W poprzedniej blogonocie niezbyt przychylną minirecenzję z nowej filmowej adaptacji Diuny Villeneuve’a poprzedziłem pobieżnym szkicem osiowych (wg mnie) wymiarów cyklu powieści Herberta. Tezy (czy obserwacje) tam zawarte spotkały się z gwałtownym sprzeciwem w tej dyskusji (na blogu obecnym od lat w blogrollu niniejszego). Że jednak tryb polemiczny jakoś mi się wyczerpał (b. angażująca czasowo forma), spróbuję poniżej zrekapitulować argumentację.
(Uwaga dla nie znających powieści Herberta: mnóstwo spoilerów!)
* * *
Zasadniczo organizmy cywilizacyjno‐społeczne przechodzą trzy fazy: rozwoju/ekspansji, stabilizacji i schyłku. Tym, którzy (słusznie) zauważą, że stagnacja sama w sobie jest schyłkowa i wobec tego faza „stabilizacji” podejrzewana jest o słabe istnienie, można odpowiedzieć, że chodzi o etap umacniania kontroli i logistyki, przejście od ekstensywnego grabienia (przechwytywania nadwyżek) do metod intensywnych.
Na czym – ramowo – polega schyłek? Przede wszystkim na tym, że populacje rosną, a zasoby (istniejące w ramach aktualnego paradygmatu źródła energii) – nie; zaczynają się kurczyć, względnie (wobec populacji) lub bezwzględnie. Siły „centralne”, wyłonione w zwrotnym sprzężeniu z procesami kumulacji kapitału (-ów: różnych), w rosnącym stopniu konfrontowane są z ruchami odśrodkowymi (mnożą się: herezje, sekty, nowe eklektyczne religie i budowane na negacji decentralistyczne protestantyzmy, powstania niewolników, rabacje, ruchy narodowo‐wyzwoleńcze, strajki itd.). Drogi ucieczki (pola nowych ekspansji i rozwoju, typu: może jakaś konkwista?, może wyemigrować do Brazylii/USA/Kanady?, może kolonia na Madagaskarze/Antarktydzie? a może socjalizm?) przestają istnieć. Centrum rzuca coraz większe siły, by bronić dotychczasowego systemu grodzeń (chroniącego mechanizm kumulowania kapitału). Ale „imperialna kontrola” murszeje, choćby przez rosnącą składową entropii: korupcję.
Świat schyłku to świat coraz bardziej wsobny, polityka przesuwa się w nim w sferę knucia (dyplomacja, szpiegostwo, intryga [„pałacowa”], spiski), w której odbywa się konkurencyjna walka o kontrolę nad płotami (systemami grodzeń), a populacje wyzuwają się z wizji niosących nadzieję. (Popatrzcie na schyłek Rzymu czy Bizancjum.) Wszystko to razem tworzy nad‐cechę zachowawczego świata schyłkowego: jego kształt wydaje się bezalternatywny. Póki z zewnątrz (a nawet: od wewnątrz) nie nadejdą „barbarzyńcy” albo nastąpi odkrycie (jednak) nowych pól ekspansji/rozwoju (umownie: „Kolumb”), albo też pojawi się przełom technologiczny.
Taki też wydaje się – moim zdaniem – świat, w który wkraczamy pierwszą częścią Kronik Diuny. Na tę okoliczność przywołałem cytat z samego poczatku Diuny (Matka Wielebna G.H. Mohiam mówi do Jessiki):
Widzę w przyszłości to, co widziałam w przeszłości. Wiesz, jak świat się toczy. Rodzaj ludzki świadom jest swej śmiertelności i lęka się, by jego dziedziczność nie uległa stagnacji. Ma to we krwi – ów pęd do krzyżowania linii genetycznych bez żadnego planu. Imperium, KHOAM, wszystkie wysokie rody jak unoszone na wodzie patyki. [...] Mamy cywilizację na bazie trójkąta: dwór imperialny we wzajemnej przeciwwadze z rodami wysokimi Landsraadu, a pomiędzy nimi Glidia ze swoim przeklętym monopolem na komunikację międzygwiezdną. W polityce trójkąt jest najmniej stabilną konstrukcją. Byłoby i tak nie najlepiej, nawet bez kłopotów z feudalną kulturą handlową, która odwraca się od większości nauk.
Czytam powyższe tak, że Bene Gesserit to jedna z nielicznych istotnych sił, które stagnację i schyłkowość świata widzą; to dlatego uruchamiają długofalowy program genetyczno‐hodowlany, mający na celu pozyskanie Kwisatz Haderach, „skrócenie drogi”. „Unoszące się na wodzie patyki” obrazują świat pozbawiony globalnej wizji celu, zachowawczo‐bezalternatywny. Te argumenty w przywoływanej dyskusji zostały oprotestowane: metastabilne uniwersum Diuny mogłoby trwać dalej kolejne tysiące lat, powiedziano, bo przecież to zupełny przypadek, cecha przygodna, że Harkonnenowie nie starli Atrydów kompletnie. Można się z tym spierać (czy np. Bene Gesserit osiagnęłyby swój cel parę pokoleń później), można też zadać bardziej zasadnicze pytanie: jak długo świat może gnić w schyłku? (Odpowiedź może przynieść wgląd w historię ziemskich upadłych imperiów.)
Pytanie jeszcze bardziej zasadnicze: po czym w ogóle, z wielką dozą pewności, można rozpoznać „schyłkowość”? Odpowiedź jest przebanalna: po upadku (czyli w retrospekcji). Stabilne jakoby imperialne uniwersum Diuny rozwalają „barbarzyńcy”, którzy wyszli z ukrycia: Fremeni pod Muad’Dibem, i to (jak na proces dziejowy) błyskawicznie.
Przypomnijmy: Fremeni słono opłacali Gildię (korupcja), by ukryć poza nadzorem satelitarnym swoją (wzgl. Lieta‐Kynesa) pełzającą robotę ws. przekształcenia ekologicznego; misja podparta zapałem religijnym. Kryli się skutecznie, wszystkie główne siły mocno niedoszacowały ich znaczenie. Co dzieje się dalej? Paul przejmuje instytucje imperialne, Fremeni ruszają w dżihad, która pozbawi zębów jakąkolwiek konkurencję militarną. Krok następny: Złota Droga Leto Drugiego, imperium hydrauliczne, w którym Tyran bierze wszystko za mordę (i pod but), totalnie kontrolując osiową walutę wszechświata: przyprawę. I to jest zaplanowane „gnicie w schyłku”, po to, by – gdy wreszcie Tyran runie – po wiekach cisnącego buta postludzkość rozprężyła się w fali ucieczki/ekspansji, osiągając rozmiar i różnorodność, których już w żaden sposób nie da się kontrolować centralnie.
* * *
Space opera Franka Herberta, dziecko swoich czasów, jest gatunkowo naiwna, zawiera też sporo niekonsekwencji i przemilczeń. Weźmy choćby technologię: rozumiemy sens (po‐butleriańskiego) zakazu „maszyn myślących”, on się podprogowo (w odbiorze) rozszerza na całokształt. Niemniej, uniwersum Diuny jest przepełnione wytworami technologii od początku: różnoraka broń (plus tarcze ochronne), sondy wykrywające trucizny, antygrawitacyjne urządzenia dryfowe, kombajny przyprawowe i zgarniarki, ornitoptery itd., itp. Ktoś musi wytwarzać megagigantyczne statki międzygwiezdne Gildii (i ich pomniejsze lądownicze potomstwo) wraz z oprzyrządowaniem; ktoś wytwarza satelity szpiegowsko‐nadzorcze. Nie da się tego zrobić bez cywilizacji przemysłowo‐technicznej, a ta z kolei – bez zaawansowanej edukacji.
Herbert ukrywa te aspekty pod etykietami Ix albo Richese; nie musi się mierzyć ze społeczno‐cywilizacyjnymi skutkami przełomów technologiczno‐przemysłowych. Na innych półukrytych peryferiach cywilizację bio‐gene‐technologiczną tworzy Bene Tleilax. W „głównonurtowych” światach edukacja (po feudalnemu) nie istnieje (nie licząc „kastowo‐cechowej” czy klanowo‐religijnej); specjaliści (mentaci, adepci Akademii Suk, licencjonowane prawdomówczynie BG z centrum szkoleniowego na Wallach, mistrzowie szermierki z Ginaz etc.) to dobra importowane i przez to – kontrolowane.
Konsekwencją takiej „architektury świata” jest również to, że zakumulowany kapitał nie znajduje pól inwestycji w ekspansję/rozwój. Z wydatkami militarnymi oraz na knucie/korupcję mogą konkurować jedynie wydatki na przepych, zbytek, prestiż, czyli bourdieańskie znaczenie – oto systemowe źródło dekadencji.
* * *
Który to temat – schyłek a dekadencja – pojawił się również na marginesie przywoływanej dyskusji. Jak można by zdefiniować „dekadencję”? Może tak: to afunkcjonalny eksces angażujący nadwyżki zakumulowanego kapitału, często idący w parze z nihilizmem (czyli pogardą dla wartości uznawanych przez tzw. szerokie masy, z „wartością biologicznego i społecznego przetrwania” na czele).
Klamki (i inne części wyposażenia) ze złota rolls‐royce’ów, prywatne wyspy miliarderów, [afunkcjonalna] moda haute couture – oto pierwsze z brzegu przykłady dekadenckiego ekscesu. Parada strojów liturgicznych z Rzymu Felliniego, emblematyczne Wielkie żarcie z tej samej epoki. Ale i harkonneński globus plastyczny, którego linie południków i równoleżników „sporządzono z cienkiego jak włos platynowego drutu”. Ale też potrawa: „języki dzikich królików w specjalnym sosie”, z kaladańskiego menu Jessiki na pierwszym i ostatnim przyjęciu dla lokalsów z Arrakin.
Zostawiam ten temat w zawieszeniu: do dalszych ew. przemyśleń.