książki

You are currently browsing the archive for the książki category.

W poprzedniej blogonocie niezbyt przychylną minirecenzję z nowej filmowej adaptacji Diuny Villeneuve’a poprzedziłem pobieżnym szkicem osiowych (wg mnie) wymiarów cyklu powieści Herberta. Tezy (czy obserwacje) tam zawarte spotkały się z gwałtownym sprzeciwem w tej dyskusji (na blogu obecnym od lat w blogrollu niniejszego). Że jednak tryb polemiczny jakoś mi się wyczerpał (b. angażująca czasowo forma), spróbuję poniżej zrekapitulować argumentację.

(Uwaga dla nie znających powieści Herberta: mnóstwo spoilerów!)

* * *

Zasadniczo organizmy cywilizacyjno‐społeczne przechodzą trzy fazy: rozwoju/ekspansji, stabilizacji i schyłku. Tym, którzy (słusznie) zauważą, że stagnacja sama w sobie jest schyłkowa i wobec tego faza „stabilizacji” podejrzewana jest o słabe istnienie, można odpowiedzieć, że chodzi o etap umacniania kontroli i logistyki, przejście od ekstensywnego grabienia (przechwytywania nadwyżek) do metod intensywnych.

Na czym – ramowo – polega schyłek? Przede wszystkim na tym, że populacje rosną, a zasoby (istniejące w ramach aktualnego paradygmatu źródła energii) – nie; zaczynają się kurczyć, względnie (wobec populacji) lub bezwzględnie. Siły „centralne”, wyłonione w zwrotnym sprzężeniu z procesami kumulacji kapitału (-ów: różnych), w rosnącym stopniu konfrontowane są z ruchami odśrodkowymi (mnożą się: herezje, sekty, nowe eklektyczne religie i budowane na negacji decentralistyczne protestantyzmy, powstania niewolników, rabacje, ruchy narodowo‐wyzwoleńcze, strajki itd.). Drogi ucieczki (pola nowych ekspansji i rozwoju, typu: może jakaś konkwista?, może wyemigrować do Brazylii/USA/Kanady?, może kolonia na Madagaskarze/Antarktydzie? a może socjalizm?) przestają istnieć. Centrum rzuca coraz większe siły, by bronić dotychczasowego systemu grodzeń (chroniącego mechanizm kumulowania kapitału). Ale „imperialna kontrola” murszeje, choćby przez rosnącą składową entropii: korupcję.

Świat schyłku to świat coraz bardziej wsobny, polityka przesuwa się w nim w sferę knucia (dyplomacja, szpiegostwo, intryga [„pałacowa”], spiski), w której odbywa się konkurencyjna walka o kontrolę nad płotami (systemami grodzeń), a populacje wyzuwają się z wizji niosących nadzieję. (Popatrzcie na schyłek Rzymu czy Bizancjum.) Wszystko to razem tworzy nad‐cechę zachowawczego świata schyłkowego: jego kształt wydaje się bezalternatywny. Póki z zewnątrz (a nawet: od wewnątrz) nie nadejdą „barbarzyńcy” albo nastąpi odkrycie (jednak) nowych pól ekspansji/rozwoju (umownie: „Kolumb”), albo też pojawi się przełom technologiczny.

Taki też wydaje się – moim zdaniem – świat, w który wkraczamy pierwszą częścią Kronik Diuny. Na tę okoliczność przywołałem cytat z samego poczatku Diuny (Matka Wielebna G.H. Mohiam mówi do Jessiki):

Widzę w przyszłości to, co widziałam w przeszłości. Wiesz, jak świat się toczy. Rodzaj ludzki świadom jest swej śmiertelności i lęka się, by jego dziedziczność nie uległa stagnacji. Ma to we krwi – ów pęd do krzyżowania linii genetycznych bez żadnego planu. Imperium, KHOAM, wszystkie wysokie rody jak unoszone na wodzie patyki. [...] Mamy cywilizację na bazie trójkąta: dwór imperialny we wzajemnej przeciwwadze z rodami wysokimi Landsraadu, a pomiędzy nimi Glidia ze swoim przeklętym monopolem na komunikację międzygwiezdną. W polityce trójkąt jest najmniej stabilną konstrukcją. Byłoby i tak nie najlepiej, nawet bez kłopotów z feudalną kulturą handlową, która odwraca się od większości nauk.

Czytam powyższe tak, że Bene Gesserit to jedna z nielicznych istotnych sił, które stagnację i schyłkowość świata widzą; to dlatego uruchamiają długofalowy program genetyczno‐hodowlany, mający na celu pozyskanie Kwisatz Haderach, „skrócenie drogi”. „Unoszące się na wodzie patyki” obrazują świat pozbawiony globalnej wizji celu, zachowawczo‐bezalternatywny. Te argumenty w przywoływanej dyskusji zostały oprotestowane: metastabilne uniwersum Diuny mogłoby trwać dalej kolejne tysiące lat, powiedziano, bo przecież to zupełny przypadek, cecha przygodna, że Harkonnenowie nie starli Atrydów kompletnie. Można się z tym spierać (czy np. Bene Gesserit osiagnęłyby swój cel parę pokoleń później), można też zadać bardziej zasadnicze pytanie: jak długo świat może gnić w schyłku? (Odpowiedź może przynieść wgląd w historię ziemskich upadłych imperiów.)

Pytanie jeszcze bardziej zasadnicze: po czym w ogóle, z wielką dozą pewności, można rozpoznać „schyłkowość”? Odpowiedź jest przebanalna: po upadku (czyli w retrospekcji). Stabilne jakoby imperialne uniwersum Diuny rozwalają „barbarzyńcy”, którzy wyszli z ukrycia: Fremeni pod Muad’Dibem, i to (jak na proces dziejowy) błyskawicznie.

Przypomnijmy: Fremeni słono opłacali Gildię (korupcja), by ukryć poza nadzorem satelitarnym swoją (wzgl. Lieta‐Kynesa) pełzającą robotę ws. przekształcenia ekologicznego; misja podparta zapałem religijnym. Kryli się skutecznie, wszystkie główne siły mocno niedoszacowały ich znaczenie. Co dzieje się dalej? Paul przejmuje instytucje imperialne, Fremeni ruszają w dżihad, która pozbawi zębów jakąkolwiek konkurencję militarną. Krok następny: Złota Droga Leto Drugiego, imperium hydrauliczne, w którym Tyran bierze wszystko za mordę (i pod but), totalnie kontrolując osiową walutę wszechświata: przyprawę. I to jest zaplanowane „gnicie w schyłku”, po to, by – gdy wreszcie Tyran runie – po wiekach cisnącego buta postludzkość rozprężyła się w fali ucieczki/ekspansji, osiągając rozmiar i różnorodność, których już w żaden sposób nie da się kontrolować centralnie.

* * *

Space opera Franka Herberta, dziecko swoich czasów, jest gatunkowo naiwna, zawiera też sporo niekonsekwencji i przemilczeń. Weźmy choćby technologię: rozumiemy sens (po‐butleriańskiego) zakazu „maszyn myślących”, on się podprogowo (w odbiorze) rozszerza na całokształt. Niemniej, uniwersum Diuny jest przepełnione wytworami technologii od początku: różnoraka broń (plus tarcze ochronne), sondy wykrywające trucizny, antygrawitacyjne urządzenia dryfowe, kombajny przyprawowe i zgarniarki, ornitoptery itd., itp. Ktoś musi wytwarzać megagigantyczne statki międzygwiezdne Gildii (i ich pomniejsze lądownicze potomstwo) wraz z oprzyrządowaniem; ktoś wytwarza satelity szpiegowsko‐nadzorcze. Nie da się tego zrobić bez cywilizacji przemysłowo‐technicznej, a ta z kolei – bez zaawansowanej edukacji.

Herbert ukrywa te aspekty pod etykietami Ix albo Richese; nie musi się mierzyć ze społeczno‐cywilizacyjnymi skutkami przełomów technologiczno‐przemysłowych. Na innych półukrytych peryferiach cywilizację bio‐gene‐technologiczną tworzy Bene Tleilax. W „głównonurtowych” światach edukacja (po feudalnemu) nie istnieje (nie licząc „kastowo‐cechowej” czy klanowo‐religijnej); specjaliści (mentaci, adepci Akademii Suk, licencjonowane prawdomówczynie BG z centrum szkoleniowego na Wallach, mistrzowie szermierki z Ginaz etc.) to dobra importowane i przez to – kontrolowane.

Konsekwencją takiej „architektury świata” jest również to, że zakumulowany kapitał nie znajduje pól inwestycji w ekspansję/rozwój. Z wydatkami militarnymi oraz na knucie/korupcję mogą konkurować jedynie wydatki na przepych, zbytek, prestiż, czyli bourdieańskie znaczenie – oto systemowe źródło dekadencji.

* * *

Który to temat – schyłek a dekadencja – pojawił się również na marginesie przywoływanej dyskusji. Jak można by zdefiniować „dekadencję”? Może tak: to afunkcjonalny eksces angażujący nadwyżki zakumulowanego kapitału, często idący w parze z nihilizmem (czyli pogardą dla wartości uznawanych przez tzw. szerokie masy, z „wartością biologicznego i społecznego przetrwania” na czele).

Klamki (i inne części wyposażenia) ze złota rolls‐royce’ów, prywatne wyspy miliarderów, [afunkcjonalna] moda haute couture – oto pierwsze z brzegu przykłady dekadenckiego ekscesu. Parada strojów liturgicznych z Rzymu Felliniego, emblematyczne Wielkie żarcie z tej samej epoki. Ale i harkonneński globus plastyczny, którego linie południków i równoleżników „sporządzono z cienkiego jak włos platynowego drutu”. Ale też potrawa: „języki dzikich królików w specjalnym sosie”, z kaladańskiego menu Jessiki na pierwszym i ostatnim przyjęciu dla lokalsów z Arrakin.

Zostawiam ten temat w zawieszeniu: do dalszych ew. przemyśleń.

W bardzo ciekawej recenzji ze świeżo wydanego tomu Dariusza Sośnickiego Po domu Jakub Skurtys przedstawia, jak to on, rodzaj całościowej wizji: zwraca uwagę na cieki (i ich przemiany w rozległej czasowo twórczości DS), konstruuje konteksty, uprawia porównania (przykładowo: zestawiając Sośnickiego z Konradem Górą); wszystko to ze smakiem kraszone cechowym gmerkiem (zawsze jestem wdzięczny za interesujące obce słowa, jak tu: captatio, afordancja; chodziłem na inne wydziały, każda okazja do uzupełniania wiedzy jest dla mnie cenna).

Że jednak twórczość Sośnickiego z biegiem lat [moich] wydaje mi się coraz ciekawsza (oraz: ważna) i uzupełniam (na miarę możliwości) teksty źródłowe, że mam w niedawnej lekturze lwią (ptasią?) część tomów DS – uderzyło mnie w recenzji parę szczegółów; o nich właśnie poniżej.

domy

Tak, metafora/alegoria „domu” jest osiowa dla twórczości Sośnickiego (również translatorskiej: siedlisko Audena), jest jak skorupa ślimaka, z którą autor się nie rozstaje (jest z nią poniekąd zrośnięty], choć ona sama ani sztywna, ani, tym bardziej, niezmienna.

Jak Maliszewski wcześniej (w recenzji/eseju nominalnie o Symetrii [BL 2002; niech wszystkie zajadłe robale świata zeżrą wydawcę, który nawet nie ma tej pozycji w swoim katalogu, o obowiązkowym ebuku – zob. rozporządzenie Min. Kul. i E‑dur. Nar. z 2018.09.03 – nie wspominając!), tak i Skurtys wraca do Marlewa (1994). Maliszewski wszakże rozwodzi się szeroko (waląc sie przy tym w pierś, bo, przyznaje, w pierwszych lekturach pominął wiele), a Skurtys zaledwie wzmiankuje. Pisze:

Począwszy od debiutu, zawsze zapraszał nas bowiem autor do „jakiegoś domu” i „czyjegoś mieszkania”, od wynajmowanych, wilgotnych pokojów obcego domu, w którym poręcze odwracały się do niego plecami, przez [...]

To niezupełnie tak. Fraza z „poręczami” pochodzi z wiersza poniżej:

Jak zejść po schodach

Jak zejść po schodach
starszy o niepodjęty świergot dzwonka,
o kartkę, którą zostawiam w drzwiach?

W obcym domu poręcze
odwracają się ode mnie plecami.

...jasne więc z kontekstu, że to nie podmiot liryczny DS wynajmował te pokoje, a dom jest obcy literalnie.

Mnie ten wiersz łączy się w pewną historię z wierszem o parę stron wcześniejszym:

Październikowy świt

Październikowy świt
i dozorca,
rosa na bramie,

mrok cofnął się w głąb
podwórza.

Ona – źrenica okna,
on – jeszcze z oddechem
korytarza na plecach:

odkurzają mgłę.

...(ślady tej historii chodzą ukradkiem i po innych kartkach Marlewa), a przy okazji: zechce czytelniczka rzucić okiem na wiersz Jerzego Jarniewicza (z niedawno wydanego Mondo cane; JJ starszy od DS o dekadę + 1, jego wiersz – nowszy o pokolenie) Elegia na odejście, a rzuciwszy – porównać odmienne sposoby obrazowania w wierszach opukujących strukturalnie podobne sytuacje.

Marlewo

To zabawne (i smutne zarazem), jak bardzo lektury osadzone są w czasie‐i‐miejscu podjęcia. Maliszewski w linkowanym wyżej tekście rozlicza Sośnickiego z metamorfoztradycji:

Wielkie kroki stawiane przez kolejne książkowe propozycje Sośnickiego i zaczynający się już w Marlewie proces „odbarwiania wiersza” – stopniowego pozbawiania go cech osobistej konfesji, kierowania go w stronę „produkowania pięknego przedmiotu”. Nie dostrzegłem tego przy pierwszym kontakcie z Marlewem. Zlekceważyłem brzmienie. Zlekceważyłem tradycję, z której wywiódł się – jak sądzę – poetycki zapał młodziutkiego studenta filozofii z Poznania. Sośnicki terminował u Wojaczka i udało mu się przetworzyć ową fascynację w swoistą, już własną, muzyczność. Egzystencja egzystencją i, owszem, tragiczny wymiar losu, ale to jeszcze, albo przede wszystkim, musi brzmieć.

(Nawiasem mówiąc, skoro zwracam uwagę na „szczegół biograficzny” [wiek] – tę ustawiającą etykietę [faktograficznie rzetelną] „młodziutki student filozofii” przykleja Sośnickiemu KM starszy zaledwie o lat 9 [dekadę – 1], ale – wracajamy ad rem.)

No więc ten Wojaczkowy kontekst odpadł od książki jak uschnięta łuska; możemy sobie dziś czytać Marlewo (z przeciekawym przejściem do następnego po tym tomie Ikarusa 1998; Maliszewski też podkreśla wagę owego przejścia) zupełnie pomijając owo ewentualne uwikłanie – a więc wolni, by podjąć inne, nie używane dotąd konteksty. Zarazem smutni, bo choć jedne drzwi się otwarły, drugie się zamknęły (ten motyw Po domu Skurtys słusznie wyciąga na jeden z planów pierwszych). Oczywiście ówczesne intencje samego autora i jego pod skórą schowane motywacje/inspiracje lekceważymy [sobie, dziś] bezczelnie i radośnie.

Stałym leitmotivem przy odwołaniach do Marlewa jest wilgoć; Skurtys wyżej także ją przykrapla; Maliszewski:

[...] konwencjonalność poszczególnych rozpisań sytuacji pobytu w pewnym zakątku pewnej rustykalnej dzielnicy wielkiego miasta, w pewnym mieszkaniu wynajmowanym w starym zawilgoconym budynku.

Czasem dopowiada się także grzyba [w ścianach, pod podłogą] i wszechobecne śmieci – oto ruderalność tej rustykalności. Mnie jednak najbardziej uderzyło obsesyjnie powtarzane słowo smród (kojarzone z „gniciem”).

Wrócę do solidniejszej lektury Marlewa, by potwierdzić rodzaj przeczucia‐hipotezy, że i Maliszewskiego po‐Wojaczkowy tragiczny wymiar losu w sporej części jest uschnięty: może Marlewu zawadzać.

Jak się potem wielokrotnie okazywało, wiersz Sośnickiego, na powierzchni prosty i nawet (ostentacyjnie?) referencyjny – ileż tam opisów tzw. przyrody! – jest podszyty wielopiętrowo wycieczkami po cudzych (najchętniej: starych, dopowiada autor w wywiadach) językach, pochowane są tam (nie tylko „po kątach” i „piwnicach”) panoramy idei obsługujących różne prądy i epoki itd. Nigdy dość czujności przy lekturze Sośnickiego!

A co jeśli i Marlewo? W Ikarusie podmiot liryczny DS jest – w klimacie, szczegółach, pragmie codzienności – bardziej Dedalem. Narzuca się zatem pomysł, że Marlewo poświęcone jest rozterkom Ikara.

Jakoż i czytałem ten tom ciurkiem, a w tyle głowy narastał podkład całkiem klasycznego polskiego romantyzmu i jego figur. Na Marlewo można patrzeć całkiem zasadnie jako na relację z celi filomaty; rwie się do jakiegoś Czynu (zob. np. wiersz O tak; początek: „Z końcem zimy odstąpiło ode mnie / pragnienie naprawy świata”), ale na razie w ponad 20 wierszach gnije w więzieniu, w smrodzie, brudzie i wilgoci.

Wątki wspomnianej wyżej historii (o zabarwieniu miłosnym) rwą się w rozlicznych niespełnieniach; zawsze czegoś im nie dostaje (np. w Wierszu przeciw pieniądzom po prostu pieniędzy! – „Nie starczyło ich, abym mógł / do ciebie dojechać.”).

Zanim ta lokalizacja (para‐domowa) przepełznie, bardzo, bardzo powoli, w stronę wyznaczoną przez sformułowane w Sonecie spod własnej dłoni (w 2/3 tomu) credo „zamiast‐Czynu” – jako żywo rymujące się z Gałczyńskim (ale nie tym z szyldu baru, z wiersza Noc. Sklepik przy pętli, a z tym znanym KIG – choć może to ten sam):

Mnie nie wolno być nieostrożnym,
ja mam żonę, dziecko i talent.

i zanim przepełzniemy do Ikarusa (który okaże się wszakże bardziej miejskim autobusem produkcji węgierskiej), zanim tu się zamknie, a tam się otworzy (a właściwie: odwrotnie) – celę podmiota lirycznego zaczynają nawiedzać... kto? Ptasi goście. Przyleciał do mnie na kraty / biały gołąbek skrzydlaty.

ptasiość

Pisze Skurtys:

Ostatecznie dochodzi między nimi [mową‐matką, myślą‐córką] do konfliktu i opuszczenia nie z winy braków w rzemiośle czy zaniedbania [...], ale jakby z naturalnego prawa rodzicielskiego, że dzieci opuszczają gniazda. Zakładam, że stąd tyle ornitologicznych obserwacji i miniatur w Po domu – nie chodzi bowiem po prostu o ptaki, ale o ich sposób budowania domu, „wicia gniazdka”, celebrowania związku, narodzin potomstwa, a wreszcie o ten moment, w którym zostaje po nich opuszczone gniazdo, kolejna „nader niestabilna konstrukcja”. Można powiedzieć, że losy ptaków i los poety‐mieszczanina z przeciętnej, małomiasteczkowej rodziny są tu paralelne i wobec siebie analogiczne.

...i ma rację, ale ptak jest od samego początku towarzyszem (niedoli i doli) Sośnickiego. W Marlewie pojawia się gawron w w wierszu Odwilż (tam dosłownie: „Wilgotna cela kładzie się na ramionach // i karku. Żadnych zgrzytów, nagłego blasku, ruchu”), a w Odwilży (wersja 2) – wróble; ptaki grzebią w kompoście, śmieciach, odpadach (gawron „nakłuwa podejrzane miejsca”).

Poziom „zaptaszenia” w Ikarusie jest już masowy, i odtąd w każdym [znanym mi] tomie będą ptaki stałymi gośćmi.

Wiersz Trzy gawrony (z Ikarusa) towarzyszy mi od 11 lat. Często do niego wracam myślą; w dni deszczowe nadal się wściekam na autora za to „a” otwierające ostatni wers, w niektóre słoneczne dopuszczam myśl, że ten błąd (bo mimo wszystko mam to za błąd) jest jakoś celowy. (I popatrzmy też, co mówią te gawrony, skoro link pod ręką.)

Trzy gawrony są dobrą ilustracją na rolę ptaków u Sośnickiego. Poza metaforyczną, „gniazdową” (jak u Skurtysa wyżej), ptak jest tu alegorycznym przywołaniem figur świadka, wróża‐tejrezjasza, myśliciela, filozofa, twórcy. W takim ujęciu owa literacko‐ideowa podszewka podściełająca wiersze DS jest właściwie nad-szewką. A w sprawie „roli ptaka” dobitną kropkę nad „i” stawia wiersz Ciotka Unra UndeliveredPo domu, jak dla mnie komentujący kwestię ‘intelektualnych mód z obczyzn’.

mieszczanin

W tuż‐powyższym cytacie z recenzji Skurtysa pojawia się określenie „poeta‐mieszczanin”, w całym tekście czterokrotnie kłuje w oczy ta atrybucja, znacznie mocniej ustawiająca Sośnickiego niż tamto „młodziutki” Maliszewskiego. A raz nawet „przedstawiciel klasy menedżerskiej”.

Z jednej strony to nieunikniona konsekwencja użycia „uchwytu w Balzaka” jako ramy referencyjnej (można sie sprzeczać, czy adekwatnej). Z drugiej jednak – dla mnie – to wyraźna próba „uklasowienia” Sośnickiego, zwłaszcza że za partnera do sparingu wyznacza mu Skurtys Górę, tego poetę, za którym stoi „realna praca poetycka i fizyczna”, gdy tymczasem Sośnicki „jest zleceniodawcą i odbiorcą, a w kontakt/kontrakt ze światem wchodzi ‘za pośrednictwem’ kogoś lub czegoś”. Co więcej, Sosnicki wg Skurtysa:

Jako „poeta rzeczy”, wybitny reifikator świata, nie pozwala rzeczom po prostu pracować: stropom napinać się, belkom pękać, ścianom kruszeć lub się wznosić. Nawet w alienacyjnym procesie obmurowywania się w duchu „The Wall” z wiersza Jak monstrualna krzyżówka kładzione cegły mają ciężar konstruktywistycznych fantazji Peipera i spoczywają w dłoniach tak samo realnie, jak młoty przebijające się na drugą stronę rzeczywistości u Leśmiana. Są hipotetyczne, niezdolne do afordancji, a więc pozbawione swoich przedmiotowych właściwości.

Właściwie nie wiem, co znaczy liczman „poeta rzeczy”, zauważyłem, że jest powtarzany, jakby już na trwałe okrzepł. Dla mnie Sośnicki byłby raczej „poetą procesu”, którego ślad dostrzega – w różnych skalach – za każdym „przedmiotem powszedniego kontaktu”; jest więc obserwatorem, poetą poznania [wielką literą też można], a jeśli przyznaje (z pewną niekoniecznie oczywistą emocją), że ogląda różne rzeczy „zza winkla”, to przecież głównie dlatego, że jest dwunogiem bezpiórym (w odróżnieniu od swoich alegorycznych socjuszów). Pytanie, czy tak oglądany „świat” jest w swej [jakiej?] istocie mniej – a może bardziej – rzeczywisty.

A wiersz Jak monstrualna krzyżówka kojarzy mi się bardzo wprost z tezami Jerzego Franczaka w jego mocnym artykule o murach i Bartlebym. (Jak już mówiłem, to zabawne (i smutne), jak wiele w lekturach jest czasu‐i‐miejsca ich podjęcia; dodajmy: i obieranych towarzyszy wędrówki.)

Ale wróćmy do „mieszczanina”. Ja jeszcze pamiętam rodzaj onto‐osadzenia w peerelowskiej rzeczywistości postaci/zjawiska „inteligenta”, tego „pracownika najemnego z umysłu”, często z plebejskim rodowodem. I to, co się z tą warstwą stało po balcerowiczowskim przeoraniu; wtórna pauperyzacja, wypchnięcie („za chlebem”) w inne rewiry itd., itp. Tak, inteligent, również jego dzisiejszy, nieco zdegradowany wariant, prowadzi w większej swej masie „życie miejskie”, czy jednak oznacza to z automatu „życie mieszczańskie”? Wątpię.

W twórczości Sośnickiego szczególne miejsce zajmują Państwo P. (2009), ta mikro‐epopeja (czy raczej duża epopeja mikro‐kadrów) właśnie „życia miejskiego”, inteligenckiego. „P” jak polskie, jak „z Poznania”, wreszcie [małą literą też można:] poznania. Znakomity tom!

Jest tam i prawdziwe, klasyczne endecko‐katolicko‐ponure mieszczaństwo w wariancie Poznań, to od Paetza i Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. prez. Lecha Kaczyńskiego. W wierszu Państwo P. i Noc Muzeów podmiot mówiący komentuje:

Wszyscy tam będą, kochana, prezydent i biskup,
kustosz nastawi kawę, a kurator sprawdzi obecność
dyskretnie jak nigdy dotąd. I będzie radny Z.,
enfant terrible pięciu ostatnich kadencji,
tyle razy mu obiecano, że to naprawdę ostatnia.

Staram się (nadal) odróżniać, bo – jak w cytacie z blogonoty komentującej tezy innego poznaniaka, Przemysława Czaplińskiego –

[...] najbardziej sobie cenię tych autorów, którzy kopią, ryją, odsłaniają – nazywają – owo „zasłonięte”. Niech się nawet mylą, myślę, ten trud sam w sobie jest ciekawy i wart kibicowania (komentowania itd.). Przeciwieństwem takiej postawy jest postawa niwelująca, która polega na zamazywaniu różnic, na „uniwersalizowaniu” pod hasłami zdrowego rozsądku, na unieważnianiu konfliktu itp. W największym skrócie: nazywanie dynamizuje, niwelowanie banalizuje.

...a ten Skurtysowy „mieszczanin”, jako rodzaj łaty – zdaje mi się być po stronie niwelowania (choć nie ze „zdrowego rozsądku”, a z innego kąta).


PRZYPISY

Wiersze z MarlewaIkarusa cytuję za zbiorczą reedycją tych tomów pt. Folia na wietrze (BL 2007).
Tytuł blogonoty obrazuje bezinteresowność (no i, przyznaję, jest nieco clickbaitowy).

Wracam jeszcze do Ulissesa (chwile odpoczynku‐od‐świata). „Popmoderna” właśnie opublikowała fragment tłumaczenia Macieja Świerkockiego, cały epizod 2 [Nestor], można więc sobie poczytać przed ew. zakupem.

Można też, przy okazji, porównać przekład Słomczyńskiego (jeśli ktoś ma) z nowym; oczywiście, rzetelne porównania zostawmy translatologom czy krytykom przekładu (mają czas, kompetencje, no i zapewne nie zajmą się kwestią gratis^). Niemniej wolno (na prawach, powiedzmy, felietonu) przedstawić garść wrażeń; oto cel tej blogonoty.

Polecałem już obszerny autokomentarz tłumacza w książce Łódź Ulissesa, podtrzymuję. Jednak, co oczywiste, tłumacz nie jest w stanie uzasadniać na piśmie każdej decyzji translatorskiej; tak się składa, że to, co mnie w porównaniu M.Ś. z M.S. uderzyło (w epizodzie 2), akurat skomentowane nie jest. A są to dwie kwestie: szkoła i historia.

Na początku tego epizodu młody Stephen Dedalus prowadzi lekcję historii w prywatnej szkole dla chłopców, w klasie: „mniej więcej jedenastoletnich” [Świerkocki, Łódź..., s. 41; nie wiem, na czym opiera to domniemanie]. Wcześniej tłumacz objaśnia nam (w b. ciekawych rozważaniach topograficzno‐socjologiczno‐ekonomicznych), że do szkoły tej uczęszcza progenitura miejscowej burżuazji, a „Stephen [...] doskonale zdaje sobie sprawę z finansowej i społecznej przepaści dzielących go od majętnych rodziców” [tamże, s. 40].

Wedle uświęconej tradycji, uczniowie w każdą praktycznie wypowiedź skierowaną do nauczyciela wplatają tużprzedkropkowe „sir” (tak w oryginale). Słomczyński z automatu przekłada owo „sir” na „proszę pana”; czytelnik (pozaświadomie?) w translacji odwrotnej, na poziomie odruchu, dopowiada oryginalne „sir”. (Właściwie najporęczniej byłoby zostawić właśnie oryginalne „sir”; nawet ci, co na pół kropli nie liznęli angielskiego, świetnie wiedzą, co to znaczy i jaki kontekst generuje. Ale może sprzeciwia się temu jakaś reguła zakonu, choć w wielu tekstach po polsku widziałem to angielskie słówko. I – byłoby krótko & zwarto).

Świerkocki natomiast przywołuje schemat (wcale nie taki wyłącznie historyczny) polskiej szkoły; uczniowie mówią „panie profesorze”. Jest to drobiazg najmniejszy z możliwych drobiazgów, ale czemuś wydał mi się znaczący. W klasie pełno aroganckich, jawnie lekceważących tego nauczyciela szczeniaków, ale że pieczętują swój behawior owym formalnym „sir”-owaniem – są kryci. Gdyby czytać te dialogi (po angielsku), zapewne lektor/aktor winien podszywać „sir”-y skrytą nutką lekceważenia. Dawno straciłem kontakt ze szkołą, czy jednak tak dosłowne przeniesienie w „polskie” nie powinno owocować skróceniem formy do „panie psorze” (by oddać poziom wspomnianego aroganckiego lekceważenia; dla porządku dodam, że forma „psorze” może być też [tak zapamiętałem] oznaką sympatii do lubianego nauczyciela, obustronie legalizowanym sygnałem skrócenia dystansu) – ale taki krok byłby pierwszym za daleko. Wydaje mi się tutaj, że Świerkocki wpadł w pułapkę, którą sam na siebie zastawił.

* * *

O czym nie warto byłoby pisać, gdyby nie to, że może to być symptom czegoś szerszego. Otóż mam wrażenie takie: Słomczyński mówi szybciej, dosadniej, frazą często jakby urywaną. Świerkocki natomiast zaokrągla (dopowiada, pilnuje gładkich poprawności). Mamy więc dwa przekłady, z których nowszy nie tylko naprawia błędy starszego (np. pozbywa się pleonazmu w zwrocie Słomczyńskiego: „skórzany rzemyk”, bo „każdy rzemyk jest skórzany” [Łódź..., s. 51]), ale też ewokuje nieco przesunięty klimat.

A czasem – nie tylko klimat, ale może wręcz odejście od oryginału (nie twierdzę, jakżebym śmiał, że Słomczyńskiemu to się nie zdarzało). Popatrzmy.

Lekcja dotyczy Pyrrusa; jednym z początkowych potykaczy jest problem, jak po polsku przejść od Pyrrusa do „molo”, które jest – w dalszej części epizodu – ważne. W oryginale sprawa prosta: molo [pier] wynurza się tu z samego podobieństwa fonetycznego. Słomczyński, wbrew temu, co deklaruje Świerkocki:

Sądzę też, że w moim tłumaczeniu znajdziemy więcej humoru, który Słomczyński czasem zwyczajnie pomijał lub którego po prostu nie zauważał – być może śmieszyły nas w tej książce różne rzeczy – a także więcej erotyki, aluzji i odniesień seksualnych, czasem dosyć grubych, na których użycie zapewne nie pozwalała mu cenzura. [stąd]

...począł tu sobie baaardzo grubo:

—Wait. You, Armstrong. Do you know anything about Pyrrhus?

[...]

—Pyrrhus, sir? Pyrrhus, a pier.

All laughed. Mirthless high malicious laughter. Armstrong looked round at his classmates, silly glee in profile. In a moment they will laugh more loudly, aware of my lack of rule and of the fees their papas pay.

—Tell me now, Stephen said, poking the boy’s shoulder with the book, what is a pier.

—A pier, sir, Armstrong said. A thing out in the water. A kind of a bridge. Kingstown pier, sir.

Słomczyński:

– Zaczekaj. Ty, Armstrong. Czy wiesz coś o Pyrrusie?

[...]

– O Phallusie, proszę pana? Phallus to taki pal, który się wbija pod molo.

Wszyscy się roześmieli. Bezradosnym, wysokim, złośliwym śmiechem. Armstrong odwrócił się profilem i z głupkowatym uśmiechem spojrzał na kolegów. Za chwilę roześmieją się jeszcze głośniej, świadomi mej nieumiejętności utrzymywania dyscypliny i wysokości czesnego, które wpłacają ich tatusiowie.

– A teraz powiedz mi, powiedział Stefan, szturchając chłopca ksiażką w ramię, co to jest molo.

– Molo, proszę pana, powiedział Armstrong, to taka rzecz, która sterczy między falami. Rodzaj mostu. Molo w Kingston, prosze pana.

Świerkocki:

– Zaczekaj. Armstrong, no. Co wiesz o Pyrrusie z plemienia Molossów?

[...]

– Z plemienia Molossów, panie profesorze? Molossowie wymyślili molo.

Klasa wybuchnęła śmiechem. Bezradosnym, piskliwym, złośliwym śmiechem. Armstrong rozglądał się po swoich kolegach, z profilu jego uśmieszek wyglądał głupkowato. Za chwilę zaśmieją się głośniej, bo wiedzą, że nie potrafię ich zdyscyplinować. I jak wysokie czesne płacą ich tatusiowie.

– W takim razie powiedz mi, rzekł Stephen, szturchając chłopca książką w ramię, co to jest molo.

– Molo, panie profesorze, odpowiedział Armstrong. To coś takiego na wodzie. Coś w rodzaju mostu. Jak molo w Kingstown, panie profesorze.

Nie dość, że Armstrong [u Słomczyńskiego] wyskakuje z tym Phallusem, to jeszcze „molo [...] rzecz, która sterczy” („a thing out in the water” podkręcone). Chłopak doskonale wie, czym tu godzi w godność nauczycielską.

Molossowie, jako pomost do „molo”; zgadzają się: ponieważ niewiele pamiętam ws. Pyrrusa (i niewiele mnie to – tak generalnie – już obchodzi), poszedłem sprawdzić – to drugorzędny szczegół ws. pochodzenia Pyrrusa. Owszem, Świerkocki miał problem, bo nie mógł powtórzyć rozwiązania Słomczyńskiego (dość udanego, gdy idzie o pokazanie lekceważącej arogancji gówniarzy). Ale to, co – hm, desperacko? – wymyślił w zamian, nieco fałszuje (sam nie wiem: obraz czy klimat), bo wygląda ta scena teraz tak, jakby to nauczyciel zadał złośliwie zbyt szczególarskie pytanie, a uczeń się tylko w jakimś sensie zrewanżował.

* * *

Ale jeszcze nie to jest clou. Jesteśmy na lekcji historii, Świerkocki w Łodzi... obszernie naświetla ten kontekst, komentując m.in. [s. 43] urwane myśli, które chodzą Stephenowi po głowie w narracji między dialogami tej sceny. A oto jedna z tych refleksji:

For them too history was a tale like any other too often heard, their land a pawnshop.

Had Pyrrhus not fallen by a beldam’s hand in Argos or Julius Caesar not been knifed to death. They are not to be thought away. Time has branded them and fettered they are lodged in the room of the infinite possibilities they have ousted.

Słomczyński:

Im także kraj wydawał się lombardem, a historia jedynie bajką, podobną do wszystkich innych, zbyt często słyszanych.

Gdyby Pyrrhus nie padł z ręki staruchy w Argos albo Cezar nie został zakłuty. Nie da się pozbyć myśli o nich. Czas napietnował ich i spętał, złożeni sa w komnacie nieograniczonych możliwości, które odrzucili.

Świerkocki:

Tym chłopakom historia też przypomina każdą powtarzaną do znudzenia opowieść, a ich ojczyzna lombard.

Gdyby Pyrrus nie padł z ręki niewiasty w Argos albo gdyby nie zasztyletowano Juliusza Cezara. Nie wolno o nich nie myśleć. Czas napiętnował ich i spętał, złożono ich w izbie nieskończonej liczby możliwości, które odrzucili.

Chodzi o dwa słowa (frazy) – i trzecie.

Słomczyński słowo beldam oddaje słownikowo: „starucha” (Świerkocki: „niewiasta”). Tak, za Plutarchem: rzuconą cegłą zwaliła Pyrrusa z konia stara matka żołnierza, z którym akurat walczył; nieprzytomnego dobił inny Argajczyk. Z kolei Cezar został knifed to death, u Słomczyńskiego najkrócej: „zakłuty”, u Świerkockiego Cezara „zasztyletowano”.

Trzecie słowo room – neutralne w oryginale; Słomczyński: „komnata” (jak w jakimś Zamku/Pałacu Historii), Świerkocki: „izba” (jak jakaś szkolna izba pamięci).

Mam za złe Świerkockiemu przede wszystkim tę „niewiastę”. Na litość, w jakim dzisiejszym języku używa się tego słowa?! (Odpowiedź znacie: to bardzo kiepski kierunek przesuwania oryginału.) Słomczyński jedzie tu – mówiąc metaforycznie – Shakespearem (ale wiernie wobec Joyce’a): krótko, dosadnie, kolokwialnie; zaryzykuję: cieleśnie (ona stara, on zakłuty, niczym zwierzę). „Komnata” odsyła w to samo imaginarium. A stosunek Stephena Dedalusa do postaci z historii, którymi obraca w głowie, jest tu osobisty, by tak rzec: zażyły, nie zaś „podręcznikowy”.

Świerkocki natomiast zaokrągla, jest poprawny, właśnie jak z [katolickiego] podręcznika historii.

„Niewiasta”, my foot.

Drogę do tej książki oświetlały mi dwie niechęci i jedna (za)chęć.

Po pierwsze, mam dość Usan, ich kultury, ich problemów, ich ekspansji; zdobywamy – jako oglądacze tysięcy filmów i setek seriali, czytelnicy dziesiątków książek – sporą (pozorną?) wiedzę o ich świecie, ale – jakim kosztem? traconego czasu! a co z resztą świata? nieważna? (Poza tym, to podły kraj; pomysł, żeby żyć gdziekolwiek w USA, wydaje mi się odstręczający. Drugie „poza tym”: jak ich świat ma nas, tutaj, dotyczyć?)

Zatem książka o Słowacji (okaże się, że bardzo nie tylko o niej) natychmiast odcina kupon od powyższej niechęci, tym bardziej że ich „tutaj” jest ręką podać od naszego.

Druga niechęć to niechęć do reportaży (wstydzę się tego w wolnych chwilach, no ale cóż: życie jest za krótkie na wszystko), a zwłaszcza do tzw. polskiej szkoły reportażu (do końca nie wiem, na czym konkretnie ona polega, zapewne dlatego, że znam zbyt małą próbkę reprezentantów szkoły, ale gdy się nadzieję – jakoś rozpoznaję).

Książkę Weroniki Gogoli UFO nad Bratysławą wydało Czarne w serii, którą po samej okładce kojarzyłem z „reportażem” – jednak niesłusznie (seria „Sulina”: wyszło tam blisko 80 książek autorów różnych narodowości dotyczących różnych europejskich spraw, w różnych gatunkach; widzę też teraz, przeglądając ową listę, autorów/książki, które powinno się przeczytać, choćby świeżo nagrodzony Kajś, ale i książki/autorów, których nawet kijem nie dotknę). Tu więc niechęć (czy też: uprzedzenie, po części niesprawiedliwe; tego też powstydzę się w wolnych chwilach) nie działała na korzyść UFO.

O tym jednak, że sięgnąłem po omawiane UFO praktycznie natychmiast po wydaniu, zadecydowała najbardziej (za)chęć, czyli Gogoli prozatorski debiut Po trochu (2017).

PisałemPo trochu (wówczas mooocno spóźniony z lekturą) z entuzjazmem ponad przeciętną krajową recepcji (a już z pewnością ponad średnią recepcji warszawki^); na użytek niniejszego sprawozdania przypomnę, że w Po trochu autorka wysyła z pewnym zadaniem (w przeszłość, wspomnienia) małą agentkę WG, specjalnie „odposażoną na tę misję” (mówiąc najkrócej: uwolnioną od stereotypów percepcyjnych, w które większość pisarzy retroaktywnie uzbraja – świadomie lub nie – swoje „dziecięce alter ego”).

Mała agentka WG okazała się inteligentną jednostką percepcyjno‐performacyjną [dziko brzmi? tu też staram się unikać stereotypów w rodzaju np. domyślnego przypisywania „dziewczynkowatości”], o niebanalnych cechach: odważna, otwarta, bezpruderyjna; jej „raport z misji” był lekturą ciekawą i wciągającą.

* * *

Teraz całkiem już dorosła i tym razem niezapośredniczona Weronika Gogola powraca, znowu – zdawać by się mogło – w roli agentki („nasz człowiek w Słowacji”). Ale to nie tak. Jest obywatelką

[...] cholernej budowli, zrobionej z małych narodów pochowanych między górami, rozległych a kruchych imperiów, swiatych połonnych owiec i czarciej kozy, wąsów i epoletów, czterech religii dużopsich i mnóstwa jamniczych, krynolin i burek, butelek z rakiją i operetki, taborów (wojskowych i cygańskich), golemów i jesziw, parowozów sapiących jak wielojęzyczna klientela burdeli, wiedeńskiego koła i lwowsko‐warszawskiej szkoły, dumek w stepie i cekhausów. I tak dalej.

...czyli po prostu Europy Środkowej (cytat stąd, prezentuje nostalgiczno‐historyczną perspektywę opisu, ale w iluś wymiarach nadal, jak się okazuje, aktualną lub przekształconą nie tak znowu głęboko).

Obywatelka WG odważa się i hyc! przekracza nominalne granice raz, potem wielokrotnie, wreszcie, po paru latach, zarezydencia się na stałe (znajduje męża itd.). W Słowie wstępu do UFO wyjaśnia, skąd i jak to poszło. Ale zacytuję tu fragment z rozdziału Tu w okolicy mieszka ktoś inny:

W dzieciństwie bardzo często przeglądałam książkę Nad rzeką Ropą, pełną starych fotografii łemkowskich chat, maziarzy, bogato zdobionych kufajek. Odwiedzając babcię i dziadka w Sączu, zawsze błagałam o wizytę w skansenie. W tym tajemniczym miejscu czułam się jak na planie filmowym. Patrzyłam na zmieniające się kadry: koloniści józefińscy, rusińskie chaty, dworki. Świat sądeckiego skansenu był dla mnie świadectwem, że kiedyś w okolicy mieszkał ktoś inny. Że w mojej wsi były aż cztery karczmy żydowskie, że w Gorlicach na targu słyszało się język mi nieznany, zapisywany dziwnym alfabetem. Tęskniłam do tamtego świata. Nigdy nie lubiłam grywanego na dożynkach discopolowego hitu, w którym śpiewano, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Nie chciałam tej jedności. Chciałam inności, jej pożądałam. Wiedziałam, że kiedyś było inaczej.

(Od lat mam podobnie. A dziś – ciągle narastające ein Volk gniecie, dusi, przeraża.)

* * *

Parę słów o tym, jak książka jest zrobiona. Składa się relacji, pisanych swobodnie („bez spiny”), dotykających różnych szeroko ujmowanych tematów i nie unikających dygresji. Narratorka nie ukrywa własnej osoby (nadal, takie wrażenie, pozostaje „odważna, otwarta i bezpruderyjna”), ale też nie uważa za konieczne dokumentować swojej obecności na każdym kroku (np. przytaczając dosłownie jakieś rozmowy w jakichś kafejkach etc. – co tak nieznośnym cieniem kładzie się np. na hm‐reportażach z Rzymu, w Szczurach z via Veneto Piotra Kępińskiego; ta sama seria Czarnego); Gogola woli przekazać ogólny obraz, choć przecież pogłębiony perspektywą „bycia na miejscu”, jeśli nie własnego – bo od niedawna – to [nowej] rodziny i innych bliskich.

W tym całkiem nie akademickim stylu udaje się jej przekazać niemało wiedzy o Słowacji (a także innych niż Polska ościennościach). Choć nie jest „naszym [bo niby czyim?!] człowiekiem w Słowacji”, ma jednak w swoim sakwojażu sporo różnorakich narzędzi (studiowała ukrainoznawstwo, magisterka o Rusinach [jedna z mniejszości słowackich] itp.) oraz – first but not least – większość życia spędziła w Polsce. Co sprawia, że jej ogląd spraw słowackich staje się także rodzajem filtru na polski ogląd tutejszych, polskich spraw.

Tu całkiem zabawna egzemplifikacja (z rozdziału o prezydentce Zuzanie Čaputovej):

Kancelaria prezydentki bardzo szybko powołuje departamenty do spraw mniejszości. Zachwyceni liderzy każdej z nich trąbią: oto wreszcie po trzydziestu latach ktoś zauważył, że Słowacy są państwem bogatym etnicznie i że pielęgnowanie odrębności nie jest zagrożeniem, a wręcz przeciwnie – siłą.

– Halo, halo! Stop! Co to? Nie, to jest przeciągnięte, hasłowe, pełno tutaj sloganów. Czy ty wystawiasz tu jakąś laurkę? To nie może tak wyglądać! – grzmi redaktor.

To jak mam pisać o normalnej polityczce? Kiedy opisuję oszołomów, z klawiatury aż sypią się skry, tymczasem tutaj grzęznę. I co z tym zrobić, Pani Prezydentko? Nie dość powiedzieć, że pałamy zazdrością.

Polakom trudno sobie wyobrazić kobietę prezydentkę, zwłaszcza że polscy dziennikarze wciąż mają problem z używaniem feminatywów i uporczywie piszą „pani prezydent”. Do niedawna mój edytor tekstu podkreślał żeńską formę. Od kiedy jednak zamieszkałam na Słowacji, feminatywy przestały mi brzmieć nienaturalnie, bo tutaj są powszechne.

Do czego (może) przyda się aneks w postaci fragmentu z samego początku książki:

Tyle odkryć! Podczas gdy my mówimy „na oko”, oni mówią „od oka”, tam gdzie u nas diabeł mówi dobranoc, u nich robią to lisy, nasza dawna wieczerza to u nich wciąż nazwa kolacji, ale śniadanie to raňajky, od pory spożywania. Dzieciaki bierze się nie na barana, a na konia, rzeczy zaś nie bywają chujowe, ale są na piču, czyli na cipę. W ogóle więcej cipologii u Słowaków, więcej babskich akcentów. Język też jest u nich materinský, a nie ojcowski: materčina, materinčina, materinská reč.

Przy lekturze rozdziału (Papieżko nasz) o tym, jak Gogola zatrudniła się jako tłumaczka przy produkcji musicalu o Janie Pawle II (teatr w Nitrze) – dość niesamowita historia – kwiczałem ze śmiechu, ale gdy tylko wzrok znad tekstu biegł przez okno (metaforycznie) robiło mi się całkiem niewesoło.

Pocytowałbym znowu, ale może lepiej przeczytajcie sami. Warto.

Dżojsolodzy twierdzą (powtarzam za Świerkockim), że Ulisses – w swojej intertekstualnej wszystkoistości – stoi jednak głównie na czterech krzepkich filarach: Homerze, Dantem, Biblii i Shakespearze.

Jakoż i wykształcony Brytyjczyk pierwszej połowy XX wieku (a nawet później) używał na zmianę dwóch wykrzykników: my foot – by wyrazić disapproval, disregard, disdain, disgust or disbelief, gdy czuł, że krzepkość stania jest zagrożona, oraz by Jove – by powołać się na instancje wyższe, początkowo (od XVI wieku) literalnie, adresując Jowisza/Jupitera/Zeusa, potem w funkcji omownej – aby nie przywoływać imienia boskiego/jezusowego/etc. wprost; fraza poboczna even Jove nods używana była zamiennie z even Homer nods, na znak, że dane stwierdzenie afirmowane jest przez wysokie autorytety. O czym wspominam, aby zaznaczyć, że były to filary żywe.

* * *

Rozważania na temat „jak mógłby wyglądać polski Ulisses” trzeba rozpocząć – to chyba oczywiste – od znalezienia podobnych filarów u nas. Od razu: żaden z Joyce’owskich nie wchodzi w rachubę, bo muszą to być dzieła, które funkcjonują w szerokim kulturowym obiegu społecznym, a zarazem takie, że odniesienia do nich jakoś się (jednak) będą miały do tutejszych dylematów egzystencjalnych, obyczajowych, społecznych i politycznych (wobec czego np. Nie‐Boska, formalnie niby substytut Dantego, odpada natychmiast, bo, po pierwsze, kto to czytał, po drugie, ...daruję sobie; szkoda trudu).

Łamałem nad tym głowę czas jakiś; oto pierwsze propozycje.

* * *

Nie da się inaczej. Jeśli oryginalny U. [dalej: oU] parodiuje, podszywa się pod, powtarza strukturę itd. – słowem: używa Odysei, polski U. [dalej: pU] nie może użyć niczego innego niż Pan Tadeusz.

Z kręgami takimi: obżarstwo/opilstwo, swary, chędożenie.

Wszystkie one splecione z dziedziczeniem (obyczaju, kapitałów rozmaitych lub ich braku, klanowych przywilejów/obowiązków, czyli z klauzulą nepotyzmu‐klientyzmu) oraz – zwłaszcza w kręgach swary i chędożenie – z paletą od prostego wydymania po wydyzmanie.

Oczywiście, pU musi mieć ksiąg dwanaście. Zaznaczam też, że nie chodzi o Mickiewicza‐po‐całości. Tylko (tylko!) Pan Tadeusz.

Autorowie‐filarzy pozostali:

Fredro (szczególnie z ZemstąPanem Jowialskim).
Witkacy (szczególnie dramaty; cóż za spektrum! – ale koniecznie MatkaSzewcy).
Gombrowicz (od Trans‐Atlantyku przez Ślub do Pornografii).

* * *

Podobnie jak w oU jego polska wersja za temat centralny obierze dylematy inteligenta rozdartego między ciążeniem ku (drobno)mieszczańskiej stabilizacji (w tym: różne formy arywizmu) a kultywowaniem wewnętrznego pozoru indywidualnej wywrotowości.

Jednak pU nie może się wyzuwać z ambicji dania również portretu zbiorowości. Inna wszakże musi być generalna topologia. W oU mamy rodzaj strukturalnej prostopadłości. Poziome kłącze powszedniej, wielobarwnej chtonii konfrontuje się z pionowym naprężeniem: w dół, ku Hadesowi, ciążą feet (a tam już czekają Eumenidy), w górę, ku jakiejś obietnicy Olimpu, sięga wzrok inspirowany by Jove.

W Polsce podstawową topologią jest glątwa (i jej romantyczny wariant: klątwa); nie da się uzyskać tak prostej struktury. Żeby jednak agon miał swoją agorę, proponuję, aby na zbiorowość pU patrzył przez pryzmat (historycznie obecnej na tych – i obcych, emigranckich – ziemiach od 200 lat) – mitotwórczej Walki o (także: półmityczny) Salon, naturalne środowisko meandrowania polskiego inteligenta.

Gęsta, literacko‐polityczna grzybnia, koszona jednak w pierwszym rzędzie od szkół, pism–środowisk, frakcji, pokoleń, partyj [no przecież], w drugim dopiero – dokonań twórczych, odtwórczych i przetwórczych, dostarczyłaby aż nadto bogatego materiału do wplecenia w pU siatki odsyłaczy, kodów, skrytych i mniej skrytych okazji do dutknięcia palicem. Niech potem krytycy trawią dziesięciolecia na sporządzanie przypisów!

* * *

Może dziwią się Państwo: jak powyższe powiązać z Panem Tadeuszem? Otóż to bardzo proste. Dość powiedzieć, że materią Walki o Salon jest cyrkulacja frazesu. To przedmiot do spożycia (w tym przecież celu produkowany), wywołujący „ukąszenia” (różnych typów), więc bulimię; prowadzący do oszołomień (i późniejszych kaców), spektakularnych (i nie) odwrotów (momenty anoreksji) – bez specjalnego trudu lądujemy w kręgu pierwszym Pana T.: obżarstwa/opilstwa. A przecież i swary – sól Salonu. I chędożenie; o, sieć sama się napełnia. Zatem – żaden problem! Zwłaszcza że homeomorfizmy jednych sfer/symptomów na inne nie muszą być ani jawne, ani banalne.

* * *

(W tym nawiasowym akapicie powiem coś [bardziej] serio: było ileś polskich zamierzeń literackich, które ocierały się o pU-ość. Jednym z nich jest powieść Wita Szostaka Chochoły; tu chcę jedynie przywołać rozbudowaną, barokową i mięsistą scenę bożonarodzeniowego obżarstwa (w części II, nie przypadkiem, jak sądzę, nazwanej Ethos); sensualnie, z mocnym impastem i subtelnym chiaroscuro opisany pochód potraw przez stoły, któremu towarzyszy (w oku i pamięci narratora dokonywanym remanencie) posad krewnych, ukrzesłowionych za tymi stołami; dwa szeregi splecione właśnie po PanTadeuszowsku. Że jednak część krewnych (spośród b. licznego i b. rozdrzewionego grona, różnego stanu, wieku i znaczenia) jest mieszczańska, a część korzennie chłopska – mamy tu do czynienia z inną niż powyższa wizją proto‐pU – raczej celującą w Wesele (podgryzanego przez rozmaite dywersyjne warianty civitas dei); wiadomo: Kraków. Niemniej, wartą odnotowania; w następującym po Chochołach Dumanowskim Szostak ilustruje z kolei sprawczość cyrkulującego frazesu, ostatecznie krzepnącego w mit. A więc przedsięwzięcie mocno zbliżone tematycznie.)

* * *

Nie mogę we wszystkim wyręczać ewentualnego autora pU (czy też czegoś mu dyktować), niemniej jednak, gdy przychodzi do obsadzenia głównych postaci również nie powinno być problemów.

Dwie gotowe matryce‐do‐przetworzenia to sam młody Tadeusz i, oczywiście, x. Robak: bez księdza pU nie pociągnie. Po transformacji (ku realizmowi) mógłby ten drugi być nie emisariuszem jakichś kulturowo obcych bonapartyzmów, ale zwykłym – co nie znaczy: nieskutecznym – agentem korporacji watykańskiej; miałby (powiedzmy) duszyczkę naphty, mroczną jak tradycja borgiów, ale w ustach mełłby frazes settembriniego [używam tu małych liter, bo chodzi o typy].

Onże (ewentualny) autor niech się jednak sam martwi o postać kobiecą (jeśli uzna, że mu potrzebna, co przecież oczywistością nie jest). Między św. matką, św. dziwką a (np.) ciotką-[kontr]rewolucji: oto pole wyboru podstawowego; nie musi być wyłączający.

* * *

Wspomnę, już zbliżając się do końca, o importach mniejszych. A więc do grona twórców filarowych można by dokooptować Tuwima (między Kwiatami polskimiBalem w operze; ktoś powinien obsadzić Jankiela).

A do grona postaci jakoś archetypalnych: z Sienkiewicza – Rzędziana, bo to jeden z nielicznych w Trylogii realistyczny (wiecznieżywy) modus polskości; jeśli ew. autor wprowadzi swoją pMolly, dla przeciwwagi może się przydać stosowna transformata Horpyny. Tu jednak urwę (abym się zbyt nie rozpędził).

* * *

Tytuł blogonoty jest Czystą Ideą nieznanego tytułu ew. pU. Chodzi mi po głowie również imię własne, ukute na wzór i podobieństwo. Ulizes.

No i – do ew. lektury polskiego Ulissesa.

Mam na półkach dwa wydania Ulissesa w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Pierwsze (PIW 1969), w twardej płótnemkrytej oprawie, ze słynną niebieską obwolutą, na której odwrocie schowano fragment planu Dublina. Oraz nowsze (Znak 2002), w miękkiej oprawie; na okładce pomieszczono reprodukcję ryciny przedstawiającej spacerowiczów płci obojga na nadrzecznym bulwarze (+ pieski na smyczach, dziecko); po strojach sądząc, rycina z epoki mocno poprzedzającej 1904, rok akcji powieści. Autorstwa projektu tej okładki nie ujawniono. Jest sens trzymać obydwa: pierwsze z powodów osobisto‐sentymenalnych, drugie, bo najprawdopodobniej opiera się na poprawionym przez tłumacza tekście przekładu z 1992 (wydawca jednak wprost tej informacji nie udziela, zamieszcza wszakże krótkie posłowie Słomczyńskiego do wydania z 1997 roku).

Co ciekawe, wydanie pierwsze mimo twardej oprawy jest najbardziej kompaktowe (139 x 205 mm), Znak przyciął papier na format 148 x 205.

To maleństwa w porównaniu z wydaniem łódzkiej Officyny przekładu Macieja Świerkockiego.

Tomiszcze (twarda oprawa, dobrej jakości papier, komfortowe marginesy) jest poważnie grub(sz)e i ma format 168 x 248 [wszędzie mierzę oprawy]; zapewne dlatego, wraz z posłowiem Piotra Pazińskiego, nie dobija do 800 stron (oba „słomczyńskie” mają ponad 800).

Nie jest to wydanie dla ludu czytającego miast i wsi, to wydanie dla posiadaczy wysokich regałów. Waży około kilo czterysta.

W środku solidna („zecerska”) robota, choć pedant miałby się do czego przyczepić.

Razem z nowym przekładem Ulissesa Officyna oferuje swoisty kompanion do niego, autorstwa tłumacza, Macieja Świerkockiego, pt. Łódź Ulissesa; format i oprawa identyczne (słusznie), stron 416.

I tu jest znacznie gorzej. Skład robiła ta sama osoba co Joyce’a, wg projektu prawie bliźniaczego, ale korektę – ktoś inny. I straszą rozmaite błędy, zwłaszcza dzielenia wyrazów przy przenoszeniu do następnego wiersza. Jeden z nich, szczególnie idiotyczny, włożyłem do tytułu blogonoty: „nie‐ / chby” (o dzieleniu wyrazów angielskich lepiej nawet nie wspominać).

Mimo to (po niniejszym sarknięciu w stronę wydawcy) sformułuję taką przestrogę:

przestroga

Czytelniku! Nawet jeśli nie masz wysokich regałów, a chcesz kupić Ulissesa w przekładzie Świerkockiego, kup również (szarpnij się!) Łódź Ulissesa tłumacza!

Świetna lektura. Zdążyłem chapnąć Wstęp oraz rozdział pierwszy (Telemach). Świerkocki (po wstępnym nakreśleniu motywów i początków swej siedmioletniej pracy [nawiasem: Słomczyński harował lat dwanaście; to także komentuje (poniekąd) M.Ś.]) zajmuje się głównie przedstawieniem re‐re [research & reasoning] swoich translatorskich decyzji, nawiązując do zamierzchłych polemik, rysując tło rozmaitych, również własną umęczoną osobą per pedes prowadzonych poszukiwań. I oddając się dygresjom; narracja jest wartka, miejscami gawędziarska, miejscami butno‐pokutna („tak zdecydowałem! wolna‐wola‐tłumacza! ale targa mną trwoga wątpliwości takich‐owakich”) – którym to określeniem kontruję (nieco złośliwie) jego przypis ze strony 8, dot. postaci Zbigniewa Batki (po którym w pewnym sensie przejął dzieło przekładania Joyce’a); pisze tam:

Zbyszek nie cierpiał takich zachowań na pokaz, popisów, obłudy [...] ludzi, których podejrzewał o tego rodzaju lanserskie skłonności, zwyczajnie nie szanował, choć sam był ambitny, a nawet chełpliwy [wytł. moje]

I polecałbym lekturę Łodzi nie tylko (amatorskim, jak ja, czy profesjonalnym) pasjonatom problematyki translatorskiej.

dlaczego?

Dlatego że komentując własne (i nie tylko) problemy z oddaniem w innym języku tego Joyce’owskiego przeciążenia (na pozór prostych fraz) znaczeniowego: ech, aluzji, kryptocytatów, nawiązań, ukrytych znaczeń etc., zarazem zwraca (i to mocno zogniskowaną) uwagę na sam fakt ich istnienia. To zresztą normalne – literatura często ma swoje drugie i dalsze dna. Co wyjątkowe (zwłaszcza sto lat temu), to gęstość owego przeciążania. Nie wartościuję, stwierdzam.

Nie żebyśmy byli (dzisiaj) zdziwieni. Wieloakapitowe komentarze do pojedynczego wyrazu, śledztwa ws. tropów itd., itp. – to norma dla krytycznych czytelników współczesnego wiersza; gęstość (zasadniczo) nie trwoży; co współcześnie przestrasza – to objętość (ponad 800 stron różnorakiej stylistycznie prozy!). I to jest ew. punkt oglądu Ulissesa na dziś: rodzaj obszernej lekcji.

Zresztą, nie tylko wiersza. Cała nasza mowa jest unurzana. Weźmy dla przykładu dwa zdania:

Ulisses – dzieło geniusza czy szarlatana? Tytaniczny trud pierwszego tłumacza, gigantyczna praca – drugiego.

I po kolei: tytani = pierwsza fala w mitologii greckiej; giganci = poboczna, tamże; geniusz (rzymskie) = duch opiekuńczy; szarlatan = z włoskiego ciarlare, paplać; por. parlare, rozmawiać.

« older entries · newer entries »