wiersz

You are currently browsing the archive for the wiersz category.

Poznański Wubepicak pokazał 9 pierwszych itd., tym razem z nowej książki Marty Podgórnik Erwin i Fatum (2023); kradnę:

Gambit

Cisza i bezruch w bajce o śpiących królewnach. 
Nie budźmy ich, bo sczezną nim ujrzą poranek 
Swego czarterowanego all inclusive piekła. Tymczasem 
Bledną sobie w sobie zakłamane, otrute poniewczasie 
Tą potrzebą piękna.

Hejże, hej, na polany! Moje śliczne martwe, 
Rozkładane jak książki na czynniki czwarte. 
Bardziej umrzeć się nie da, mniej już nie wypada, 
Więc niczym na lotniach zawieszone na chromych 
Przęsłach żeber, służące przykładem, och, 
Zaśniedziałe w biegu lustereczko – Powiedz, 
No powiedz – czym nie najstraszniejsza?

Podgórnik przyzwyczaiła nas [czyli kogo?], że uprawia operę, obsadzając podmiot mówiącą w kapryśnej głównej roli. Tyle że zmienia, w sposób niespecjalnie zapowiadany, gatunki (opery); tak oto przyzwyczajenie musi spojrzeć w oczy zaskoczeniu, a to tygrys [kusi dodać: papierowy; papier jednak też groźny].

Tym razem to opera w stylu Rostanda, czyli dzieło fantastyczne: klasyk (nie wiem, czy epokom, które mam na myśli, przysługują już postacie mocnych klasyczek) zostaje wyrwany ze swojego czasu i rzucony znienacka we współczesność, okazuje się, że w teraz jest kobietą. Fatum mówi: adaptuj się albo giń, więc się adaptuje. Absorbuje mocno zmienione dekoracje, zachowując jednak decorum; w języku (retro) podróżuje kolejnymi nawarstwieniami romantyzmu (od współczesności zaraża się przenikliwym realizmem, nie hoduje złudzeń, a jeśli, to postironicznie). Jednak tok zakłócany jest (czy, przeciwnie, uspokajany) klasycyzującym aforyzmem, jak choćby ta linijka: „Bardziej umrzeć się nie da, mniej już nie wypada”, podana iście Mickiewiczowskim, zwięzłym rytmem: koan w stylu La Rochefoucaulda.

Podgórnik jest mistrzynią librett. To pewne, odnotowuję fakt (z wielkim uznaniem). Czy i o co jej [tutaj] chodzi? Nie dowiemy się, nie studiując Erwina, a nawet i wtedy próby mogą spełznąć, okażą się płoche. (Niemniej, językowo, mam sporą radochę.)

ewolucja

Poznański Wubepicak pokazał 9 pierwszych wierszy (nieodmiennie pochwalam tę praktykę) nowej książki z wierszami Darka Foksa Patriotka (2023). Kradnę jeden z nich:

Wykład o powieści

dla Tadry, na urodziny

Różnicę między powieścią wychudzoną, 
czyli słabą, a powieścią dorodną, 
czyli dobrą, objaśnię wam na przykładzie 
majtek. W powieści wychudzonej

bohaterka mówi, że zawsze chciała pójść 
na jakiś fajny wieczór autorski z torbą 
pełną bielizny w większym rozmiarze 
i zawartością tej torby rzucać w poetę,

natomiast w powieści dorodnej bohaterka 
powiedziałaby, że zawsze chciała pójść 
na długo wyczekiwany wieczór autorski 
w kiecce, zdjąć majtki i rzucić nimi w poetę.

Tych, którzy preferują powieść dorodną, 
zapraszam na piwo, a dla pozostałych 
mam tu kilka słowników; naukowo 
i z polotem opisano w nich słowo „majtki”.

27 kwietnia 2022

Być może Patriotka jest książką nawet dla tych, które wolałyby tytuł Matriota i jakiegoś nagiego faceta na okładce, czy nawet dla tych, którzy – wziąwszy na serio a wybiórczo frazy z samoopisu autora (bo nie wierzę, że DF jako autor okładki i „koncepcji graficznej”, nie mówiąc o samych wierszach, oddał hm, marketing w wyłączne ręce wydawnictwa) – mają natychmiastowy odruch ciśnięcia wierszy edgy dziadersa w kosz. Tak pierwsze jak drudzy (lub odwrotnie) odrzuciliby jednak szansę na... – no właśnie.

Na razie znam tylko 9 wierszy Patriotki (że jednak mam Łączniczkę Foksa/Libery, widzę, jeśli to nie złudzenie, wijącą się nić czasu między tytułami), na razie książki nie kupię, bo Wubepicak rozsyła przy użyciu Poczty Polskiej (nieodmiennie brzydzę się współczesnym wcieleniem tej instytucji). Niemniej, słowom „od dawna” oraz „gest pedagogiczny” [z owego samoopisu] nie muszę wierzyć na słowo.

Choćby dlatego, że od ponad dekady wisi u mnie na blogu Foksa Wiersz zamiast rozmowy (nieodmiennie darzę go sentymentem); oto jego fragment:

[...] Wróciłem 
na salę i mówię 
do Małgośki: „Ściągaj 
majtki, Małgośka”. 
Zawsze chciałem 

powiedzieć jej coś 
takiego. Małgośka 
spojrzała w stronę baru, 
ale Gruby Marcin 
schylił się właśnie, 
żeby podnieść ścierę. 

Spojrzała jeszcze 
w stronę telewizora, 
lecz rapujący papież 
nie ukoił jej bólu. 
Już chciałem 
powiedzieć, że mówię 

tak, bo jest mi to 
potrzebne do wiersza, 
kiedy chwyciła 
pełną butelkę żywca 
i rozwaliła mi 
głowę. [...]

...a całość tutaj.

* * *

Na czym polega ewolucja w Foksie? Ongiś jego podmiot mówiący wyrażał życzenie wprost. Teraz czeka, aż właścicielka bielizny sama wykona odpowiedni gest. (No i dekoracje zmieszczaniały.)


Notkę sponsoruje wyraz „nieodmiennie”.

Pismo ma związek z mową, ale wybiło się na (kolejną) (częściową) suwerenność.

pauza

Za notacją muzyczną, przez pauzę rozumie się tutaj [w alfabetycznym piśmie fonetycznym] to, co jest między wyrazami, a w mowie przejawia się jako chwila względnej ciszy (względnej; w mowie rodowity zwykle produkuje po prostu ciągły strumień fonemów, trzeba wyraźnego zwolnienia tempa lub specjalnych okoliczności albo zabiegów [paszczą], by granice wyrazów stały się słyszalne: słuchowy pattern recognition nie zasadza się przede wszystkim na rozpoznawaniu pauz).

Podstawowym znakiem pauzy jest brak znaku; dziura, odstęp [spacja]. Klasyczne znaki interpunkcyjne , ; : . ... ? ! – są pauzami; w piśmie denotują znaczenie/intonację. Zwyczajowo dodaje się po nich także spację, dla porządku i przejrzystości (czasem i przed – zob. francuzów). Poza ? i ! (niektóre systemy zapisu wolą je jednak jako nawiasy ¿? i ¡ !) są te pauzy (w słuchu) słabo rozróżnialne; nawet mistrz‐aktor, trenowany w dykcji, nie sprawi, byśmy mieli pewność, jaki znak został właśnie [nie]wymówiony; przecinek czy kropka? średnik czy myślnik? itd.

Podsystemem dualnym do gromadki pauz są nawiasy () [] {} [maszynopisane //], wśród nich także cudzysłowy „ ” « » ‹ › i inne. Do nawiasów zaliczyć też trzeba „nie oznaczone jawnie granice, widzialny zakres” – wyróżnienia (kursywa, pogrubienie, rozspacjowanie, inny kolor itd.). Tu także, jeśli nie bardziej, wydolność aparatu głosowego nie jest wystarczająca, choć czasem (w beletrystyce, szerzej: w fikcji) czyta się, że jakaś postać potrafiła sprawić, aby [np.] kursywa stała się słyszalna; podobne zmyślenie dotyczy niekiedy wymowy Wielkich Liter.

Dualny związek między pauzą i nawiasem pokazuje (uproszczone) równanie:

   = )(

(spacji powyżej, po lewej stronie znaku równości, zgodnie z naturą nieznaku nie widać). Zwykły nawias () wskazuje jawnie ograniczony zakres [chyba że ktoś, złośliwie lub dla celów artystycznych, nawiasu nie zamknie lub, jeszcze gorzej^, nie otworzy], antynawias )(, równy pauzie, denotuje dwa nieograniczone przedziały: „to, co przed” i „to, co po”. Przykładowo ).( można by interpretować jako „o, skończyło się zdanie, ale czy się zaczęło? może [może] zacznie się zaraz kolejne”.

Uwagi te są ledwie wstępem do „chromodynamiki pauz” (i dualnej „chromodynamiki nawiasów”); nikt się tym (chyba) nie zajmuje i nie zajmie, choćby dlatego, że nie mamy stosownie zaawansowanej matematyki (jaka konstytutywnie stoi np. za chromodynamiką kwantową [zob. sobie]) ani miar energii (intensywności, dynamiki) wyrazów i pauz.

Dodam jeszcze tylko, że stosowany w polskiej typografii zapis kwestii dialogowych (czyli naprzemienne stosowanie )–( do oznaczenia przejścia między mową niezależną a zależną i odwrotnie) jest wyjątkowo idiotyczny i mylący; inne nacje używają (porządnie, w zgodzie z logiką) cudzysłowów. (Do dodatku dodam też, że ta konwencja zasadniczo usuwa w zapisie ze zdań mówionych po polsku pauzę–myślnik; znaczące, nieprawdaż [myślnik → mylnik].)

w wierszu

sprawy komplikują się. Zwłaszcza we współczesnym (tzw. wolnym [od strukturalnych więzów rymu/rytmu]).

W systemie pisma „od‐lewej‐do‐prawej” za „wiersz”, poniekąd poprawnie, przyjmuje się „zapis justowany do lewej” (czyli [wulg.] z nie wyrównaną prawą krawędzią). Lewa krawędź, od której zaczyna się kolejny wers, symbolizuje tu „ten sam typ/moment śródpoczątku czasu”. Wiersz jest tworem dwuwymiarowym, gdzieś [kiedyś] się zaczyna i gdzieś [kiedyś] się kończy – to „pionowa oś czasu/lektury”. Przejście do kolejnego wersu w jakimś sensie odnawia czas „poziomy”, czas „mówienia”; justowanie do lewej robi tu za znak tożsamości tych kolejnych „śródpoczątków czasu”.

Oczywiście, w czytaniu/mowie przejście do kolejnego wersu jest znaczącą pauzą.

Co mogłoby oznaczać, spotykane czasami, justowanie wiersza do prawej? Chyba wprowadzenie metryki temporalnej: w ramach „czasu poziomegu” wszystkie wersy mają się kończyć w tej samej „poziomej” chwili. Czyli – interpretacyjnie – każdy wers winien być poprzedzony odpowiedniej długości pauzą tak, aby ostatnia głoska wersu wybrzmiewała [symbolicznie] w tym samym [symbolicznym, intencjonalnym] momencie. Taki wymóg, stawiany czytelnikowi, wydaje się b. trudny do spełnienia, ale, i to jest tu najważniejsze, o jaką też intencję miałoby chodzić?

Myślowy eksperyment: nagraj czytany wiersz, zmierz długość [trwania] każdego [czytanego] wersu, zmodyfikuj nagranie dodając przed każdym wersem odp. rozmiarów ciszę (by stworzyć „dźwiękowy prostokąt”), odłóż na parę dni. Potem wysłuchaj i opowiedz o różnicy doświadczeń.

Ktoś (i słusznie) powie, że wiersz wolny jest bardziej zjawiskiem semiotyczno‐wizualnym niż akustyczno‐semantycznym, że przynależy bardziej Pismu niż Mowie (sam tak – z grubsza – uważam). Czemu jednak, ponury paradoks, autorowie potulnie realizują wezwania prowadzących spotkania autorskie („może teraz przeczytaj kilka wierszy”), zamiast wyświetlać obrazy [stron] na ekranie? No i to oczekiwanie na ćwierć/pół‐transową ach! atmosferę Teatru Dźwięku [i Gestu], bywa że podbijanego dodatkowo jakąś gitarą czy pianinem etc., producentem erzac‐nastroju? I jak im wychodzi (autorom) oddawanie paszczą justowania do prawej? Albo (jak z dumą opowiada pewna radykalna autorka) „rozsypania tekstu po całej kartce”?

Całkiem w zgodzie z porzekadłem: „symetria jest estetyką głupców”, najgorszy wygibas to centrowanie wersów wg osi; zapis stosowny dla inskrypcji nagrobnych czy na‐pomnikowych [na jedno wychodzi] lub na‐okładkowych [co często też wychodzi na jedno]. Jedyne usprawiedliwienie, jakie przychodzi mi do głowy, to celowe wkroczenie w kamp; nawet wtedy ważne jest, by nie nadużywać.

inwencja

w zapisie, u twórców wierszy, buzuje – sobie, a‑muzom, publiczności: wtedy może przerodzić się w konwencję, osobistą albo ogólną. Klasyczne przykłady to „schodki Majakowskiego” czy „zwężenie boiska/klepiska” (regularne prostokątne wcięcia pchające w prawo ileś wersów naraz). Bywa też, że inwencja przeradza się w [bezpłodne] knucie: osobliwości zapisu wydają się [czytelnikowi] zamierzone (rzadko domniemujemy tu skutek procesów losowych lub pseudolosowych [por. OuLiPo]), ale dotrzeć do sensu owego zamiaru niełatwo (lub, przeciwnie, wydaje się nużącym manieryzmem)..

Nie twierdzę, że jest to regułą; znakomitym okazem analizy ujawniającej [lub: powołującej^] istotne knucie autorskie jest świetny tekst Łukasza Żurka Dwa przecinki i jeden dywiz Krystyny Miłobędzkiej, pochodzący z jednego z najciekawszych numerów „Forum poetyki”, mianowicie „Mikropoetyka” (wiosna/lato 2017).

Są też inne przykłady knucia owocnego. Choćby wiersz Anny Matysiak (z tomu wsobne maszynki), b. prosta, ale wydajna maszynka:

***

opukuję
.     .
 coś
.     .

albo wiersz MLB, pierwszy z sześciu z ujawnionego o/d/to/czenia [części drugiej] Wiosny ludzi 6/wie/co/nie/we/do/wiosny/ludzi:

1.

to waż/
durszlak i samo gęste
ale też/
dużo płynów

ukośne szla/strza/
kre/d/o/na chodniku
anteny

...w pewnym sensie programowy: wykorzystuje się tu operator / (ciach [ang. slash]) do „gry w slasher” (jak to nazwałem). Operator ten może działać jako zrównoleglacz – albo rodzaj teleportera w inne obszary [prekognitywnej] sieci [kłącza] skojarzeń i ech. (Krytyce podrzucam tu szlagkiłord: BIAŁOSZEWSKI 2.0, niech jej wesoło na manowcu.)

Trzeba trafu [?], że linkowany zestaw MLB autor mottuje cytatem ze mnie, bodaj polemicznie; pełniejszy kontekst [stąd]:

[...] docenienie/uznanie szerszego zjawiska: „nowatorskie” sposoby zapisu, języki wymyślane ku oryginalności itd., itp. – przegrywają z siłą działania zwykłego (zdania, słów zestawionych); chwyty, tricki, nawiasy itd. – cały ten lukier – niewiele wnoszą, a magia literatury działa w najlepsze w prostym kostiumie

istotnie, przegrywają [subiektywnie, u mnie], choć ten felietonowy skrót można rozwinąć (co próbuję czynić w niniejszej blogonocie). Niemniej, sama Wiosna ludzi potwierdza mi to wrażenie: wiersze [nie mówię, że wszystkie] z części pierwszej („utrzymane w prostym kostiumie”) rezonują bardziej.

Na wymienianie licznych kontrprzykładów trochę szkoda czasu, ograniczę się do jednego. Pewna autorka (ostatnio) jako znaku firmowego używa kropy • umieszczanej wewnątrz wersu. To szczególnie ciężki przykład pauzy, o wymiarze bez mała nuklearnym. Wygląda to tak:

zna to każdy, kto miał kontakt • zna to każdy, kogo
kod drga • zna to ten, którego droga jest tak własna,
że nie starcza dla obojga • zresztą wiem, że też to
czujesz, morda •

...i z pewnością kryje się w tym jakiś zamysł (może niezależny od wersyfikacji dukt rap‐rym‐rytmu?). Mnie, zależnie od nastroju dnia, albo te kropy przytłaczają (jak regularnie powtarzane znaki ostatecznej katastrofy: czarnej dziury), albo małpio śmieszą (bo sobie wyobrażam, co się przy nich mogłoby dziać w ew. Teatrze Dźwięku i Gestu, zwł. Gestu), albo nastrajają refleksyjnie (bo sobie wyobrażam, że wewnątrz każdej kropy siedzi maleńki karzeł i mówi zawsze to samo: „Phlebasie, joł!”).

* * *

Że jednak daleko do jakkolwiek zadowalającego ujęcia chromodynamiki pauzy i innych obiektów, mówię właściwie tyle: nie wszystko odbieram jako skierowane do mnie (i dla mnie); taki lajf.

Jak wiadomo, MLB jest srogi (a komu nie wiadomo, ten niech uważa). Ale wiersze z tomu Wiosna ludzi (Ha!art 2022) nie sprawiają wrażenia srogich, przynajmniej te z części pierwszej – „Strona dokończenia”, część druga, „strona nie/do/kończenia”, to co innego, prawdziwy slasher, w którym język cięty ukośnikami „/” [ang. slash] napręża się w kognitywnym wysiłku [czytelnika]. Wydają się przystępne, otwarte na oścież, a nawet gdzieniegdzie opatrzone autorskimi przypisami, zachęcającymi do zbadania uwarstwień. Niemniej i w nich jest srogość polegająca na bezlitosnych diagnozach świata‐systemu jaki jest.

Budzą rezonans większy niż – z lewej – abstrakcyjne obrazy pełne obcych wyrazów czy przepełnione bólem opisy jednostkowego cierpienia/zagubienia w owym świecie‐jaki‐jest albo – z prawej – szydercze menelowanie mantyki (być może skądinąd zatrudnionego na etacie w kasodajnej przystawce czy, przeciwnie, wolnego elektrona na utrzymaniu cudzym). Dlatego że są to świadectwa osobiste kogoś z bagażem [doświadczeń i emocji], mimo drapieżnosci nie stroniące od humoru, nostalgii, (auto)ironii itd., i takich zabawek, jak taneczne momenty rymu‐i‐rytmu, dość gęsto energetyzujące [powiedzielibyśmy: wiosennie] złapanie [po 9 latach] trzeciego oddechu. Albo, inaczej mówiąc, jest to diagnostyka według reguł myślenia ANT, w której diagnosta nie wystawia się na zewnątrz diagnozowanego. [Zob. Wallerstein, Latour etc.]

Jak już pisałem, Wiosna ludzi to książka istotna. Pomysł, że można ją minąć jedną blogonotą, jest zbyt śmiały. Będzie się do niej wracało, może też na piśmie. Na dziś – dwa momenty, osobisty i kognitywistyczny.

moment osobisty

Czteroczęściowy wiersz Wiązanka pieśni BoJacka jest dość ścisłą parafrazą innej wiązanki z 2002, parametryzowaną Jaworskim, Kochanowskim i in. Przejście to polega na „wszystko się zmieniło, czyli nic właściwie”, już w przemianie tytułu („[pieśni] bojowe | „[pieśni] BoJacka”) zapowiada myk pasujący do wprowadzenia w ową kreskówę, literalnie przywołaną też pierwszym kursywnym angielskim wersem‐cytatem (por. „A humanoid horse, BoJack Horseman – lost in a sea of self‐loathing and booze – decides it’s time for a comeback. Once the star of a ’90s sitcom [...]. The show was the hottest thing around, then suddenly, was canceled. Now 18 years later, BoJack wants to regain his dignity.”) Skryta srogość.

Kawałek czwarty różni się jedynie tytułem i zmianą pewnego realium:

4. Nieszczęsne ochędóstwo | Żałosne ubiory

dziewczyn przekładających
[2002] z półki na półkę w sklepie dwudziestoczterogodzinnym
o czwartej nad ranem
[2022] z półki na półkę w sklepie dwudziestoczterogodzinnym przemianowanym
na placówkę pocztową

Analiza zmiany (ogniskowej) z „czwartej nad ranem” na „przemianowanie na placówkę pocztową” musiałaby mieć, siłą rzeczy, charakter nie tylko teorioliteracki^, ale przede wszystkim polityczny. Czego się zwykle unika, bo wygodniej jest sądzić, że role dawno przyjęte/rozdane.

A gdzie tu moment osobisty? O jeden, autora, trzeba pytać jego samego, drugi mój. Blogonotę poskrom & odwiń (2021) dotyczącą (nieco wszakże pretekstowo) debiutu Patryka Kosendy, Robodramy w zieleniakach, otwiera etyczny poradnik klienta [powiedzmy:] Żabki.

W pewnym momencie wyłączasz słuch, wiesz, że muszą to mówić, bo takie są warunki jebanejfranczyzy, więc uprzejmie, staram się minimalizować cudzy wysiłek, ciężko pracują za zbyt mało, mieć drobne dla kasjerki oto obowiązek konsumenta, i nie mów pierwszy dzieńdobry, pani mówi dziennie 1000 razy dzieńdobry, bo takie są warunki j.f., można mieć dość, minimalizuj cudzy w., ale odpowiadaj, gdy sama powie, czy ma pan aplikację, tu akurat czeka na odpowiedź więc się mruczy „nie”, polecam kawę i..., i po tym „i” słuch się wyłącza, to takie amen‐płać, ludzie naprawdę uprzejmi wyciągają zawczasu portfel portmonetkę czy coś, albo kartę, i na widok je, pod oczy, zanim spyta kartaczygotówka, minimalizuj cudzy w., staram się być naprawdę uprzejmy, to kwestia wyobraźni, od której wszystko się zaczyna. Nie robi się rewolucji, tańcząc w kolejce do kasy.

Oczywiście to tylko szkic, spisana pragmatyka osobnicza; są też tu błędy, np. kasjer/‐ka nie spyta „czy ma pan aplikację?”, powie „aplikacja jest?”, znacznie ekonomiczniej, nie trzeba wysiłku wyboru formy rodzajowej (pan/pani), o parę głosek krócej (pamiętajmy: każde słowo mnoży się przez 1000).

Ale reakcja na zjawisko, podobnie jak u MLB, który sięga po frazę Kochanowską „nieszczęsne ochędóstwo, żałosne ubiory” i wypowiada ją (współczesne treny) w dwóch b. odległych czasowo ratach, jest najpierw językowa. Mundurki franczyzobiorców i ich personelu są istotnie takie sobie, ale prawdziwie nieszczęsny/żalbudzący [tłumaczę ze staropol.] jest przymus zadawany jebanąfranczyzą, przymus katarynkowania tych samych fraz, robotyzacja (współczesnych zieleniaków). „Aplikacjajest? zachęcamdopobrania polecam kawęherbatęhotdoga” itd.

Kawałek pierwszy w BoJacku zmienia oryginalny tytuł „1. Bojówki” na „1. Obviously”, a uwagę z prokonsumpcyjnej akcyjności zapoczątkowanej w latach 90. przenosi na (oczywistą) powtarzalność struktur systemu‐świata. Podmioty mówiące (zbiorowe „my”) wprowadzają w sytuację („kiedyśmy zdjęli z zawiasów drzwi stodoły babilonskiej / i rozgościli się w środku / zachwyceni tym, jacy jesteśmy twórczy / i jak się przyjaźnimy” [zob. KSP]), aż tu (nie całkiem nagle)...

Z niedowierzaniem patrzyliśmy na starych dziadów obnoszących
na szyjach jedwabne szaliki sprzed dwudziestu pięciu lat
jak trofea.
Z niedowierzaniem, ale i pobłażliwością.
To przecież nie miało się powtórzyć.

Ciężar w cytacie spoczywa w wyrazie „pobłażliwość”, która byłaby uzasadniona, gdyby szło wyłącznie o fulary (czy, na przykład, marynarkę po Brodskim). Tymczasem chodzi o związek polityki z kasą. W blogonocie poskrom & odwiń mam kawałek na również ten temat (koloryzowane):

Pewnych rzeczy wyobraźnia (od której wszystko się zaczyna) nie obejmuje. Jest, powiedzmy, Wegmach, pełen krętych, pokrętnych korytarzy, suną nimi sznury gnomów niosąc worki złota; Hagrid zadokowany na Plantach, ładuje się. A więc idziesz którymś korytarzem, z naprzeciwka nadchodzi dyrektor Fular (jego indiańskie imię utajniono), dzieńdobry, mówisz. A dzień... zawiesza się Fular, pan to...? Jestem Franz Ka, pracuję w zakładzie ubezpieczeń robotników, którego pan jest dyrektorem. Aaaa‐ha? Fular nie łapie, robotników...? Słowa, dopowiadasz. A, to pan, panie kolego, jakiś pan mało orli... Proszę pamiętać: gdy publicznie, szorty w kant, prasować, prasować! Odchodzi.

„Mało orli”, mruczysz, „[– – – –]” (censored). Przecież gdyby Sienkiewicz był żydowsko‐niemieckim Czechem, to.

„Bar wzięty, Szymba zgarnięta”, wszystko jest.

Czytelnik niniejszej blogonoty może poczuć się w tym momencie już zirytowany. Mało o wierszach (czy: wierszy) MLB, zamiast tego jakieś sążniste autocytaty. No ale trochę celowo irytuję (chcecie więcej? kupcie Wiosnę ludzi i czytajcie, pozycja obowiązkowa), a trochę dokumentuję wspomniany na początku rezonans.

moment kognitywistyczny

Który to rezonans nie działa jednak po całości. Blok wierszy między stronami 23 a 30 (zapowiedziany (jakby) wierszem Spróbuj użyć innego palca, a spuentowany (poniekąd) wierszem Czas nie jest tiktakiem) mógłby pasować do abulafijnej hipotezy [przedstawionej wszakże jako fakt] Rafała Wawrzyńczyka [stąd]:

[...] fakt, o którym jak dotąd w jej [poezji MLB] omówieniach chyba nie wspominano. Mianowicie że duża część erotyków autora „69”, wzorem mistycznej poezji sufich czy świętych średniowiecza, daje się doskonale czytać jako skierowana zarówno do „ziemskie[j/go] kochank[i/a]”, jak i do „Boga”.

Ja otóż odmawiam drugiego trybu lektury, to są [dla mnie] erotyki (niekoniecznie osobowe), a jeśli takie postanowienie wytrąca je z [ew.] jakości, tym gorzej dla autora (zawsze jednak można zaawansować postulowaną gdzie indziej reformę leksyki wiersza).

Tę przygodę rekompensują na szczęście trzy wiersze „kognitywistyczne”, właściwie jest ich więcej, ale te trzy warto wymienić z tytułu: If 6 was 9, 7 + 2 tezy o mózgu oraz:

Więcej tez

Świadomość obserwuje życie, które się przeżyło.
Świadomość łapie światło gwiazd czasu przeszłego.
Świadomość nie sięga rzeczywistości.
Opowiada film po seansie.

Świadomość z godnym podziwu zapałem
wynajduje szczepionkę na wirusa,
który zdążył zmutować.

Życie świadome jest
niekończącą się anegdotą
interesującego nudziarza.

Co prawda, świadomość najpewniej opowiada [czy wręcz kręci] film w trakcie seansu, ale nie umniejsza to w niczym błyskotliwości (a nawet głębi) puenty wiersza. A przy tym wskazany „moment kognitywistyczny” wydaje się dobrą prolegomeną do gry w

slasher

proponowanej w drugiej części tomu. Czemu? To pytanie chwilowo zostawiam otwarte, temat na inne blogonoty.

Z Tlenu Literackiego #11 zestaw czterech wierszy Aleksandry Kasprzak, a z niego:

matki i jak je znaleźć

kiedy warto jak je przygotować i pić z
czym zapiec czy to niesmaczne

rosną na drzewach można je znaleźć leżące pod
przewróconymi pniami można dotknąć na wystawach
sklepowych wśród płyt dvd ale zabrać  do domu już nie
matki są edycją limitowaną w przestrzeniach liminalnych
pod zarzyganymi karuzelami kręcą nosem skwierczą o dychę
na złote pszeniczne

albo dwie pomocy mam zapalenie matki mam rozpaloną
w sobie matkę topią się w 233 stopniach celsjusza 
najdłużej trwająca matka ciągnęła się przez rok  zanim
odjechała matkostradą w drżenie 

papier może być matką sprawdzi się też plastik
szkło znajduję w kontenerze hula hoop i wiem
że to prezent urodzinowy od matki dychę
wkładam do zmieszanych

Aleksandra Kasprzak pisze szybko, nie w sensie procesu twórczego (o którym nic nie wiem), a w sensie dynamiki wewnątrz sekwencji obrazów, tak szybkozmiennej, że nieraz spójnik na końcu wersu jest jak królik Bugs nad przepaścią: już wisi, ale zorientuje się, że [mowa] spadnie [do następnego wersu], dopiero po chwili. [Wobec czego przypomina mi się tytuł jednej z lepszych próz TBJ, Ta opowieść jest po prostu za szybka, któż ją wytrzyma (Ruta 2002), która jednak jest w toku wolniejsza od wierszy AK.]

Podoba mi się to tempo: nie ma na co czekać, nie ma co lukrować frazy zbędnymi słowami czy interpunkcją, samo sedno. W cytowanym wierszu ponadto gorączka napisanego rymuje się ze stanem rozpalenia podmiotu/‐tki liryczn*, a podana temperatura 233 może wskazywać na pewną klasę substancji [zob.].

W tym wierszu b. ciekawa jest kategoria „matki”. Z jednej strony przebija z podskóry (importowane) znaczenie „matka wszystkich X” („matka wszystkich pytań” [Solnit], „matka wszystkich bomb” etc.), kategoria nadrzędna w swojej klasie, jej szczyt, esencja. Wiersz żongluje owym niejawnym znaczeniem jak pętlą na wietrze, osią tego wiru jest (elektryzujący) dystych:

najdłużej trwająca matka ciągnęła się przez rok  zanim
odjechała matkostradą w drżenie

...w którym, zwróćmy uwagę, jest malutkie zahamowanie szybkości: podwójny odstęp przed „zanim”, efekt raczej zamierzony.

Z drugiej jednak strony mamy też kontekst polski (słowiański?), i to w zaprzeczeniu:

matka, jest tylko jedna
matka  jest tylko jedna

Zależnie od tego, która z fraz będzie pierwsza, przesunięcie znaczeniowe od literalnej apostrofy po podlany stereotyp (lub odwrotnie) jest albo obrazotwórcze, albo obrazoburcze.

U Aleksandry Kasprzak matek jest wiele (a nie „tylko jedna”), niemniej czytelnik może się zastanawiać, co mianowicie jest matką wszystkich wymienionych matek, i być może o to m.in. chodzi w tym znakomitym wierszu.

* * *

Pozostałe wiersze zestawu nie są może tak szybkie jak cytowany, natomiast kontekst polski puchnie w nich od tłoczonego podziemnymi kanałami szyderczego gniewu [jak wiadomo, konkret do kontekstu ma się tak jak kret do tekstu].

Wiersz rzeczpospolita mięsna zaczyna się tak:

mój wujek pęcznieje jak nieopróżniony soczek gdy
dostaje wezwanie do pałacu prezydenckiego
zakłada ogórkowy garnitur szczerzy się do sera 

mój wujek otrzymuje order wielkiego polaka za
niezłomność patriotycznej postawy za uporczywe
modyfikowanie DNA w tuszę wieprzową

W wierszu chciałam napisać wiersz o ręcznikach ale wyszedł mi feministyczny wiersz o ciecierzycy jest matka (standardowa) postująca gdzieś w sieć:

czekają ją inne posty mniej
spektakularne
zrobiłam mężowi sojowego kotleta i nie poczuł że to nie świnia
moja córka lesbijka uratowała kowaliki przed sześciolatkiem

Warto machnąć się na tę linkę [zob. początek blogonoty] i poczytać całość.

W wierszowej części numeru 23 Kontentu nic mnie specjalnie nie poruszyło (ani na plus, ani na minus), co oczywiście świadczy wyłącznie o mnie; korzystam z praw czytelnika kapryśnego (który nic nie musi). Odnotowuję jednak stabilne zrównoważenie wierszy i obowiązkowych w Kontencie komentarzy do nich: widać, że ta szczegolna forma prezentacji okrzepła. Wiersze [robią] swoje (jak zawsze), a komentatorzy, wiedzeni postawą wnikliwości, rzetelnie (w średniej numeru) przedstawiają ślady własnej lektury; nadal wydaje mi się to pożyteczne i potrzebne.

Zwrócił wszakże uwagę wiersz Dominiki Filipowicz, który wzbudził niejaką konsternację odbiorczą u komentującej Barbary Rojek...

* * *

mam pod skórą próchnicę trzy stopnie i poziom morza
więc się rozprzestrzeniam stopą dotykam podłogi
wkręcam lekko w odpad pode mną
robi się
miękko
tu nikt nie zejdzie

cztery ściany nade mną cztery ściany pode mną
splątane odnóża karzą się wygrzebać
wybieram postać chrząszcza bo ładnie się mieni

...ale nie z powodu błędu ortograficznego („karzą” od karać, nie: „każą” od kazać), tylko ze względu na – mimo prostej konstrukcji – niską podatność na jednoznaczną interpretację. W kończącym komentarz podsumowaniu czytamy:

Na motywie wycieczki „w głąb” Filipowicz buduje więc szereg refleksji poprzez szereg komplikacji: [...] różne możliwe sposoby opisania samej czynności zejścia; niewystarczalność przestrzennych metafor do oddania przeżyć; wolność w przyjmowaniu perspektywy, z której się postrzega i mówi. Tak więc autorka nie daje nam od razu odnaleźć się w gotowej sytuacji, a stopniowo ją buduje i modyfikuje. Wiersz rzuca dużo tropów, tworzy przestrzeń niekoherentną – ale jest to chyba najbliższe doświadczeniu, jakie chce uchwycić poetka: doświadczeniu niepokoju, a zarazem fascynacji związanych ze spojrzeniem w głąb.

...które [podsumowanie] wydaje się adekwatne do lektury nie wychodzacej poza tekst, choć jeżę się nieco na frazę „doświadczenie, jakie chce uchwycić poetka”, bo sięga się tu niemal jawnie do intencji autorki wiersza, a to teren zawsze grząski.

Ja jednak poza tekst wyszedłem i znalazłem w numerze ósmym Tlenu Literackiego zestaw pięciu wierszy Filipowicz, otwierany przez przedformę powyżej cytowanego. Owa przedforma jest dwukrotnie (jeśli nie więcej) dłuższa, zatem dokonana została praca skrótu. W której zgubiły się pierwotnie obecne znaczenia.

Dla przykładu, przedforma jednoznacznie orzeka, że „trzy stopnie” znajdują się pod poziomem morza [„jeśli wkręcę się wystarczająco mocno w przestrzeń pode mną / znajdę się trzy stopnie pod poziomem morza”].

Co nazywamy „depresją”, jakoż i wiersz‐przedforma daje się odczytać w kategoriach „samozwrotne wejrzenie w depresję” (jako stanu psychicznego); motyw chrząszcza / chrabąszcza wraca (razem z obrazem niewydolnych „nóżek”) w innym wierszu zestawu, który – jako całość – jest introwertycznym zapisem stanów doła, nieswojości, obcości wzgl. otoczenia (i samej siebie), a nawet swego rodzaju otorbienia, skutkującego ambiwalentnym wyciszeniem niezgody na „krzywdę świata tego”.

Nie powinno się robić takich rzeczy: tekst jest tekstem jest tekstem, nieelegancko sięgać do jego przedform.

Czynię to jednak powodowany troską. Bo skrót zbyt daleko posunięty może prowadzić na manowce.

Jak tutaj. Frazy „cztery ściany nade mną, cztery ściany pode mną”, „odpad pode mną”, „robi się miękko” i „nikt tu nie zejdzie” nagle znajdują oczywisty desygnat. I odnajdujemy się w sytuacji przedstawionej w wierszu Natalii Malek plandeka i przeźroczaObręczy:

Gdyby ktoś mnie widział w tym tureckim wychodku,
kuczną,

zapatrzoną
[...]

razem z plączącym odnóża przykucem; ciało zwarte w bryłę, chrząszczowate.

« older entries · newer entries »