Search Results

Your search for praktykowanie niemocy returned the following results.

Informacja o tej książce wychynęła jakiś czas temu z jakiegoś zakątka sieci; już nie pamiętam, skąd dokładnie. Przyjrzałem się troszkę bliżej i wtedy – zajęła mi wyobraźnię (na podobieństwo „zajętych zatok”).

Chodzi o książkę Tomasza Rakowskiego Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. To nie jest reportaż o trudnym życiu bezrobotnych w paru wybranych obszarach tzw. bezrobocia strukturalnego, to zdecydowanie coś więcej: to próba kategorialnego osaczenia „przesuniętego paradygmatu” (w sensie, powiedzmy, Kuhnowskim). Rakowski jest antropologiem i postępuje w zgodzie z regułami sztuki: zanim weźmie się do opisywania innej kultury, musi stwierdzić jej istnienie. Istnienie odrębnych zwyczajów, społecznych praktyk, poczucia wspólnoty (kulturowej przynależności) – wzorca, na którym (niekoniecznie w sposób uświadomiony, o zwerbalizowaniu nie wspominając) budowana jest inna struktura sensu [egzystencji] niż ta, którą równie nieświadomie podziela społeczność Człowieka Zatrudnionego (czy szerzej: Pracującego, w ramach przezroczystego domyślnego porządku społecznego, w którym praca jest równie oczywista, jak sen, seks czy jedzenie).

Upewnia mnie o tym spis treści tego dzieła, z którego wypiszę parę haseł:

  • antropolog jako wizytator nędzy
  • kultura ubóstwa jako kultura pełnoprawna;
  • wstyd uzewnętrzniony: pusta komunikacja i wewnętrzne widowiska;
  • biedaszyby, kopacze, umiejętności: aktywna wiedza ciała;
  • „wewnętrzny obrót” i rozdrobnienie transakcji;
  • sprawcza alienacja i panowanie nad środowiskiem;
  • samowystarczalność, sub‐zystencja: nagromadzenie i przetwarzanie dóbr.

No i oczywiście ta nadrzędna, wskazana już w tytule książki, kategoria praktykowania niemocy, która może okazać się nośna – przeczuwam – w odniesieniu do znacznie szerszej klasy zjawisk niż tylko zbieracko‐łowieckie kultury (strukturalnego) bezrobocia.

* * *

Wśród moich znajomych (w tym: sieciowych) nie ma praktycznie nikogo, kto nie dzieli doświadczenia obcości, takiego jak opisane np. przez Olgę Tokarczuk w rozmowie pod dość żałościwym tytułem Proszę o miejsce dla odmieńców.

Jest nas cała cholerna armia ludzi czujących się obco w sferze „normalności” rozpiętej między scyllą neoliberalnego zniewolenia do konsumpcji a charybdą katolicko‐narodowego świra. Ale nie mamy prasy, pieniędzy, reprezentacji parlamentarnej; nasze poglądy – nie wystające w zasadzie poza mejnstrim zachodnioeuropejski czy skandynawski – są traktowane jako dewiacja przez dominujący w polskim skansenie kołtuński religio‐rynkizm.

I teraz pytanie: jak praktykujemy swoją niemoc?

Niezłe badawcze pole dla antropologa. Badacz Internetu mógłby zająć się na przykład (spod hasła: „ironia broń słabych”) mikro‐pospolitymi‐ruszonkami środowiska „ttdkn”, które za cel stawiają sobie „tłuczenie buca”, „strollowanie frondziarzy” i podobne akcje obśmiania mentalnego potworka rodem ze wspomnianego skansenu. Ale czy to rzeczywiście zabawne? Mnie się raczej rzuca do oczu podszewka grozy i poczucie beznadziei. Byłażby to zatem jednak jedna z „praktyk niemocy”?

* * *

Jak już mówiłem, mam zajętą wyobraźnię.

Odbywa się ostatnio dyskusja dotycząca niedostatków polskiej prozy i ich przyczyn. W niej – głos, domagający się nie tylko wielkiej narracyjnej formy, ale i tematycznego podłączenia literatury do „galopującej cywilizacji”, przez co rozumie się uwzględnienie zwłaszcza „przełomów technologicznych”. Sam uważam, że technologia per se nie ma specjalnego znaczenia, to, co ważne, to jej wpływ na społeczne wzorce percepcji i społeczne wzorce zachowań. Istotny jest zwłaszcza splot „technologii władzy” ze zdobyczami technicznymi; większość ludzi w życiu codziennym traktuje technikę jako black box, wyposażony w pewną użyteczną magię, ale władza (różnoraka) kształtuje ich życie, czy o tym wiedzą, czy nie.

konspekt

W konspekcie wymieniam ileś zagadnień, pogrupowanych w kategorie, jako tematów do podjęcia przez literaturę (powiedzmy: prozę; poezja jakoś sobie lepiej radzi, zwł. ostatnio). Gdzieniegdzie podaję punkty odniesienia (albo SF, albo konstrukcje/opisy filozofo‐socjologo‐antropologów; beletrystyki konwencjonalnej złośliwie unikam).

Wstępnego objaśnienia wymaga może pierwsza kategoria, „maskony”. To środki/praktyki podejmowane z własnej woli lub wręcz przeciwnie, których celem jest zamaskowanie brutalnej realności świata, cierpienia, krzywdy, braku perspektyw itd., słowem: rozpaczy, „trwogi istnienia”. Słowo pochodzi od Lema, ale największą karierę zrobił tu film. Jak i dalsze kategorie, również ta ma swoją kategorię antypodalną: tutaj to uzależnienie (Matrix: także tam przedkładano wygodę iluzji nad trud samostanowienia; por. też „mała stabilizacja”, „ciepła woda w kranie”, „kołtuński reakcyjny drobnomieszczanin” i szeregi podobnych).

W kategorii „opisanie świata” ograniczam się do ostatnich lat polskiej historii; kto podjąłby się szerszej rekonstrukcji?

Odpuszczam sex, psychologię, opiekuństwo i wiele innych (no bo gdzieś trzeba urwać).

maskony

  • alkohol, peyotl, koka itp. (od zarania cywilizacyj)
  • rytuał, religia, trans
  • maskony Lema (Kongres futurologiczny, 1971)
  • Matrix Wachowskich (1999)
  • współczesna farmakologia psychoaktywna
  • psychoterapie (spowiednik, psychoanalityk, psychiatra/terapeuta, coach)
  • współczesne subkultury ćpania

zorganizowana perswazja

  • religie
  • ideologie porządkoświatowe
  • nacjonalizmy i ksenofobie
  • mody, agenci wpływu (trendsetterzy, influencerki, Gibson (Rozpoznanie wzorca, 2003)
  • reklama
  • od infotainmentu do fake newsów
  • spektakl (od gorączki newsroomowej do politycznej obietnicy‐ściemy)
  • społmedia („demokratyzacja”, poszerzenie kanałów inwigilacji i perswazji w zamian za środki autoekspresji)
  • wpływ [rosnących w siły] szurii

przemoc

  • odśrodkowe przekształcenia instytucji przemocy (rodzina, klan/gang, plemię, klasa, państwo)
  • płeć, klasa, rasa; przemoc stanowienia i obrony „normy społecznej”
  • religie (w tym: przemoc edukacyjna)
  • konkurowanie o zasoby (podboje, wojny, przejęcia własności, kumulowanie kapitałów)
  • wyzysk, zagarnianie nadwyżek (od niewolnictwa do prekariatu)
  • namiętność władzy (od [emblematycznie:] Shakespeare’a do przemocy werbalnej i symbolicznej)
  • prawo, w tym „obyczaj” (jako narzędzia władzy), kordony „sanitarne”; Foucault (Nadzorować i karać, 1975)

organizm społeczny

  • grodzenie wraz z obiektem dualnym: „obcymi”, „motłochem” (od średniowiecznej Anglii po osiedla zamknięte; od gett/slumsów po obozy zagłady i obozy uchodźców)
  • granice wyznaczane przez status; stratyfikacja (Bourdieu, Dystynkcja, 1979)
  • wzrost i upadek terytorium jako obiektu pierwszej akumulacji (kolonializm, wojny sąsiedzkie: aneksja; neokolonializm, uzależnienia gospodarcze i kulturowe: infiltracja, przejęcia)
  • rzeszotowienie terytorium jako podstawy rozrostu wspólnoty (od diaspory do „nowej plemienności”); „fyle” u Stephensona (Diamentowy wiek, 1995); stosunki wasalne u Dicka (Słoneczna loteria, 1955)
  • fraktalizacja terytorium „sąsiedzkiego” (anomia w „mieście‐maszynie‐masie”, „globalna wioska” McLuhana [Galaktyka Guttenberga, 1962], wirtualne terytoria w sieci [cały cyberpunk])
  • plemienność diasporyczna (od fanów lokalnego klubu piłki nożnej po faństwo rozproszone; od bóstw lokalnych po religie i parareligie rozległe, takoż w kulturze [„pop”] – towarowienie światoobrazów; od ośrodkowości „klasowych” po debastionizację orientacji politycznej: gdy resentyment i frustracja zastępują rozpoznanie interesu własnego)

opisanie świata

  • indywidualizm (podsycany perswazją neoliberalną)
  • próby zderzeszotowienia więzi terytorialnych („małe ojczyzny”, „koniec centrali”)
  • postmodernizm (w aspekcie krachu wielkich narracji)
  • języki frustracji i praktykowanie niemocy
  • przewrót postironiczny
  • renesans mikrohistorii, herstorii, mniejszość‐storii (opis doświadczenia wypieranego przez [dominujące] dyskursy władz)
  • realizm afektywny

Do tego ostatniego punktu cytat (za Czaplińskim):

[...] realizm socjologiczny zamienił się w realizm afektywny. [...] społeczeństwo to komunikacja, zaś u podstaw komunikacji społecznej leżą emocje – nienawiści, niechęci, antypatie, obawy, lęki, pragnienia, nadzieje, frustracje – a więc wszystko to, co nie mieści się w dyskursach, nie daje się wpisać w porządek społeczny, nie podlega łatwemu opanowaniu.

Afektywności nie należy pojmować jako sfery czystych uczuć – pięknych czy gwałtownych namiętności. Afekty to raczej psychologiczne mieszaniny – niepełne języki, pokawałkowane symbole, społecznie utrwalone nienawiści i frustracje, formy pogardy, niespełnialne pragnienia, niezaspokajalne pożądania. Dopuszczenie ich do głosu powoduje wywrócenie obrazu jednostki i społeczeństwa. W świetle realizmu afektywnego wszystko, co człowiek komunikuje, jest ekspresją zastępczą; to, do czego zmierza, jest celem przemieszczonym; to, co mówi, jest składanką stylów obcych. Narodowe, postępowe, inteligenckie, liberalne, plebejskie to tylko przykrycia dla świata, który poznać można wyłącznie poprzez symptomy – poprzez społeczne języki, obyczaje czy wyznania.

postulat

No więc chciałbym, aby powstała wielka epicka powieść, najlepiej polska (odpadłyby wtedy kłopoty z tłumaczeniem), w której obraz znajdą wszystkie wymienione zagadnienia. Bo, tak mi się zdaje, zaprawdę nie chodzi o to, czy protagonista ma komputer i go używa.

Wedle jakoby chętnie przez Tadeusza Kantora opowiadanej anegdoty, tytuł jego spektaklu Niech sczezną artyści nawiązywał do zdarzenia z Paryża: oto sąsiedzi pewnej galerii sztuki nie chcieli wyrazić zgody na jej rozbudowę, a jedna pani miała zakrzyknąć właśnie „niech sczezną artyści”. Że jednak rzecz działa się w Paryżu, z pewnością mieszczka ta nie użyła literalnie czasownika „sczeznąć” (który w Polsce od dawna jest archaizmem, „sczeznij, siło nieczysta!”), przypuszczalnie wyraziła we współczesnej francuszczyźnie zwykłe, a nie rytualne [jak z tą siłą nieczystą], życzenie śmierci. Polskie tłumaczenie owego (nieznanej formy) okrzyku z użyciem archaizmu przesuwa potencjalnie dosłownie krwawą treść w sferę symbolicznego zaklęcia.

złorzeczenie

Podobnie zrytualizowaną (i zleksykalizowaną) formę mają wezwania „niech go cholera weźmie” albo „niech ją szlag [dawn. apopleksja] trafi”.

Jakiś czas temu w ramach pewnego zamkniętego, choć dość licznego forum (typu: generic left) rozgorzała burzliwa, ale niezbyt konkluzywna dyskusja w kwestii, czy mianowicie złorzeczenie pewnej publicystce w związku z jej tekstem, pełnym mętnych i głęboko niesłusznych treści, wyrażone w formule „niechby już zdechła”, jest‐że czy nie jest „mową nienawiści”.

Znakomita większość dyskutantek wyśmiała takie sugestie, opierając się na tezie, że „mowa nienawiści” (prowadząca często i wzywająca do hate crimes) zakresowo [z def.] może dotyczyć wyłącznie grup dyskryminowanych. Jak w tej opinii Rady Europy:

Mowa nienawiści to „wypowiedzi, które szerzą, propagują i usprawiedliwiają nienawiść rasową, ksenofobię, antysemityzm oraz inne formy nietolerancji, podważające bezpieczeństwo demokratyczne, spoistość kulturową i pluralizm”.

(Pomińmy, na potrzeby niniejszej blogonoty, ogólnikowość sformułowań po słowie „podważające”.)

Jednak nawet wewnątrz tej większości akcentowana była intuicja, że co innego tak właśnie złorzeczyć w miejscu poniekąd prywatnym (wolno), a co innego użyć takiego (czy podobnego) zwrotu publicznie (raczej nie wolno). Jeśli intuicja taka nie jest wyrazem hipokryzji, to zapewne chodzi w niej właśnie o dosłowność. Wyobrażamy sobie publiczne użycie zdania: „Publicysto XYZ, niech cię szlag trafi z twoimi niesłusznymi i bardzo szkodliwymi opiniami”, choć skuteczność (nazwijmy: polemiczna) takiego zabiegu retorycznego budzi wątpliwości. W wersji: „Publicysto XYZ, niechbyś już zdechł itd.”, wezwanie brzmi już jednak jak overkill, zwłaszcza że dotyczy opinii, nie czynu [por. „pluralizm” ze zdania Rady Europy].

Z drugiej jednak strony, ostatnio często spotykam publicznie wyrażaną np. opinię, że „Michalkiewicz to kanalia”, i ani mnie to zaskakuje, ani oburza; tu bezsprzecznie mamy do czynienia z ohydnym czynem, a właściwie serią ohydnych czynów, choć polegających na użyciu mowy, a moralna kwalifikacja sprawcy („kanalia”) może się jedynie wydać zbyt łagodna (czy wyrażona niewspółczesnym językiem). Niech go szlag trafi.

Te obserwacje i związane z nimi rozważania skłaniają mnie do rozpatrzenia innej niż „mowa nienawiści”, choć w ekspresji pozornie podobnej, kategorii mowy. Byłaby to

mowa (słusznego) gniewu

zwrócona przeciw sprawcom opresji, a w obronie krzywdzonych, mowa piętnująca tak systemy czy mechanizmy wyzysku, zniewolenia, przyzwalania na krzywdę, jak i beneficjentów czy funkcjonariuszy tych systemów. To mowa nabrzmiała emocjami, wyrastająca z cierpienia i empatii wobec niego. To mowa w swojej istocie – oskarżycielska.

Bylibyśmy w kłopocie, próbując definicyjnie doprecyzować zakres i treść tak określonej kategorii mowy, w kłopocie większym niż trudności napotykane przy próbach dookreślenia „mowy nienawiści”. Zilustruję to następującym równaniem:

za mową (słusznego) gniewu stoi (realna) krzywda

Kwalifikatory w nawiasach pokazują formalną względność: kiedy gniew jest słuszny? kiedy krzywdę mamy za realną? Jak wyjść poza subiektywizm emocji?

Jak zwykle i tu nie obędzie się bez aksjologii. Nie ma co tego rozwijać; każdy sam musi się określić względem osi, na kórych rozpięta jest społeczna mechanika tego padołu. I wtedy może zdjąć nawiasy.

nienawiść

Na koniec (tego szkicu) wróćmy do emocji. Gniew jest emocją punktową, reaktywną. Został (tak mi się wydaje) zdeprecjonowany i przesunięty do sfery czysto prywatnej; szczególne kłopoty sprawia w 1 osobie liczby pojedynczej. Nawet dzieci, dzisiaj, gdy chcą wyrazić sprzeciw wobec (często domniemanej) opresji rodzicielskiej, związanej np. z jakimś zakazem, powiedzą rodzicom: „nienawidzę was”.

Gniew, za którym stoi (realna) czy (domniemana) krzywda, konfrontowany permanentnie z własną bezsilnością, może przerodzić się w nienawiść. Która jest czymś więcej niż emocją: stać się może dyspozycją poznawczą, preformowaną matrycą odbioru świata, zwłaszcza w warunkach praktykowania niemocy.

Ten właśnie mechanizm wykorzystują podżegacze do „mowy nienawiści”, przekierowujący społeczną frustrację w kanały sterowanej agresji (i „czynów nienawiści”).

Bądźmy więc czujni —

Jakoś nic ostatnio mnie nie poruszyło na tyle, żeby wam zawracać głowę (z drobniutkim wyjątkiem sprzed paru dni), znowu więc sobie pomilczałem, potwierdzając autodiagnozę sformułowaną w 2009 w credo‐istycznej blogonocie co jest czym czego:

sprawdziłem: milczenie całkiem nieźle mi wychodzi.

Nadziałem się jednak na tekst człowieka, który jak mało kto pasuje mi do prywatnego programu (z tejże blogonoty):

Najbardziej interesuje mnie podszewka. Ukryta, często nieuświadamiana, czasem ujawniająca się we fragmentach matryca myślowa (światopoglądowa, ideowa itd.) rządząca z podglebia osądami, ocenami, postulatami. Siłą rzeczy najbardziej sobie cenię tych autorów, którzy kopią, ryją, odsłaniają – nazywają – owo „zasłonięte”. Niech się nawet mylą, myślę, ten trud sam w sobie jest ciekawy i wart kibicowania (komentowania itd.). Przeciwieństwem takiej postawy jest postawa niwelująca, która polega na zamazywaniu różnic, na „uniwersalizowaniu” pod hasłami zdrowego rozsądku, na unieważnianiu konfliktu itp. W największym skrócie: nazywanie dynamizuje, niwelowanie banalizuje.

Przemysław Czapliński nazywa.

Jest jak wszystkożerny skarabeusz, oszczędzający swoim czytelnikom trudów lektury [zapewne] niezbyt ciekawej prozy, której rozmaite okruchy toczy pracowicie, aż – no właśnie – nazwie. Tym razem przeżuł Trociny słowotokisty Vargi i – jadalna ta proza czy nie, już nie sprawdzę – refleksyjne efekty tego zatrudnienia przyniósł a położył nam przed oczy.

frustracja

Trociny to (podobno) przede wszystkim rozglątwiały monolog frustrata. Oto co Czapliński podpowiada w tym temacie, frustracji; szczególnej, bo polskiej:

Frustracja nie jest światopoglądem – to jasne. Ma charakter reaktywny, stanowi więc nieustanną odpowiedź na rzeczywistość, którą podmiot sfrustrowany traktuje jako złodzieja sensu.

Sam jestem sfrustrowany, to względnie oczywiste; stan normalny u kogoś, kto się nie może całkiem ustrzec bolesnego obijania się o polskość (niech będzie ona pogrzebioną, amen) – polityczną, katolicką, medialną, konserwatywno-(tfu)-neoliberalną, sarmacko‐samczą, zbyt często rozszczekaną w (przeważnie, niestety) głupi sposób. Nie jest ze mną aż tak źle, jak tu...

Ani w pamięci, ani w wyobraźni nie istnieje bowiem dla niego [bohatera powieści Vargi] wartość absolutna. Nie ma Boga, nieśmiertelnej duszy, ocalającej pamięci, wiecznej sztuki. Nicość, która wyłania się zewsząd, nie rodzi jednak w konfrontacji z życiem wzniosłości, lecz odrazę.

[...]

Tak dochodzimy od frustracji do diagnozy, jaką bohater sporządza dla współczesnego świata. Jest to świat trocinowej ponowoczesności, która zrodziła się z usytuowania nagiego życia w centrum. Jednak centrum jest odizolowane od sensu. Jest to diagnoza histeryczna i banalna, ale sądzić można, że właśnie o to Vardze chodziło: skonstruował przeciętnego bohatera, który miał odsłonić siłę przeciętnej frustracji. Siłę nieprzeciętną, bo wynikającą z fetyszystycznego podejścia do świata: skoro nie ma tu bogów ani boga, nie ma świętości i grzechu, nie ma wspólnoty i indywidualizmu, wobec tego wszystkie uczucia mają charakter reaktywny. Co więcej: są to uczucia przemieszczone, czyli obsadzone na niewłaściwym obiekcie. W tym świecie wszyscy ścigają fałszywe pragnienia, więc nikt nie dostąpi łaski spełnienia.

...bo w dupie mam [nie małe miasteczka, a] wartości absolutne, ich nieobecność jest raczej krzepiąca. Co innego Varga, potrzebuje on najwyraźniej ojcowskiego wsparcia:

powtórzę swoje wyznanie, które składałem już nie raz, otóż ja za Bogiem w pewnym sensie tęsknię. Tak, chciałbym wierzyć w Boga, ponieważ myślę, że taka wiara porządkuje świat, wprowadza w niego spokój, cel, którym jest zbawienie, mam na myśli wiarę głęboką i szczerą, a nie jakąś obrzędową bigoterię. Poza tym lepiej budzić się z przekonaniem, że czeka nas życie wieczne, niż zasypiać z trwogą, że czeka nas nicość. [stąd]

Pomińmy więc indywidualny, psychologiczno‐osobowościowy aspekt frustracji, tu ludzie się (najwyraźniej) różnią, i przejdźmy (razem z Czaplińskim) do wymiaru społecznego.

kapitalizm po polsku

[...] frustracja to jedna z najbardziej szczelnych postaw wobec świata: odporna na kontrargumenty i dary, dąży do potwierdzenia samej siebie poprzez kompletowanie dowodów nietakości świata. Podmiot frustracyjny tkwi więc w toksycznej pętli: frustracja nie pozwala odczepić się od świata, nakazując ustawicznie szukać w nim dowodów spaczenia, a zarazem nie pozwala zaangażować się w świat, dostarczając dowodów, że wszystko znajduje się w stanie degradacji. Monolog frustracyjny nie jest interwencją w świat, lecz samopodtrzymującą się siłą odizolowanego zaangażowania. Mówienie staje się swego rodzaju odwetem, zemstą, przybierającą postać metodycznego wyliczenia zepsutych obiektów. Miasto, wieś, rodzina, dom, katolicyzm, kultura wysoka, kultura masowa, biznes... cokolwiek przychodzi na myśl, staje się tu przedmiotem natychmiastowej charakterystyki i pretekstem do omówienia następnej rzeczy. Wyliczenie, niekończąca się enumeracja to mściwa próba zapanowania nad światem, z którym nie chce się mieć nic wspólnego.

No więc „kultura wysoka, kultura masowa” nie trafiają na moją listę obiektów zepsutych. To określenie zastosowane z kolei do katolicyzmu i biznesu sugeruje, że mogą owe obiekty istnieć w stanie nie zepsutym, czystym i sprawnym (działającym). Trochę wątpię (to eufemizm). Różnic jest więcej. Ale w jednym się zgodzimy.

Suchej nitki nie zostawia [Varga] na prezesach spółek i właścicielach firm, a więc na klasie biznesowej. Współczesną polską klasę średnią znamionuje natomiast rys okrucieństwa. Zdobyła pozycję hegemona nie dzięki wiedzy merytorycznej czy wniesionemu majątkowi, lecz dzięki zgodności kapitalizmu z mentalnością plebejską. Jeśli Max Weber pisał o protestantyzmie jako etycznej sile napędowej kapitalizmu w Europie zachodniej, to Varga przedstawia społeczeństwo, w którym o sile takiej stanowi charakter plebejski. Chciwość na wszelkie dobra, lekceważenie zasad moralnych, uległość wobec władzy i pogarda wobec słabszych – oto fundamentalny zestaw cech, które przemieniły polskich plebejuszy w kapitalistyczną klasę średnią.

Nie inaczej jest z polityczną i medialną reprezentacją tej formacji; dla porządku dopiszę do wymienionej wyżej „władzy” szczegolną jej odmianę – władzę katolicyzmu. Byłażby jednak diagnoza Vargi i relacja o niej Czaplińskiego jeszcze jedną inkarnacją banalnych quasi‐socjologicznych tez?

Czapliński inaczej nazywa rozpoznany przez siebie stan (ducha, nie rzeczy, ale zatem – i rzeczy). Wprowadza oto bowiem pojęcie

realizmu afektywnego

nad którym warto przystanąć, którego użyteczność (dla własnego nazywania świata) warto, moim zdaniem, sprawdzić.

Oddaję głos Czaplińskiemu:

Kiedy w latach 2002–2007 roku ukazała się Wojna polsko‐ruska pod flagą biało‐czerwoną Masłowskiej, Lubiewo Witkowskiego, cykl narracyjny Żydówek nie obsługujemy Sieniewicza czy Nagrobek z lastryko Vargi, realizm socjologiczny zamienił się w realizm afektywny. Powieści te pokazywały, że społeczeństwo to komunikacja, zaś u podstaw komunikacji społecznej leżą emocje – nienawiści, niechęci, antypatie, obawy, lęki, pragnienia, nadzieje, frustracje – a więc wszystko to, co nie mieści się w dyskursach, nie daje się wpisać w porządek społeczny, nie podlega łatwemu opanowaniu.

Afektywności nie należy pojmować jako sfery czystych uczuć – pięknych czy gwałtownych namiętności. Afekty to raczej psychologiczne mieszaniny – niepełne języki, pokawałkowane symbole, społecznie utrwalone nienawiści i frustracje, formy pogardy, niespełnialne pragnienia, niezaspokajalne pożądania. Dopuszczenie ich do głosu powoduje wywrócenie obrazu jednostki i społeczeństwa. W świetle realizmu afektywnego wszystko, co człowiek komunikuje, jest ekspresją zastępczą; to, do czego zmierza, jest celem przemieszczonym; to, co mówi, jest składanką stylów obcych. Narodowe, postępowe, inteligenckie, liberalne, plebejskie to tylko przykrycia dla świata, który poznać można wyłącznie poprzez symptomy – poprzez społeczne języki, obyczaje czy wyznania. [wszystkie podkreślenia moje – n.]

zastosowanie

Z realizmem afektywnym może być jak z prozą Żurdę: można go uprawiać (jak to czynili np. wymienieni pisarze), póki nie wie się, że się go uprawia. Potem ten typ (ponowoczesnej z ducha) narracji może się okazać dość wyrafinowanym praktykowaniem niemocy.

Czy (inny przykład) uleganie perswazyjnemu wdziękowi manifestów „dzieci sieci”, albo – przeciwnie – negliżowanie ich jawnej, na twardy sposób pojmowanej nieadekwatności, nie jest przegapieniem leżącego na ulicy narzędzia‐klucza, właśnie w postaci realizmu afektywnego, którym podszyte są owe manifesty? Czy nie jego w istocie użył Bendyk w swojej analizie?

Po głowie chodzi mi parę innych pól zastosowania tej kategorialnej szuflady na pewne typy narracji. Ale tekst rozrósł się już niepomiernie, więc poprzestanę na wyrażeniu nadziei, że akt nazwania doniesiony przez Czaplińskiego okaże się pomocny. Jak znam życie, jeszcze się na to pojęcie natkniemy.

Jeszcze się tylko zastanawiam, czy iść i skreślić wszystkich, czy darować sobie w ogóle.

W kontekście tego dylematu pojawia się pytanie „jak odróżnić”. Z tego samego gatunku, co pytanie, jak odróżnić głosowanie np. na Komorowskiego ze szczerego poparcia tej politycznej postaci (wraz z jej partyjnym zapleczem, co oczywiste) od głosowania, by nie dopuścić do władzy Kaczyńskiego, a obydwa – od głosowania, by ustrzec się przed drugą turą i z czystym (obywatelskim) sumieniem pić piwo na Openerze.

A więc, jak odróżnić znaczenie głosu nieważnego („skreślam wszystkich”) od głosu nieoddanego? Na wynik wyboru mają wpływ identyczny. Żaden.

W jednej z wielu dyskusji na ten temat pojawił się kontekst „dawania sygnału”. Gdyby procent głosów nieważnych, powiada się, przekroczył znacząco poziom „statystycznej pomyłki” (głosów nieważnie oddanych wskutek niewiedzy itp.), to byłby to sygnał. Wyznam, że jakiś czas temu taka możliwość również mnie wydała się czymś hm, pożądanym. W ramach nieco bardziej czynnego praktykowania niemocy.

Ale w miejscu „byłby to sygnał” rozumowanie jakby się urywa. Kto jest adresatem tego sygnału? Klasa polityczna? Ogół społeczeństwa? Media? Co ten nieokreślony adresat miałby z owym sygnałem począć? Przyjąć do wiadomości fakt, że znacząca część społeczeństwa uważa obecną ofertę polityczną za absolutnie nie do przyjęcia, za nie reprezentującą jej poglądów i aspiracji? Ależ ta wiedza leży na ulicy. Wystarczy poważniejsze badanie opinii publicznej, wystarczy solidna praca socjologów, by ten stan rzeczy rozpoznać. Czy coś z tego wynika?

Zgadzam się z [m.in.] Sierakowskim, że marność prezydenckiego wyboru jest tylko objawem czegoś bardziej podstawowego: petryfikacji układu politycznego w Polsce. Czy pojawienie się wspomnianego wyżej „sygnału” skłoni klasę polityczną do zreformowania systemu finansowania partii politycznych, do zmian w ordynacji? Nie bądźmy naiwni.

Klasa polityczna, zarządcy życia polskiej zbiorowości, nie takie sygnały zamiatała pod dywan. Żeby przypomnieć na przykład ponad milion lege artis zebranych podpisów pod żądaniem referendum w sprawie ustawy antyaborcyjnej. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem ordynacji wg JOW‐ów, ale i ten mający chyba niewąskie zaplecze społeczne postulat wylądował w nieokreślonej przestrzeni poddywanowej.

Może więc adresatem owego sygnału jesteśmy my sami? Chcielibyśmy jakoś się policzyć, przezwyciężyć poczucie osamotnienia, nieznaczącości?

Zaraz, zaraz. Jacy „my”?

* * *

Czego potrzebuję, żeby dać sygnał samemu sobie? Niczego. Klasie politycznej w Polsce, spetryfikowanemu systemowi finansowania partii politycznych, katolickiej superwładzy, PO, PiSowi i SLD (i może już urwę, bo mi szkoda czasu na dalsze wyliczanie) mówię głośno i wyraźnie: walcie się. Nie przyczynię się w jakikolwiek sposób do wzmacniania waszego alibii na istnienie. Wiem, że to tylko symboliczny gest, ale w nadawanym znaczeniu bardziej określony, niż przekreślona długopisem kartka, albo jej brak.

No i na dziś przez „my” rozumiem ludzi, którzy dokonują właśnie takiego wyboru. Wiem, że w takim „my” nie jestem sam i jakoś mi z tym raźniej.