z językiem

You are currently browsing the archive for the z językiem category.

Mam na półkach dwa wydania Ulissesa w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Pierwsze (PIW 1969), w twardej płótnemkrytej oprawie, ze słynną niebieską obwolutą, na której odwrocie schowano fragment planu Dublina. Oraz nowsze (Znak 2002), w miękkiej oprawie; na okładce pomieszczono reprodukcję ryciny przedstawiającej spacerowiczów płci obojga na nadrzecznym bulwarze (+ pieski na smyczach, dziecko); po strojach sądząc, rycina z epoki mocno poprzedzającej 1904, rok akcji powieści. Autorstwa projektu tej okładki nie ujawniono. Jest sens trzymać obydwa: pierwsze z powodów osobisto‐sentymenalnych, drugie, bo najprawdopodobniej opiera się na poprawionym przez tłumacza tekście przekładu z 1992 (wydawca jednak wprost tej informacji nie udziela, zamieszcza wszakże krótkie posłowie Słomczyńskiego do wydania z 1997 roku).

Co ciekawe, wydanie pierwsze mimo twardej oprawy jest najbardziej kompaktowe (139 x 205 mm), Znak przyciął papier na format 148 x 205.

To maleństwa w porównaniu z wydaniem łódzkiej Officyny przekładu Macieja Świerkockiego.

Tomiszcze (twarda oprawa, dobrej jakości papier, komfortowe marginesy) jest poważnie grub(sz)e i ma format 168 x 248 [wszędzie mierzę oprawy]; zapewne dlatego, wraz z posłowiem Piotra Pazińskiego, nie dobija do 800 stron (oba „słomczyńskie” mają ponad 800).

Nie jest to wydanie dla ludu czytającego miast i wsi, to wydanie dla posiadaczy wysokich regałów. Waży około kilo czterysta.

W środku solidna („zecerska”) robota, choć pedant miałby się do czego przyczepić.

Razem z nowym przekładem Ulissesa Officyna oferuje swoisty kompanion do niego, autorstwa tłumacza, Macieja Świerkockiego, pt. Łódź Ulissesa; format i oprawa identyczne (słusznie), stron 416.

I tu jest znacznie gorzej. Skład robiła ta sama osoba co Joyce’a, wg projektu prawie bliźniaczego, ale korektę – ktoś inny. I straszą rozmaite błędy, zwłaszcza dzielenia wyrazów przy przenoszeniu do następnego wiersza. Jeden z nich, szczególnie idiotyczny, włożyłem do tytułu blogonoty: „nie‐ / chby” (o dzieleniu wyrazów angielskich lepiej nawet nie wspominać).

Mimo to (po niniejszym sarknięciu w stronę wydawcy) sformułuję taką przestrogę:

przestroga

Czytelniku! Nawet jeśli nie masz wysokich regałów, a chcesz kupić Ulissesa w przekładzie Świerkockiego, kup również (szarpnij się!) Łódź Ulissesa tłumacza!

Świetna lektura. Zdążyłem chapnąć Wstęp oraz rozdział pierwszy (Telemach). Świerkocki (po wstępnym nakreśleniu motywów i początków swej siedmioletniej pracy [nawiasem: Słomczyński harował lat dwanaście; to także komentuje (poniekąd) M.Ś.]) zajmuje się głównie przedstawieniem re‐re [research & reasoning] swoich translatorskich decyzji, nawiązując do zamierzchłych polemik, rysując tło rozmaitych, również własną umęczoną osobą per pedes prowadzonych poszukiwań. I oddając się dygresjom; narracja jest wartka, miejscami gawędziarska, miejscami butno‐pokutna („tak zdecydowałem! wolna‐wola‐tłumacza! ale targa mną trwoga wątpliwości takich‐owakich”) – którym to określeniem kontruję (nieco złośliwie) jego przypis ze strony 8, dot. postaci Zbigniewa Batki (po którym w pewnym sensie przejął dzieło przekładania Joyce’a); pisze tam:

Zbyszek nie cierpiał takich zachowań na pokaz, popisów, obłudy [...] ludzi, których podejrzewał o tego rodzaju lanserskie skłonności, zwyczajnie nie szanował, choć sam był ambitny, a nawet chełpliwy [wytł. moje]

I polecałbym lekturę Łodzi nie tylko (amatorskim, jak ja, czy profesjonalnym) pasjonatom problematyki translatorskiej.

dlaczego?

Dlatego że komentując własne (i nie tylko) problemy z oddaniem w innym języku tego Joyce’owskiego przeciążenia (na pozór prostych fraz) znaczeniowego: ech, aluzji, kryptocytatów, nawiązań, ukrytych znaczeń etc., zarazem zwraca (i to mocno zogniskowaną) uwagę na sam fakt ich istnienia. To zresztą normalne – literatura często ma swoje drugie i dalsze dna. Co wyjątkowe (zwłaszcza sto lat temu), to gęstość owego przeciążania. Nie wartościuję, stwierdzam.

Nie żebyśmy byli (dzisiaj) zdziwieni. Wieloakapitowe komentarze do pojedynczego wyrazu, śledztwa ws. tropów itd., itp. – to norma dla krytycznych czytelników współczesnego wiersza; gęstość (zasadniczo) nie trwoży; co współcześnie przestrasza – to objętość (ponad 800 stron różnorakiej stylistycznie prozy!). I to jest ew. punkt oglądu Ulissesa na dziś: rodzaj obszernej lekcji.

Zresztą, nie tylko wiersza. Cała nasza mowa jest unurzana. Weźmy dla przykładu dwa zdania:

Ulisses – dzieło geniusza czy szarlatana? Tytaniczny trud pierwszego tłumacza, gigantyczna praca – drugiego.

I po kolei: tytani = pierwsza fala w mitologii greckiej; giganci = poboczna, tamże; geniusz (rzymskie) = duch opiekuńczy; szarlatan = z włoskiego ciarlare, paplać; por. parlare, rozmawiać.

W Stonerze Karolina Górnicka recenzuje tom Marcina Podlaskiego trzysta cytryn do trzeciej potęgi tygrysa.

Autorka recenzji zwróciła moją uwagę komentarzem do zestawu wierszy Szymona Biry w 17 numerze „Kontentu”. Pisze tam:

Bira radykalnie zrywa z szerokim, panoramicznym obrazowaniem w kolejnym wierszu z zestawu, który skupia się raczej na jednostkowym ciele. Tekst zdaje się opisem upiornej kliniki, nieludzkich eksperymentów, na co wskazuje nacechowane słownictwo: „atak”, „kabel”, „przesył”, „skute”. Z bohaterem wiersza coś jest nie tak: nie świadczy o tym jednak jego sposób zachowania ani nawet zabiegi, którym jest poddawany, a fakt bycia obwąchiwanym przez zwierzęta. Przeniesienie sprawczości z ludzi na zwierzęta drastycznie zmienia wydźwięk wiersza, przekształcając go w głos w dyskusji ekokrytycznej. To właśnie w ten sposób pojawiają się u Biry wątki społecznie istotne, polityczne, zaangażowane – dyskretnie, jakby mimochodem. Może to właśnie główny problem jego poetyki: wątki najistotniejsze, najciekawsze, są równoprawnym elementem kreowanej przez autora rzeczywistości, niczym niewyróżniającym się spośród natłoku przedmiotów i zdarzeń.

Opinie powyższe wydały mi się [KG: „tekst zdaje się” – bezosobowa forma pseudoobiektywizacji – mnie jednak zdaje się inaczej] ssane z sufitu, albo (grzeczniej) są (może) wynikiem podejścia do tekstu (wiersza) z narzędziem w postaci z góry powziętej interpretacyjnej tezy. Wobec czego postanowiłem wyjść od „gołego” tekstu, niczego nie zakładając; efekty w blogonocie skute, wlane: wyszło mi coś zgoła innego niż u KG.

Wracając do trzystu cytryn. Tu z kolei mam wrażenie, że autorka jest spętana przedustawnym dogmatem [jakiejś wersji intencjonalizmu]; powtarza parę razy opinie w takim tonie:

Nie da się arbitralnie wskazać momentu, w którym przypadek może być uznany za znaczący – w związku z tym należałoby uznać, że wszelkie akty przypominające mowę, zlepek losowych liter, słowa w nieistniejącym języku, znaczą tak samo jak logiczne i spójne struktury zdaniowe. Takie twierdzenie nigdy nie będzie prawdziwe: wypowiedzi włączające elementy przypadkowe, mimowolne, a także całą rzeczywistość pozatekstową do znaczenia, przestają znaczyć ze względu na sam fakt ich nieinterpretowalności. [wytł. moje]

Podobnie stanowczo wypowiada się Weronika Janeczko w [afirmatywnie] linkowanym przez KG tekście (także o tomie Podlaskiego):

Jeżeli chcielibyśmy jednak podjąć się zrozumienia schizoafatycznych zdań nieznaczących (i wszystkich innych tego rodzaju), zawsze dojdziemy do paradoksu w rodzaju „mówię espresso myślę doppio wychodzi aqua”. Podczas produkowania wielu interpretacji danej wypowiedzi musimy uznać, że nie ma ona jednego znaczenia (ani nawet dwóch), w związku z tym niczego konkretnego w interesującym nas momencie nie komunikuje, staje się więc pozbawiona znaczenia: tu koło się zamyka.

Tymczasem fraza „mówię espresso myślę doppio wychodzi aqua” jest klinicznie [wybaczcie] czystym przykładem na działanie mechanizmu asocjacyjnej pamięcio‐recepcji [łączę w jedno: nie ma recepcji bez pamięci (asocjacyjnej) i odwrotnie].

kontekst: włoski (słowa z języka włoskiego)
przedmiot: espresso
pytanie: doppio [„podwójne, podwójnie”]
odpowiedź: aqua

Włosi do pitego z maleńkiej filiżanki espresso (piekielnie mocnej gorącej kawy) rutynowo, mechanicznie (tak po prostu trzeba, tak się robi) zamawiają szklankę wody. Nie ma pierwszego bez drugiego.

* * *

Gdybym sam miał się zajmować trzystoma cytrynami, odsunąłbym na bok historie opowiadane (poza tekstem tomu) przez autora, Marcina Podlaskiego. Wyjaśnia on, tu i tam, okoliczności powstania, może i motywacje, trochę (osobiste) techniki, jak np. [cytuję za Janeczko]:

poznawszy dogłębnie, nie w teorii, ale przede wszystkim w praktyce, myśl i mowę schizofreniczną, zauważyłem u siebie po pewnym czasie, że jeśli włączę w moim mózgu przycisk on, potrafię myśleć i mówić w podobny sposób. Siadając do pisania tekstu przeznaczonego do cytryn, odpalam ten włącznik i staję się zupełnie inaczej percypującym świat człowiekiem. Staję się świadomym schizofrenikiem, odbieram rzeczywistość tak, jak osoba chora i wypowiadam się schizofatycznie jako podmiot dotknięty psychozą.

Jest to b. interesujące, to prawda. Ale niech autor nie wyręcza krytyka. Tekst jest tekstem jest tekstem – i powinien być punktem wyjścia.

* * *

Poświęciwszy chwilę na wybrzmienie truizmów, wracam do wypowiedzi Podlaskiego. Mówi: „odpalam ten włącznik”. Być może jednak to nie włącznik, a wyłącznik. Wyłączający całe warstwy filtrów, których podmiot (mówiący) używa (albo to one go używają w akcie mowy) do dokonania przekroju/rzutowania/itp. kłębu asocjacji (w danym momencie aktywniejącego z tła (substratu), z przeobszernego kłącza pamięcio‐recepcji), nadawaniu mu formy gramatycznie spolegliwej, intencjonalnie komunikującej [if any] itp., itd.

(Nawiasem mówiąc, gdy się odrzuci jako irracjonalne, spiskowe, psychotyczne funkcjonujące w kulturze całe gmachy spetryfikowanego absurdu, można (przykładowo) frazę „spadła na mnie dachówka | boli | bóg tak chciał | za co?” uznać za niekwestionowalny objaw schizofrenii.)

Ale i tak, mając do czynienia z zapisem „surowszego”, przed poddaniem „obróbce”, materiału językowego włączamy własne filtry (w próbie czytania „rozumiejącego”) lub oddajemy się, jak Lemowskie Kobyszczę, szczęsnej kontemplacji [językowego] bytu. (Sam preferuję podejście pierwsze.)

Buszującego w zbożu czytałem 100 lat temu i jakoś nigdy potem nie czułem potrzeby powrotu. Inaczej rzecz się miała z dwoma kawałkami cyklu Glassowskiego, Wyżej podnieście strop, cieśle + Seymour. Introdukcja (Czytelnik 1966) oraz Franny i Zooey (również; obie pozycje w tłum. Marii Skibniewskiej).

Być może te (licealne?) lektury zostały zapamiętane przez swoją klanowość. Podobnego rodzaju zaciekawienie mogło towarzyszyć o trzy epoki późniejszemu filmowi The Royal Tenenbaums (2001) Wesa Andersona (który raz zrobi film wciągający, a innym razem kompletną chałę). W obu przypadkach mamy Nowy Jork, rozległą rodzinę żydowsko‐irlandzką, genialne dzieciaki. Film – tragikomedia z aluzją do antyku, czyli galeria postaci, które powinny poddać się psychoanalizie; książki – z II wojną światową w tle – dopiero sygnalizują psychoanalityczne zagrożenie (narzędzie dyscyplinowania w rękach establiszmentu), a poza tym próbują żenić tzw. filozofie Wschodu z rodzajem chrześcijaństwa, mocno, jak się wydaje, po żydowsku (dialekt manhattański). Intelektualnie obie pozycje (dwie wymienione książki traktuję łącznie) to kiciarstwo, no ale portrety epoki, jakaś socjologia itp. do zachowania.

Powyższy wstęp poniekąd z obowiązku; Salingera („tego, który się wycofał, samotnika”)...

Moim zdaniem – szokująco wywrotowym zapewne – poczucie zupełnej anonimowości jest jedną z najcenniejszych rzeczy, jaką pisarz w czasie swych twórczych lat dysponuje.
[Salinger na skrzydełku Franny i Zooey (1966)]

... wypiera Ferrante, a Paltrow (udanie grająca u Andersona adoptowaną Tenenbaumównę) dziś sprzedaje perfumy na bazie aromatów własnej pochwy; times are a‑changing.

Tak naprawdę przynoszę tu tylko ścinki.

* * *

Nawet dziś, patrząc na tę niby Nike na okładkach serii (mimo zmian, jakaś wersja rysunku była zawsze),

widzę nietypowego, omszało‐profesorskiego, przyjmującego pozę bez mała napoleońską, Paszczaka (może z jakimiś genetycznymi naleciałościami rodziny Piżmowców).

Ten porośnięty u dołu postrzępionym zarostem twarzopysk, z którego wystają jakieś zęby? wąsy? Na prawo od górno‐lewego kłapciatego ucha widać przymknięte w zadumie oko. Lewa ręka zatknięta za połę szaty, prawa spoczywa w głębokiej kieszeni, być może opierając się o opasłą książkę.

* * *

Jakiś czas temu pewien polemizant, żeby mnie ostatecznie pognębić, użył argumentu z interpunkcji; napisał: „i jak cytujemy kogoś, to zamykamy cytat przed kropką”. Zapewne miał na myśli zdaniocentryczne zalecenia marabutów językowych, dla których wypowiedź pisana musi [w jakimś ostatnio] składać się ze zdań atomowych, wobec czego ciąg zdań ujętych w nawiasy (czy to zwykłe, czy w cudzysłów) każą traktować jako zdanie i pisać kropkę po nawiasie albo cudzysłowie zamykającym (no, chyba że pojawi się tam „?” lub „!”, wtedy nie).

Jest to zasada idiotyczna, którą świadomię łamię. Ale – okazuje się – nie jest odwieczna. Na poniższej reprodukcji są aż trzy ciągi zdań ujęte w nawiasy. I pozostają ciągami zdań; kropka jest tam, gdzie powinna: kończy ostatnie zdanie w ciągu.

Dodam, że taki zapis jest konsekwentnie stosowany w obu tych wydaniach Salingera. Kto, kiedy i dlaczego zechciał idiotyczną normą wyrugować normę poprzednią (lub: dobrą praktykę) – nie dowiem się bez przekopania archiwów. Niemniej, potępiam.

* * *

Wreszcie b. dobitny przykład na coś, co nazywam deklaratywnością opisu. Seymour Glass, brat narratora, jest u Salingera – mówiąc wprost – Chrystusem (w pewnej wersji). Jedną z jego zalet czy wyróżników ponadprzeciętności jest fakt (opinia brata), że pisze Poezje Pierwszej Klasy. To deklarowany stan rzeczy; jakże często prozaicy czy wierszopisarze deklarują zamiast pokazać („a przekonajcie się sami” etc.).

Rozumiem trudność: Salinger musiałby sam napisać poezje pierwszej klasy, by pozadeklaratywnie dowieść czytelnikowi prawdziwość osądu brata. Wije się więc (narracyjnie) przez ileś stron, aż wreszcie...

...raz a dobrze załatwia sprawę przypisem.

W „Magazynie Książki”, czerwiec 2020, Piotr Tarczyński reklamuje Sedarisa we własnym przekładzie. Ponieważ nabrałem podejrzeń przy Sprzedawczyku Beatty’ego, poszedłem sprawdzić (David Sedaris, Leviathan).

No i teraz, już bez dalszego sprawdzania, będę omijać pozycje po tym tłumaczu.

He bought a complicated racing bike [...]

Kupił sobie fikuśną kolarkę [...]

One day that May, as I walked to the post office, he pedalled past without recognizing me. His face was unguarded, and I felt I was seeing him the way other people do, at least superficially: this boyish little man with a stalactite of snot hanging off his nose. “Mornin’,” he sang as he sped by.

Któregoś majowego dnia szedłem na pocztę, gdy przepedałował obok i nawet mnie nie rozpoznał. Minę miał beztroską, czułem, że widzę go takim, jakim widzą go inni ludzie, przynajmniej powierzchownie: chłopięco wyglądający człowieczek ze zwisającym z nosa soplem smarków. Mijając mnie, zaszczebiotał: – ...bry!

They have landscaped yards, and many are fronted by novelty mailboxes. Some are shaped like fish, while others are outfitted in cozies that have various messages—“Bless Your Heart” or “Sandy Feet Welcome!”—printed on them.

Mają zadbane ogródki, a przy wielu stoją pocieszne skrzynki na listy. Niektóre w kształcie ryby, inne otulone ocieplaczami na imbryki z nadrukowanymi tekstami w rodzaju NIECH CIĘ BOZIA BŁOGOSŁAWI albo MOŻNA WNOSIĆ PIASECZEK!

The Sea Section came completely furnished, and the first thing we did after getting the keys was to load up all the televisions and donate them to a thrift shop.

Kałszkwał kupiliśmy w pełni urządzony i kiedy tylko dostaliśmy klucze, spakowaliśmy wszystkie telewizory i oddaliśmy je biednym.

[wytłuszczenia moje – n.]

* * *

Dehnel robił „biedermeier z dykty” [BKU], Tarczyński robi „cium‐ślurp‐biedermeierek”.

Co do ostatniego przykładu („Kałszkwał”, !!!), owszem, „Sea Section” nie jest nieznacząca nazwą na domek na plaży (zob. David Sedaris on the „Sea Section”...), no ale są granice, jak by się tłumaczowie nie zaśmiewali do rozpuczku we własnym gronie.

Wystarczy porównać wytłuszczone zwroty z ich odpowiednikami w oryginale angielskim, by stwierdzić przesunięcie od neutralno‐poważnego języka opisu, w którym dostrzeżenie wymiaru satyrycznego pozostawia się czytelnikowi, do języka krakowskiej przedszkolanki (jak to skomentowała pewna Osoba), przy którym mamy się (?) śmiać z infantylizacji opisywanego (wyssanej z kciuka tłumacza).

I nawet w (zdawałoby się) drobiazgach Tarczyński idzie na łatwiznę, dopuszczając się przy tym przesunięcia znaczeń. „Oddaliśmy biednym” wobec „darowaliśmy secondhandowi” (rozpowszechniony w Polsce termin na odzieżowe, ale i miszmaszowe sklepy z używanymi rzeczami), oryginalnie thrift shop.

A pomysł, że amerykańscy właściciele domków przy plaży wypisują sobie na skrzynkach na listy hasło „NIECH CIĘ BOZIA BŁOGOSŁAWI”, jest podobnego kalibru, co zmiana Halloween na Zaduszki (Kłobukowski tłumaczący Saundersa). Bozia wnosi piaseczek.

Współczuję (debiutującej) oficynie (Wydawnictwo Filtry) tej pozycji; kawał bylejakiej roboty.

Sprawa jest złożona. Z jednej strony bluzgi i wyzwiska są mocno zleksykalizowane, co zarazem potwierdza i (nieustająco) ustanawia zasadniczą wydolność komunikacyjną: powszechną [obraźliwą] zrozumiałość. Można wystartować do kogoś z mocnym (na przykład) „ty kalafonio!”, ale czy taki epitet będzie odebrany jako dobitny wyraz negatywnych emocji (o ukrytej semantyce nie wspominając)?

Z drugiej wszakże strony, bluzgacz(-ka) bywa osobą wspierająca RiGCz, pewne typy epitetów (np. odetniczne czy rasistowskie) nie przejdą jej przez gardło, a w innych przypadkach zdarza jej się wewnętrzny proces deleksykalizacyjny, który prowadzi do refleksji np., czy epitet „ty świnio!” nie obraża czasem bardziej tego sympatycznego, inteligentnego ssaka niż adresata; cóż świnia zawiniła, że używa jej się na tak niemiły sposób?

Wreszcie, po trzecie, w ujęciu historycznym, bogactwo leksyki dawniejszej polszczyzny odchodzi do lamusa i poniekąd słusznie: znajdziemy tam mnóstwo zgoła nie‐RiGCz‐owych epitetów, konotujących pogardę klasową (np. łachmyta [współcz. = człowiek ubierający się w lumpexach], hultaj [współcz. = „wolny najmita”, freelancer, prekariusz]) czy dżenderową, od których chcielibyśmy uwolnić współczesny obyczaj. Na to miejsce jednak nie pojawiła się obfitość bluzgu współczesnego, opartego na językowej sferze nowych technologii czy urządzeń społecznych; nie mówimy „ty nieprzetkany interfejsie!” [na mobbingowego typa] czy „ty stołku nadzorczy!” [na społecznego pasożyta, neoburżuja] lub podobnie. Mało tego, wraz z postępującą brutalizacją języka publicznego w coraz powszechniejszym (i powszednim) użyciu panoszą się właśnie skamieliny z klasy pogardy dżenderowej. To przykre.

Z czwartej strony, niniejszy szkic konspektu nie nawołuje do cenzury [politpoprawnościowej]. Wzywa się tu raczej do inwencji, do twórczego bluzgania!

* * *

Bluzgi i wyzwiska przebiegają rozmaite sfery życia osobniczego i wspólnotowego. A zatem mamy: skatologiczne, odgenitalne, odzwierzęce, odroślinne (rzadsze), odnoszące się do cech osobniczych (wygląd, sprawność poznawczo‐intelektualna, deficyty charakteru i moralności), klasowe, odetniczne (także: rasistowskie), odreligijne i wreszcie – najbardziej rozpowszechnione – odnoszące się do sfery seksualno‐obyczajowej.

skatologiczne

Redukcja do sfery wydalniczej, denotująca niedojrzałość, brak kompetencji (osobistej lub społecznej) wynikający z wieku itp.; gówniarz (-ara), srajdek, gnojek, szczawik, siksa, zasraniec (uniwersalnym epitetem powiązanym jest dupa i pokrewne). Zasadniczo to epitety żałosne, choć zdarzają się inteligentne wyjątki: nazwanie grupki prawicowych młodziaków, którzy dokonali pomyślnego desantu na TVP w latach 90. – pampersami (poprzednie generacje też piętnowały młodziakowatość, ale nie aż tak, hm, ostro, por. pokolenie pryszczatych).

odgenitalne

Klasyka gatunku. Chuj, pizda (cipa), mnogość synonimów i derywatów; redukcja do narządu płciowego. Z punktu widzenia RiGCz‑u posiadanie (i używanie) narządów płciowych jest absolutnie naturalne, więc pojawiają się wątpliwości, czy wypada „obwiniać części ciała”. Ale podobnie jest ze sferą wydalania; to też naturalne. Niemniej, konotowany jest tu wstyd i/lub wstręt, a stulecia trwające represjonowanie (głównie przez religie) seksualności nie mogło nie przynieść rezultatów.

Co ciekawe, przymiotnikiem najczęściej (bodaj) łączonym z rzeczownikiem odgenitalnym jest „głupi (-a)”, co wskazywałoby na intencję uwypuklenia prymitywizmu (w zachowaniu czy całokształcie zbluzganej osoby), redukcji do jednego (prymitywnego, „zwierzęco‐popędowego”) wymiaru, dramatycznie zaniedbującego inne wymiary: społeczne, towarzyskie, zawodowe, psychologiczne, empatyczne (por. np. „ochujeć”).

Językowo najciekawsze rzeczy dzieją się przy próbach rozszerzenia owej intencji uwypuklającej prymitywizm na kontekst ponadjednostkowy. Na przykład „chujnia” [często: „z grzybnią”] albo „chujoza” na określenie (jakiegoś) wycinka sfery społecznej. Ogólniej: inwencja słowotwórcza jest tu (wydaje się) niepowstrzymana, choć niekiedy w ogóle nie wiadomo, o co może chodzić (np. „piździelec” – kto to?! ale brzmi b. mocno i obraźlwie, a więc właściwie).

Nie wróżę RiGCz‐owi zwycięstwa w ew. walce z chujem/pizdą(cipą).

odzwierzęce, odroślinne

Każdy poda natychmiast setki przykładów odzwierzęcych (świnia, baran, osioł, klępa, flądra, glizda, gnida, gad itd.), mniej jest odroślinnych (głąb; epitet „burak” jest w istocie klasowy). Wydaje się, że aby przezwyciężyć tę odwrotną antropomorfizację (negatywną), trzeba by zrewidować całokształt (potężnej) tradycji, nazwijmy „ezopowej” (czy „la fontaine’owskiej”), w tym także – pozytywnej. Zerwać ze zwierzętami heraldycznymi, poddać krytyce bajędy o dzielnych lwach, majestatycznych orłach, pracowitych mrówkach itd. Bez głębokiej zmiany perspektywy (pro‐ekologicznej) walka RiGCz‑u z ukrytym deprecjonowaniem [niektórych] zwierząt czy roślin będzie powierzchowna.

cechy osobnicze

Sam w sobie temat‐rzeka. W ramach niniejszego szkicu konspektu zauważę tylko dwie rzeczy.

Po pierwsze, RiGCz odnotowuje sukcesy w walce z epitetem od‐wyglądowym, np. skutecznie piętnując body shaming. (O epitetach „kategorialnych” – rasistowskich, odetnicznych, odreligijnych [w szerokim, generalizującym ujęciu] i odnoszacych się do płci, orientacji seksualnej itd. – nie ma co wspominać: są i będą tępione.) Ale nie podoba mi się ambiwalentne stanowisko w sprawie epitetu od‐imiennego: te wszystkie „janusze/grażyny biznesu”, „sebiksowie [sebastianowie]” itd. Człowiek na ogół nie wybiera sam sobie imienia; widzę tu pokłady pogardy w istocie klasistowskiej.

Po drugie, mała wycieczka do lamusa leksykalnego (w kwestii „deficytu charakteru lub moralności”): idzie o asymetrię. Mało używane dzisiaj słowo „łajdak” pochodzi od „lada jaki” (czyli bylejaki, pospolity w swojej nikczemności); mniej pejoratywny krewny, „ladaco” („lada co”, byle co, czyli rodzaj „nicponia” [„nic po nim”, bez pożytku]), ma swój żeński odpowiednik: to „ladacznica”. Bardzo polecam RiGCz‐owi namysł nad dżenderową asymetrią derywatów. Dlaczego nie ma męskiego rzeczownika „ten kurw”?

I od razu, przepraszając za b. skrótowe potraktowanie tej kategorii, przechodzę do klasy

seksualno‐obyczajowe

A tu rządzi, niestety, skamielina.

Kurwa (mać), skurwysyn (odnotujmy brak „skurwycórki”).

Oraz (o‑,u‑,w‑,od‑,do‑,s/z‑,wy‑,za‑,przy‑,pod‑,roz-)-pierdolić/jebać (i stada pochodnych czy synonimów).

Etymologia podaje w sprawie „kurwy”:

prasłowiańskie słowo o znaczeniu ‘kobieta niezamężna’, sens pejoratywny wiąże [się] z wyrażeniem kurъve matere synъ, czyli ‘syn niezamężnej matki’ [Mirosław Bańko za Andrzejem Bańkowskim w Poradni językowej PWN]

A więc źródłowo to relikt systemu patrylinearnego dziedziczenia („nieprawe łoże”); natychmiast rozumiemy, czemu nie ma skurwycórki (bo jak by się miała o cokolwiek upominać) i czemu ma służyć ta tysiącletnia stygmatyzacja. Czy „nieprawe” progenitury to wynik dobrowolnie zawiązywanych romansów, czy też w większości efekt ponadepokowego niewolenia? Czy w XXI wieku stygmat (jak by nie był niezasłużony) dziedziczy się (z matki na syna)? Czy we współczesnym znaczeniu [kurwa = pogardliwie o prostytutce] pamięta się, że to profesja stanowiona przez popyt?

Proszę państwa, jest tu okrągłe zero RiGCz‑u. Owszem, wiem: to się tak mocno zleksykalizowało (jak sraczka po kapuście), że trudno coś na to poradzić. Ale zachęcam mimo wszystko do deleksykalizacji.

Sprawa druga, czyli wulg. czasownik oznaczający [wg słowników] czynność seksualną wykonywaną przez mężczyznę.

Każdy z derywatów (powstających przez dołożenie jednego z wymienionych wyżej prefiksów) ma charakter przemocowy. Ta leksyka maluje świat, którego siłowym władcą jest mężczyzna, a jego bronią – chuj. I to jest, przepraszam za wyrażenie, totalna chujoza. Słabo z RiGCz‐em.

Dlatego podoba mi się (na przykład) dżenderowo symetryczny, odnotowany już przez nowsze słowniki (z kwalifikatorem posp.) czasownik „bzykać [się]”. „– No i co? – spytała. – No i nic, bzyknęłam go.”.

* * *

Czytelnik zdążył już zauważyć (choćby po rozmiarze luk w niniejszym szkicu konspektu), jak rozległy jest to temat. Więc już tylko parę luźnych uwag.

Z żalem odnotowuję, że po polsku bluzg rzadko (czy wręcz wcale) nie sięga po bluźnierstwo. Włosi mają swoje „porca madonna” [świnia] czy „madonna puttana” [kurwa]; powiększa to językową różnorodność, sprzyjając przy tym dystansowi (do, eufemistycznie mówiąc, różnych społeczno‐kulturowych hegemonii).

W powieści Dziura w niebie Tadeusza Konwickiego (wczesny jego utwór; darzę go niegasnącym sentymentem) znaleźć można b. oryginalne przykłady bluzgów, pochodzących jak się zdaje ze wschodnich rubieży Rzplitej; części z nich nie napotkałem nigdzie indziej.

Na oznaczenie much ado about nothing, ceremonialnego roztrząsania spraw kompletnie nieistotnych, pada tam, wypowiedziana przez któregoś z nastoletnich bohaterów, fraza:

gówno ojca świętego krajane w talarki

I tym przykładem inwencji językowej żegnam się, choć mam w głowie kilka razy więcej niż to, co zdążyłem tu napisać. Na przykład o bluzgu politycznym (no ale dziś cisza wyborcza).

Wedle jakoby chętnie przez Tadeusza Kantora opowiadanej anegdoty, tytuł jego spektaklu Niech sczezną artyści nawiązywał do zdarzenia z Paryża: oto sąsiedzi pewnej galerii sztuki nie chcieli wyrazić zgody na jej rozbudowę, a jedna pani miała zakrzyknąć właśnie „niech sczezną artyści”. Że jednak rzecz działa się w Paryżu, z pewnością mieszczka ta nie użyła literalnie czasownika „sczeznąć” (który w Polsce od dawna jest archaizmem, „sczeznij, siło nieczysta!”), przypuszczalnie wyraziła we współczesnej francuszczyźnie zwykłe, a nie rytualne [jak z tą siłą nieczystą], życzenie śmierci. Polskie tłumaczenie owego (nieznanej formy) okrzyku z użyciem archaizmu przesuwa potencjalnie dosłownie krwawą treść w sferę symbolicznego zaklęcia.

złorzeczenie

Podobnie zrytualizowaną (i zleksykalizowaną) formę mają wezwania „niech go cholera weźmie” albo „niech ją szlag [dawn. apopleksja] trafi”.

Jakiś czas temu w ramach pewnego zamkniętego, choć dość licznego forum (typu: generic left) rozgorzała burzliwa, ale niezbyt konkluzywna dyskusja w kwestii, czy mianowicie złorzeczenie pewnej publicystce w związku z jej tekstem, pełnym mętnych i głęboko niesłusznych treści, wyrażone w formule „niechby już zdechła”, jest‐że czy nie jest „mową nienawiści”.

Znakomita większość dyskutantek wyśmiała takie sugestie, opierając się na tezie, że „mowa nienawiści” (prowadząca często i wzywająca do hate crimes) zakresowo [z def.] może dotyczyć wyłącznie grup dyskryminowanych. Jak w tej opinii Rady Europy:

Mowa nienawiści to „wypowiedzi, które szerzą, propagują i usprawiedliwiają nienawiść rasową, ksenofobię, antysemityzm oraz inne formy nietolerancji, podważające bezpieczeństwo demokratyczne, spoistość kulturową i pluralizm”.

(Pomińmy, na potrzeby niniejszej blogonoty, ogólnikowość sformułowań po słowie „podważające”.)

Jednak nawet wewnątrz tej większości akcentowana była intuicja, że co innego tak właśnie złorzeczyć w miejscu poniekąd prywatnym (wolno), a co innego użyć takiego (czy podobnego) zwrotu publicznie (raczej nie wolno). Jeśli intuicja taka nie jest wyrazem hipokryzji, to zapewne chodzi w niej właśnie o dosłowność. Wyobrażamy sobie publiczne użycie zdania: „Publicysto XYZ, niech cię szlag trafi z twoimi niesłusznymi i bardzo szkodliwymi opiniami”, choć skuteczność (nazwijmy: polemiczna) takiego zabiegu retorycznego budzi wątpliwości. W wersji: „Publicysto XYZ, niechbyś już zdechł itd.”, wezwanie brzmi już jednak jak overkill, zwłaszcza że dotyczy opinii, nie czynu [por. „pluralizm” ze zdania Rady Europy].

Z drugiej jednak strony, ostatnio często spotykam publicznie wyrażaną np. opinię, że „Michalkiewicz to kanalia”, i ani mnie to zaskakuje, ani oburza; tu bezsprzecznie mamy do czynienia z ohydnym czynem, a właściwie serią ohydnych czynów, choć polegających na użyciu mowy, a moralna kwalifikacja sprawcy („kanalia”) może się jedynie wydać zbyt łagodna (czy wyrażona niewspółczesnym językiem). Niech go szlag trafi.

Te obserwacje i związane z nimi rozważania skłaniają mnie do rozpatrzenia innej niż „mowa nienawiści”, choć w ekspresji pozornie podobnej, kategorii mowy. Byłaby to

mowa (słusznego) gniewu

zwrócona przeciw sprawcom opresji, a w obronie krzywdzonych, mowa piętnująca tak systemy czy mechanizmy wyzysku, zniewolenia, przyzwalania na krzywdę, jak i beneficjentów czy funkcjonariuszy tych systemów. To mowa nabrzmiała emocjami, wyrastająca z cierpienia i empatii wobec niego. To mowa w swojej istocie – oskarżycielska.

Bylibyśmy w kłopocie, próbując definicyjnie doprecyzować zakres i treść tak określonej kategorii mowy, w kłopocie większym niż trudności napotykane przy próbach dookreślenia „mowy nienawiści”. Zilustruję to następującym równaniem:

za mową (słusznego) gniewu stoi (realna) krzywda

Kwalifikatory w nawiasach pokazują formalną względność: kiedy gniew jest słuszny? kiedy krzywdę mamy za realną? Jak wyjść poza subiektywizm emocji?

Jak zwykle i tu nie obędzie się bez aksjologii. Nie ma co tego rozwijać; każdy sam musi się określić względem osi, na kórych rozpięta jest społeczna mechanika tego padołu. I wtedy może zdjąć nawiasy.

nienawiść

Na koniec (tego szkicu) wróćmy do emocji. Gniew jest emocją punktową, reaktywną. Został (tak mi się wydaje) zdeprecjonowany i przesunięty do sfery czysto prywatnej; szczególne kłopoty sprawia w 1 osobie liczby pojedynczej. Nawet dzieci, dzisiaj, gdy chcą wyrazić sprzeciw wobec (często domniemanej) opresji rodzicielskiej, związanej np. z jakimś zakazem, powiedzą rodzicom: „nienawidzę was”.

Gniew, za którym stoi (realna) czy (domniemana) krzywda, konfrontowany permanentnie z własną bezsilnością, może przerodzić się w nienawiść. Która jest czymś więcej niż emocją: stać się może dyspozycją poznawczą, preformowaną matrycą odbioru świata, zwłaszcza w warunkach praktykowania niemocy.

Ten właśnie mechanizm wykorzystują podżegacze do „mowy nienawiści”, przekierowujący społeczną frustrację w kanały sterowanej agresji (i „czynów nienawiści”).

Bądźmy więc czujni —

« older entries · newer entries »