Jakoś nic ostatnio mnie nie poruszyło na tyle, żeby wam zawracać głowę (z drobniutkim wyjątkiem sprzed paru dni), znowu więc sobie pomilczałem, potwierdzając autodiagnozę sformułowaną w 2009 w credo‐istycznej blogonocie co jest czym czego:
sprawdziłem: milczenie całkiem nieźle mi wychodzi.
Nadziałem się jednak na tekst człowieka, który jak mało kto pasuje mi do prywatnego programu (z tejże blogonoty):
Najbardziej interesuje mnie podszewka. Ukryta, często nieuświadamiana, czasem ujawniająca się we fragmentach matryca myślowa (światopoglądowa, ideowa itd.) rządząca z podglebia osądami, ocenami, postulatami. Siłą rzeczy najbardziej sobie cenię tych autorów, którzy kopią, ryją, odsłaniają – nazywają – owo „zasłonięte”. Niech się nawet mylą, myślę, ten trud sam w sobie jest ciekawy i wart kibicowania (komentowania itd.). Przeciwieństwem takiej postawy jest postawa niwelująca, która polega na zamazywaniu różnic, na „uniwersalizowaniu” pod hasłami zdrowego rozsądku, na unieważnianiu konfliktu itp. W największym skrócie: nazywanie dynamizuje, niwelowanie banalizuje.
Przemysław Czapliński nazywa.
Jest jak wszystkożerny skarabeusz, oszczędzający swoim czytelnikom trudów lektury [zapewne] niezbyt ciekawej prozy, której rozmaite okruchy toczy pracowicie, aż – no właśnie – nazwie. Tym razem przeżuł Trociny słowotokisty Vargi i – jadalna ta proza czy nie, już nie sprawdzę – refleksyjne efekty tego zatrudnienia przyniósł a położył nam przed oczy.
frustracja
Trociny to (podobno) przede wszystkim rozglątwiały monolog frustrata. Oto co Czapliński podpowiada w tym temacie, frustracji; szczególnej, bo polskiej:
Frustracja nie jest światopoglądem – to jasne. Ma charakter reaktywny, stanowi więc nieustanną odpowiedź na rzeczywistość, którą podmiot sfrustrowany traktuje jako złodzieja sensu.
Sam jestem sfrustrowany, to względnie oczywiste; stan normalny u kogoś, kto się nie może całkiem ustrzec bolesnego obijania się o polskość (niech będzie ona pogrzebioną, amen) – polityczną, katolicką, medialną, konserwatywno-(tfu)-neoliberalną, sarmacko‐samczą, zbyt często rozszczekaną w (przeważnie, niestety) głupi sposób. Nie jest ze mną aż tak źle, jak tu...
Ani w pamięci, ani w wyobraźni nie istnieje bowiem dla niego [bohatera powieści Vargi] wartość absolutna. Nie ma Boga, nieśmiertelnej duszy, ocalającej pamięci, wiecznej sztuki. Nicość, która wyłania się zewsząd, nie rodzi jednak w konfrontacji z życiem wzniosłości, lecz odrazę.
[...]
Tak dochodzimy od frustracji do diagnozy, jaką bohater sporządza dla współczesnego świata. Jest to świat trocinowej ponowoczesności, która zrodziła się z usytuowania nagiego życia w centrum. Jednak centrum jest odizolowane od sensu. Jest to diagnoza histeryczna i banalna, ale sądzić można, że właśnie o to Vardze chodziło: skonstruował przeciętnego bohatera, który miał odsłonić siłę przeciętnej frustracji. Siłę nieprzeciętną, bo wynikającą z fetyszystycznego podejścia do świata: skoro nie ma tu bogów ani boga, nie ma świętości i grzechu, nie ma wspólnoty i indywidualizmu, wobec tego wszystkie uczucia mają charakter reaktywny. Co więcej: są to uczucia przemieszczone, czyli obsadzone na niewłaściwym obiekcie. W tym świecie wszyscy ścigają fałszywe pragnienia, więc nikt nie dostąpi łaski spełnienia.
...bo w dupie mam [nie małe miasteczka, a] wartości absolutne, ich nieobecność jest raczej krzepiąca. Co innego Varga, potrzebuje on najwyraźniej ojcowskiego wsparcia:
powtórzę swoje wyznanie, które składałem już nie raz, otóż ja za Bogiem w pewnym sensie tęsknię. Tak, chciałbym wierzyć w Boga, ponieważ myślę, że taka wiara porządkuje świat, wprowadza w niego spokój, cel, którym jest zbawienie, mam na myśli wiarę głęboką i szczerą, a nie jakąś obrzędową bigoterię. Poza tym lepiej budzić się z przekonaniem, że czeka nas życie wieczne, niż zasypiać z trwogą, że czeka nas nicość. [stąd]
Pomińmy więc indywidualny, psychologiczno‐osobowościowy aspekt frustracji, tu ludzie się (najwyraźniej) różnią, i przejdźmy (razem z Czaplińskim) do wymiaru społecznego.
kapitalizm po polsku
[...] frustracja to jedna z najbardziej szczelnych postaw wobec świata: odporna na kontrargumenty i dary, dąży do potwierdzenia samej siebie poprzez kompletowanie dowodów nietakości świata. Podmiot frustracyjny tkwi więc w toksycznej pętli: frustracja nie pozwala odczepić się od świata, nakazując ustawicznie szukać w nim dowodów spaczenia, a zarazem nie pozwala zaangażować się w świat, dostarczając dowodów, że wszystko znajduje się w stanie degradacji. Monolog frustracyjny nie jest interwencją w świat, lecz samopodtrzymującą się siłą odizolowanego zaangażowania. Mówienie staje się swego rodzaju odwetem, zemstą, przybierającą postać metodycznego wyliczenia zepsutych obiektów. Miasto, wieś, rodzina, dom, katolicyzm, kultura wysoka, kultura masowa, biznes... cokolwiek przychodzi na myśl, staje się tu przedmiotem natychmiastowej charakterystyki i pretekstem do omówienia następnej rzeczy. Wyliczenie, niekończąca się enumeracja to mściwa próba zapanowania nad światem, z którym nie chce się mieć nic wspólnego.
No więc „kultura wysoka, kultura masowa” nie trafiają na moją listę obiektów zepsutych. To określenie zastosowane z kolei do katolicyzmu i biznesu sugeruje, że mogą owe obiekty istnieć w stanie nie zepsutym, czystym i sprawnym (działającym). Trochę wątpię (to eufemizm). Różnic jest więcej. Ale w jednym się zgodzimy.
Suchej nitki nie zostawia [Varga] na prezesach spółek i właścicielach firm, a więc na klasie biznesowej. Współczesną polską klasę średnią znamionuje natomiast rys okrucieństwa. Zdobyła pozycję hegemona nie dzięki wiedzy merytorycznej czy wniesionemu majątkowi, lecz dzięki zgodności kapitalizmu z mentalnością plebejską. Jeśli Max Weber pisał o protestantyzmie jako etycznej sile napędowej kapitalizmu w Europie zachodniej, to Varga przedstawia społeczeństwo, w którym o sile takiej stanowi charakter plebejski. Chciwość na wszelkie dobra, lekceważenie zasad moralnych, uległość wobec władzy i pogarda wobec słabszych – oto fundamentalny zestaw cech, które przemieniły polskich plebejuszy w kapitalistyczną klasę średnią.
Nie inaczej jest z polityczną i medialną reprezentacją tej formacji; dla porządku dopiszę do wymienionej wyżej „władzy” szczegolną jej odmianę – władzę katolicyzmu. Byłażby jednak diagnoza Vargi i relacja o niej Czaplińskiego jeszcze jedną inkarnacją banalnych quasi‐socjologicznych tez?
Czapliński inaczej nazywa rozpoznany przez siebie stan (ducha, nie rzeczy, ale zatem – i rzeczy). Wprowadza oto bowiem pojęcie
realizmu afektywnego
nad którym warto przystanąć, którego użyteczność (dla własnego nazywania świata) warto, moim zdaniem, sprawdzić.
Oddaję głos Czaplińskiemu:
Kiedy w latach 2002–2007 roku ukazała się Wojna polsko‐ruska pod flagą biało‐czerwoną Masłowskiej, Lubiewo Witkowskiego, cykl narracyjny Żydówek nie obsługujemy Sieniewicza czy Nagrobek z lastryko Vargi, realizm socjologiczny zamienił się w realizm afektywny. Powieści te pokazywały, że społeczeństwo to komunikacja, zaś u podstaw komunikacji społecznej leżą emocje – nienawiści, niechęci, antypatie, obawy, lęki, pragnienia, nadzieje, frustracje – a więc wszystko to, co nie mieści się w dyskursach, nie daje się wpisać w porządek społeczny, nie podlega łatwemu opanowaniu.
Afektywności nie należy pojmować jako sfery czystych uczuć – pięknych czy gwałtownych namiętności. Afekty to raczej psychologiczne mieszaniny – niepełne języki, pokawałkowane symbole, społecznie utrwalone nienawiści i frustracje, formy pogardy, niespełnialne pragnienia, niezaspokajalne pożądania. Dopuszczenie ich do głosu powoduje wywrócenie obrazu jednostki i społeczeństwa. W świetle realizmu afektywnego wszystko, co człowiek komunikuje, jest ekspresją zastępczą; to, do czego zmierza, jest celem przemieszczonym; to, co mówi, jest składanką stylów obcych. Narodowe, postępowe, inteligenckie, liberalne, plebejskie to tylko przykrycia dla świata, który poznać można wyłącznie poprzez symptomy – poprzez społeczne języki, obyczaje czy wyznania. [wszystkie podkreślenia moje – n.]
zastosowanie
Z realizmem afektywnym może być jak z prozą Żurdę: można go uprawiać (jak to czynili np. wymienieni pisarze), póki nie wie się, że się go uprawia. Potem ten typ (ponowoczesnej z ducha) narracji może się okazać dość wyrafinowanym praktykowaniem niemocy.
Czy (inny przykład) uleganie perswazyjnemu wdziękowi manifestów „dzieci sieci”, albo – przeciwnie – negliżowanie ich jawnej, na twardy sposób pojmowanej nieadekwatności, nie jest przegapieniem leżącego na ulicy narzędzia‐klucza, właśnie w postaci realizmu afektywnego, którym podszyte są owe manifesty? Czy nie jego w istocie użył Bendyk w swojej analizie?
Po głowie chodzi mi parę innych pól zastosowania tej kategorialnej szuflady na pewne typy narracji. Ale tekst rozrósł się już niepomiernie, więc poprzestanę na wyrażeniu nadziei, że akt nazwania doniesiony przez Czaplińskiego okaże się pomocny. Jak znam życie, jeszcze się na to pojęcie natkniemy.