje nam uzgodnienia elementarnych pojęć i zrozumienia Innego. A bez tego jakikolwiek dialog nie jest możliwy.

Konfrontacja z wiarą i wrażliwością wschodnich chrześcijan może w tym pomóc.

Naprawdę, to właśnie są ostatnie słowa tekstu Czecha. Otóż „sprawa Pussy Riot” niczego takiego nie ujawniła. Posłużyła Czechowi do manipulacji w kilku zilustrowanych wyżej krokach. A „wiara i wrażliwość wschodnich chrześcijan” – jako pojęcie, które Czech w konkluzji wysysa z palca (bo nie z własnego tekstu) – niczym specjalnym nie różni się od „wiary i wrażliwości zachodnich chrześcijan”.

Jeden frazes więcej.

« older entries · newer entries »