blo

You are currently browsing the archive for the blo category.

Odbywa się ostatnio dyskusja dotycząca niedostatków polskiej prozy i ich przyczyn. W niej – głos, domagający się nie tylko wielkiej narracyjnej formy, ale i tematycznego podłączenia literatury do „galopującej cywilizacji”, przez co rozumie się uwzględnienie zwłaszcza „przełomów technologicznych”. Sam uważam, że technologia per se nie ma specjalnego znaczenia, to, co ważne, to jej wpływ na społeczne wzorce percepcji i społeczne wzorce zachowań. Istotny jest zwłaszcza splot „technologii władzy” ze zdobyczami technicznymi; większość ludzi w życiu codziennym traktuje technikę jako black box, wyposażony w pewną użyteczną magię, ale władza (różnoraka) kształtuje ich życie, czy o tym wiedzą, czy nie.

konspekt

W konspekcie wymieniam ileś zagadnień, pogrupowanych w kategorie, jako tematów do podjęcia przez literaturę (powiedzmy: prozę; poezja jakoś sobie lepiej radzi, zwł. ostatnio). Gdzieniegdzie podaję punkty odniesienia (albo SF, albo konstrukcje/opisy filozofo‐socjologo‐antropologów; beletrystyki konwencjonalnej złośliwie unikam).

Wstępnego objaśnienia wymaga może pierwsza kategoria, „maskony”. To środki/praktyki podejmowane z własnej woli lub wręcz przeciwnie, których celem jest zamaskowanie brutalnej realności świata, cierpienia, krzywdy, braku perspektyw itd., słowem: rozpaczy, „trwogi istnienia”. Słowo pochodzi od Lema, ale największą karierę zrobił tu film. Jak i dalsze kategorie, również ta ma swoją kategorię antypodalną: tutaj to uzależnienie (Matrix: także tam przedkładano wygodę iluzji nad trud samostanowienia; por. też „mała stabilizacja”, „ciepła woda w kranie”, „kołtuński reakcyjny drobnomieszczanin” i szeregi podobnych).

W kategorii „opisanie świata” ograniczam się do ostatnich lat polskiej historii; kto podjąłby się szerszej rekonstrukcji?

Odpuszczam sex, psychologię, opiekuństwo i wiele innych (no bo gdzieś trzeba urwać).

maskony

  • alkohol, peyotl, koka itp. (od zarania cywilizacyj)
  • rytuał, religia, trans
  • maskony Lema (Kongres futurologiczny, 1971)
  • Matrix Wachowskich (1999)
  • współczesna farmakologia psychoaktywna
  • psychoterapie (spowiednik, psychoanalityk, psychiatra/terapeuta, coach)
  • współczesne subkultury ćpania

zorganizowana perswazja

  • religie
  • ideologie porządkoświatowe
  • nacjonalizmy i ksenofobie
  • mody, agenci wpływu (trendsetterzy, influencerki, Gibson (Rozpoznanie wzorca, 2003)
  • reklama
  • od infotainmentu do fake newsów
  • spektakl (od gorączki newsroomowej do politycznej obietnicy‐ściemy)
  • społmedia („demokratyzacja”, poszerzenie kanałów inwigilacji i perswazji w zamian za środki autoekspresji)
  • wpływ [rosnących w siły] szurii

przemoc

  • odśrodkowe przekształcenia instytucji przemocy (rodzina, klan/gang, plemię, klasa, państwo)
  • płeć, klasa, rasa; przemoc stanowienia i obrony „normy społecznej”
  • religie (w tym: przemoc edukacyjna)
  • konkurowanie o zasoby (podboje, wojny, przejęcia własności, kumulowanie kapitałów)
  • wyzysk, zagarnianie nadwyżek (od niewolnictwa do prekariatu)
  • namiętność władzy (od [emblematycznie:] Shakespeare’a do przemocy werbalnej i symbolicznej)
  • prawo, w tym „obyczaj” (jako narzędzia władzy), kordony „sanitarne”; Foucault (Nadzorować i karać, 1975)

organizm społeczny

  • grodzenie wraz z obiektem dualnym: „obcymi”, „motłochem” (od średniowiecznej Anglii po osiedla zamknięte; od gett/slumsów po obozy zagłady i obozy uchodźców)
  • granice wyznaczane przez status; stratyfikacja (Bourdieu, Dystynkcja, 1979)
  • wzrost i upadek terytorium jako obiektu pierwszej akumulacji (kolonializm, wojny sąsiedzkie: aneksja; neokolonializm, uzależnienia gospodarcze i kulturowe: infiltracja, przejęcia)
  • rzeszotowienie terytorium jako podstawy rozrostu wspólnoty (od diaspory do „nowej plemienności”); „fyle” u Stephensona (Diamentowy wiek, 1995); stosunki wasalne u Dicka (Słoneczna loteria, 1955)
  • fraktalizacja terytorium „sąsiedzkiego” (anomia w „mieście‐maszynie‐masie”, „globalna wioska” McLuhana [Galaktyka Guttenberga, 1962], wirtualne terytoria w sieci [cały cyberpunk])
  • plemienność diasporyczna (od fanów lokalnego klubu piłki nożnej po faństwo rozproszone; od bóstw lokalnych po religie i parareligie rozległe, takoż w kulturze [„pop”] – towarowienie światoobrazów; od ośrodkowości „klasowych” po debastionizację orientacji politycznej: gdy resentyment i frustracja zastępują rozpoznanie interesu własnego)

opisanie świata

  • indywidualizm (podsycany perswazją neoliberalną)
  • próby zderzeszotowienia więzi terytorialnych („małe ojczyzny”, „koniec centrali”)
  • postmodernizm (w aspekcie krachu wielkich narracji)
  • języki frustracji i praktykowanie niemocy
  • przewrót postironiczny
  • renesans mikrohistorii, herstorii, mniejszość‐storii (opis doświadczenia wypieranego przez [dominujące] dyskursy władz)
  • realizm afektywny

Do tego ostatniego punktu cytat (za Czaplińskim):

[...] realizm socjologiczny zamienił się w realizm afektywny. [...] społeczeństwo to komunikacja, zaś u podstaw komunikacji społecznej leżą emocje – nienawiści, niechęci, antypatie, obawy, lęki, pragnienia, nadzieje, frustracje – a więc wszystko to, co nie mieści się w dyskursach, nie daje się wpisać w porządek społeczny, nie podlega łatwemu opanowaniu.

Afektywności nie należy pojmować jako sfery czystych uczuć – pięknych czy gwałtownych namiętności. Afekty to raczej psychologiczne mieszaniny – niepełne języki, pokawałkowane symbole, społecznie utrwalone nienawiści i frustracje, formy pogardy, niespełnialne pragnienia, niezaspokajalne pożądania. Dopuszczenie ich do głosu powoduje wywrócenie obrazu jednostki i społeczeństwa. W świetle realizmu afektywnego wszystko, co człowiek komunikuje, jest ekspresją zastępczą; to, do czego zmierza, jest celem przemieszczonym; to, co mówi, jest składanką stylów obcych. Narodowe, postępowe, inteligenckie, liberalne, plebejskie to tylko przykrycia dla świata, który poznać można wyłącznie poprzez symptomy – poprzez społeczne języki, obyczaje czy wyznania.

postulat

No więc chciałbym, aby powstała wielka epicka powieść, najlepiej polska (odpadłyby wtedy kłopoty z tłumaczeniem), w której obraz znajdą wszystkie wymienione zagadnienia. Bo, tak mi się zdaje, zaprawdę nie chodzi o to, czy protagonista ma komputer i go używa.

„Wizje” nieco oklapły [smuteczek], w półmroku knuje [przyczajony kotek, ukryty łomot] „Mały Format”, ciągle zdolny do wyskoczenia nowym numerem i zaskoczenia czytelnika, „zakład.magazyn” jest otwarcie i szeroko przekrojowy, w samoopisie chodzi znaczące słówko playground, równie znaczące jest to, że nie zamieszcza bio autorów (prywatnie żałuję, to często zajmujące lekturowo teksty), jakby sam fakt publikacji w numerze „magazynu” byl wystarczającym bio‐bibliograficznym punktem‐węzłem, zresztą sporo tam nazwisk znanych: „zakład” ma ewidentną ambicję w mainstream‐buildingu i jest „pokoleniowo otwarty”. Z nowych inicjatyw młodziankowata (i osiągająca himalaje pretensjonalności w „komentarzach redakcji”) „Iglica”, pytyjski ogrójczyk š‑metafizyki, oraz „Pole” (organ, jak się przedstawia, Związku Pisarzy ze Wsi) lokują się na przeciwległych krańcach skali [także „pokoleniowej”] – no i dobrze, cóż więcej można powiedzieć, dwa wyraziste przykłady władzy selekcji. Z odjazdu powoli wraca „Stoner Polski”, pręży się „Trytytka”, również egzemplifikacje tej władzy. (W nawiasie trzeba odnotować ostatnie lądowanie „Helikoptera”; był to pojazd z otwartymi drzwiami [zob. Wietnam etc.].)

Na tym tle „Kontent” trzyma się nadal dzielnie i w jakimś sensie osobno. Młoda (z pewnością jednak nie młodziankowata) redakcja naturalnie orbituje wokół młodości [poetyckiej], ale nie pomija zjawisk bardziej okrzepłych (w ostatnim 24 numerze choćby Wróblewski, Dalasiński, Radwański). Wbudowany w konstytutywną strukturę pisma równoległy komentarz jest zbyt łaciaty i różnorodny, by wziąć go za przejaw [tej drugiej] władzy (porównajcie z proto‐imperialnym FAWIR‐em BL‑u, choć niepokoi [podobny] poziom mieszania ról – autorzy utworów wystepują tuż obok jako autorzy komentarzy; jeśli ma to być sygnał samowystarczalności środowiska, w granicy nie potrzebującego również czytelników spoza, niech zabrzmi jednak ostrzegawczą trombką).

W sumie: tak dużo do czytania, że odechciewa się pisać^.

Mam uczulenie na hajp, ale czasem da się on zrozumieć. W Mateusza Górniaka Dwóch powieściach ruchu [Filtry 2023], w pierwszej (Chata, taka z drewna) znajduję akapit:

Zapakował plecak. Bidon, obcinacz do paznokci, Dziennik 1910–1913 Kafki, Różaglon Matwiejczuka, Zachodnia kraina Burroughsa, Życie na Korei Sosnowskiego, Dziennik złodzieja Geneta, Błękitna wieża Šalamuna, tabletki nr 1, bielizna, namiot, tabletki nr 2, tiszerciki, tabletki nr 3, czarna bluza, bojowe spodnie, spodenki kąpielowe, chusteczki higieniczne, zeszycik i ołówek, ciepła czapa, laptop, ładowarka nr 1, ładowarka nr 2, kurtka przeciwdeszczowa, powerbank, krem nawilżający, buty do biegania, głośnik, lubrykant i chyba tyle.

...i w jakimś sensie wszystko jasne, wyraźne adresy, głodne środowiska. Chata mnie znudziła, nie interesuje, nie dotyczy, nie obchodzi. Ciekawsza, dobrze napisana Nomadka ma, też ciekawe, jakby komentarz do Chaty: tam, gdzie się mówi o pomniku Chama Małolata i o samym spomnikowanym typie – uosabiającym „niewinne istoty, które nie znajdują innych dróg niż prosta rozwałka i negacja wszystkiego”, a przy tym wyposażone są w „niepowtarzalny wdzięk” i „tak pięknie świecą im się oczka”.

A Marcin Bełza znowu to robi, jest połowa roku, a on oznajmia:

Chociaż dopiero czerwiec, to nie mam żadnych wątpliwości, że najlepsze powieści języka polskiego w tym roku wydali ci dwaj, skandalicznie młodzi faceci. Są ważne, bo zmieniają reguły gry w polskiej prozie. Także dlatego, bo są w całości odwrócone dupą do polskiego słonia i nie jęczą nad ciałem własnym bolesnym; są za to frontalnie wstrzelone w literaturę powszechną. W tym, i nie tylko, sensie wywracają język(i) na lewą stronę.

Ani proszę o, ani dostaję gratisy od wydawnictw, więc tego drugiego (obok Górniaka) faceta, Łukasza Krukowskiego, nie czytałem. Niemniej, na znak protestu wspomnę, że wydawnictwo [Cyranka] chce za 160 stron typowego formatu 42 złote (taka cena okładkowa), moglibyście, zdziercy, dać chociaż fragment do polizania^.

Bełza (na moje) mocno przesadza, ale on tak ma.

* * *

To jest stały, powtarzalny fragment gry, więc [skoro „ruch”] idę na półkę znaleźć Kerouaca W drodze [1955; WAB 2005, przeł. Anna Kołyszko]. Jedzie autobusem do Detroit (obok śpi Dean), wdaje się w rozmowę „z okazałą wiejską dziewuchą”, która jednak „przynudza”:

      – Co jeszcze robicie, żeby się rozerwać? – Usiłowałem naprowadzić ją na trop zwierzeń o chłopakach i o seksie.
      Jej wielkie ciemne oczy, wpatrzone we mnie, wyrażały pustkę i jakieś takie przygnębienie, które sięgało wstecz wielu pokoleń w jej krwi, że nie zrobiło się tego, co domagało się zrobienia – cokolwiek to było, a wszyscy wiedzą, co to jest.
      – Czego chcesz od życia? – Chciałem to z niej wydusić. 
      Nie miała zielonego pojęcia, czego chce. Mamrotała o posadach, filmie, wyjeździe do babki na lato, marzeniach o wypadzie do Nowego Jorku do teatru Roxy, w co by się wtedy wystroiła – w coś takiego, co miała na sobie zeszłej Wielkanocy, biały kapelusik, róże, różowe lakierki, lawendowy płaszcz z gabardyny.
      – A co robicie w niedzielne popołudnia? – spytałem. 
      Przesiaduje na ganku. Chłopaki jeżdżą na rowerach i przystają, żeby pogadać. Czyta komiksy, wyleguje się w hamaku.
      – A co robicie w ciepłe letnie wieczory?
      Przesiaduje na ganku, patrzy na przejeżdżające samochody. Razem z matką praży kukurydzę.
      – A co twój ojciec robi w letnie wieczory?
      Pracuje na nocną zmianę w fabryce bojlerów, całe życie spędził, zarabiając na kobietę i jej bachory, i nic z tego nie ma, ni chluby, ni podzięki.
      – A co twój brat robi w letnie wieczory?
      Jeździ na rowerze, wystaje pod kioskiem z napojami.
      – A do czego mu się dusza wyrywa? Do czego nam wszystkim wyrywa się dusza? Czego naprawdę chcemy?
      Nie wiedziała. Ziewnęła. Zrobiła się senna. Tego już było za wiele. Nikt nie wiedział. Nikt nigdy nie powie. Wszystko skończone. Miała osiemnaście lat, była prześliczna i kompletnie zagubiona.

Moda i inne realia zmienią się, struktura ta sama.

„Nikt nie wiedział. Nikt nigdy nie powie. Wszystko skończone. Miała osiemnaście lat”.

Język [przekładu] z innej epoki, „ni chluby, ni podzięki”, „dusza się wyrywa”, niżej „do cna”, ale to jak „lawendowy płaszcz z gabardyny”, można bez problemu przekształcić we współczesne odpowiedniki. „Struktura ta sama”.

Dojechali, teraz kolej na starszych, co osiemnastkę zdążyli prawie zapomnieć, ale nadal przecież etc.
      

Dean i ja, złachani i brudni, zupełnie jak gdybyśmy żywili się szarańczą, wytoczyliśmy się z autobusu w Detroit. Postanowiliśmy spędzić noc w całodobowym kinie w tamtejszej dzielnicy szumowin. Za zimno było na park. Kiedyś w tej właśnie dzielnicy Detroit bawił Hassel, swoimi ciemnymi oczyma lustrował wszystkie strzelnice, całodobowe kina, szemrane bary, i to po wiele razy. Prześladował nas jego duch. Nigdy go już nie spotkamy na Times Square. Uznaliśmy, że może przypadkiem bawi tam też Stary Dean Moriarty – ale go nie było. Za trzydzieści pięć centów od łebka weszliśmy do starego obskurnego kina i przesiedzieliśmy na balkonie do rana, kiedy to nas stamtąd wykurzono. Ludzie siedzący w tym całodobowym kinie to było samo dno. Zmarnowani Murzyni, którzy ściągnęli tu z Alabamy, bo wieść niosła, że dostaną pracę w fabrykach samochodów; starzy biali włóczędzy; młodzi długowłosi hipsterzy, którzy dotarli do końca drogi i popijali teraz wino; dziwki, normalne pary, panie domu, które nie miały co ze sobą zrobić ani dokąd pójść, ani w kogo wierzyć. Gdyby tak przesiać całe Detroit w drucianym koszu, nie można by zebrać bardziej zatraconego skupiska mętów. Wyświetlali film o Śpiewającym Kowboju – Eddie Dean i jego niedościgniony biały koń Bloop to był numer jeden; numer dwa to był film fabularny z George’em Raftem, Sidneyem Greenstreetem i Peterem Lorre’em o Stambule. Przez całą noc obejrzeliśmy oba te filmy po sześć razy. Widzieliśmy je na jawie, słyszeliśmy przez sen, czuliśmy, śniąc, toteż z nastaniem świtu byliśmy przesiąknięci do cna dziwnym szarym mitem Zachodu i osobliwym mrocznym mitem Wschodu. Od tej chwili te koszmarne osmotyczne doświadczenia dyktowały mojej podświadomości wszystkie działania. Sto razy słyszałem, jak drwi sobie potężny Greenstreet, jak Peter Lorre rzuca złowrogo: „No, dalej!”; udzielał mi się paranoiczny strach George'a Rafta; jechałem na koniu, śpiewałem z Eddiem Deanem i niezliczoną ilość razy strzelałem do koniokradów. Ludzie pociągali z butelek, rozglądali się po ciemnej widowni, co by tu zrobić, z kim by pogadać. Ale skruszeni siedzieli cicho, nikt nie rozmawiał.

Popatrzcie: wszystko „zatracone męty”, „szumowiny”. Ale pośród nich również: zagubione „panie domu”, „normalne pary”. Establishment objawia się także poprzez under-establishment (i odwrotnie), bo dialektyczne sprzężenia itd.

W Nomadce narratorka rejestruje różnoraką socjologię uliczną, blokową, knajpianą itd. Jest nastawiona na „szczęsną kontemplację bytu”, nie wartościuje, chłonie & opisuje – taki sposób na przetrwanie. Na razie jeszcze – przed użyciem wzmacniacza (swoją drogą: udany myk z tym wzmacniaczem, haczyk więżący nadzieje [narratorki] i uwagę [czytelnika]; „chińskie pudełko”).

Aha, ta „socjologia wielowarstwowa” jest oczywiście podszyta globalnością [od kawy przelewowej po rozmaite osmotyczne echa oglądanych filmów, zwłaszcza seriali itd. – współczesne odpowiedniki „dziwnego szarego mitu Zachodu” i „osobliwego mrocznego mitu Wschodu”? fabryki iluzji dostarczają w nadmiarze], ale pokazuje też rozpoznawalne, charakterystyczne fragmenty polskiej dupy słonia.

* * *

Niniejsza notka nie jest oczywiście w żadnym razie recenzją.

Matylda z Windisch‐Graetzów Pawłowa Sapieżyna (1873–1968) pochodziła z arystokracji austriacko‐węgierskiej, wydana w 1892 za Pawła Sapiehę wmężyła się w polskość (tę z nieusuwalnym odcieniem k.u.k. Galicji), zaraz po ślubie weflancowana w Siedliska [majątek Sapiehów, „ludność polsko‐ruska, bardzo prymitywna, ale poczciwa i spokojna”; dziś wieś na granicy polsko‐ukraińskiej], weszła też w polszczyznę; z domownikami, dziećmi, służbą itd. rozmawiała po polsku, od nich się uczyła.

Możecie sobie wystawić, jak byłam oszołomiona tym wszystkim, niełatwo mi jeszcze było z językiem polskim, co potęgowało moją zwykłą nieśmiałość, miłe uśmieszki i moja młodość musiały wynadgrodzić te braki.

Powyższy fragent pochodzi ze wspomnień M. z W.-G.P.S., My i nasze Siedliska, pisanych [zwraca się tu bezpośrednio do dzieci i wnucząt] po drugiej światowej na podstawie listów, zapisków etc.; miała już wtedy ponad sześćdziesięcioletni staż w języku. Obszerne tomiszcze (800+ stron słusznego formatu) wydało w 2003 WL, przypisami opatrzyła je Maria Osterwa‐Czekajowa, wnuczka, opracowanie tekstu jest autorstwa Marii Rydlowej, na IV okładki „blurby” profesorów [głównie UJ] przepleciono osobistymi wyznaniami Czartoryskiej i Zamoyskiego, wiecie zatem, jakiego typu to relikt [jedno słowo: Kraków].

Mniej mnie obchodzi światobraz M.S., choć sam w sobie ciekawy, za to język w tym tomie – bardzo. W nocie edytorskiej M. Rydlowa skrupulatnie wylicza zabiegi normalizacyjno‐modernizacyjne, którym poddano tekst, zastrzega jednak, że:

Starano się zachować możliwie autentyczny język wspomnień, zwłaszcza słownictwo, starsze formy gramatyczne, wyrazy i zwroty obce, częściowo spolszczone, zapis charakterystyczny dla danej warstwy społecznej i epoki [...].

...i na całe szczęście [wdzięczniśmy edytorce i wydawnictwu!], bo w ten sposób ocalono jeden z dokumentów babelizacji minionej wielokulturowej Polski. Polszczyzna jest tu niemal współczesna, nie stawia czytelnikowi żadnych przeszkód, a jednak zachowuje [co najmniej] dwojaką swoistość. Więc, po pierwsze, dziwność niektórych zwrotów, naruszających np. związki rządu czy zgody nakazane dzisiejszą normą.

W lipcu tegoż roku odwiedził nas w Siedliskach późniejszy mój szwagier Edgar Henckel von Donnersmarck, równocześnie bawili w Siedliskach moja Matka i siostra, dla której się pragnęło zbliżenia do Edgara, który już od kilku lat o jej rękę się starał. Był także u nas ks. Bratkowski, taki wierny przyjaciel. Sprawa Karli i Edgara zupełnie nie postępowała, nawet na dłuższym spacerze w bukowym lesie odmówiła go. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy kilka dni później dowiedziałam się, że się zaręczyła!

Choćby wyżej, siostra Karla nie przyjmuje oświadczyn, co M.S. kwituje krótko: odmówiła go, dobitny dowód, że sprawa nie postępowała. Albo niżej zwrot sławnie wybredny (w znaczeniu „znany z wybredności”); wspomnienia M.S. to istna kopalnia takiej nieco przesuniętej polszczyzny.

Do noty edytorskiej dołączony przypis stwierdza, że wnuczka Matyldy (w chwili śmierci M.S. dwudziestoczterolatka) nie zauważała w mówionej polszczyźnie babki żadnych błędów, co może wszakże świadczyć o [dziedziczonym] przesunięciu polszczyzny samej wnuczki. Rydlowa sugeruje, że dopiero w pisaniu M.S. ujawniały się kalki z języków obcych (zwł. niemieckiego i francuskiego); we wspomnieniach frazy w tych językach często pojawiają się verbatim. Ale gdzie indziej edytorka odnotowuje obecność w języku M.S. naleciałości z Podola/Roztocza [dawnych] i inne odstępstwa [od współczesnej nienegocjowalnej polszczyzny].

Przyjmowaliśmy czasem gości w naszych apartamentach, poza ścisłą rodziną bywał często mój kuzyn, młody Erni Windisch-Graetz, który służył w artylerii (zmarł w Ajaccio w roku 1896); raz był na śniadaniu Józef Potocki, struchlałam w troskach pani domu, bo on był sławnie wybredny! Bywała także Wanda Badenianka z Miss Dickinson, która sporządzała z nami potrawę indyjską z curry i ryżem.

Druga składowa swoistości języka M.S. to postać zdania, zdanie jest tu całością, powiedzmy, epicką, chce zawrzeć w sobie całość anegdoty, myśli, obrazu mentalnego wraz z niezbędnymi, zdaniem autorki, rozwidleniami, konstrukcja zdań nie stosuje się do reguł opowiadania [o czymś] wedle „logiki składni”, zdania są więc pękate, kończą się dopiero wtedy, gdy obraz jest domknięty, a zdania podrzędne często poprzestają na związku „sąsiedztwa”, nie szafuje się tutaj spójnikami dopowiadającymi zależności kauzalne.

Mój mąż często powtarzał, że lud nasz na tym ustroniu leśnym był lepszy i szczęśliwszy, póki dworu z służbą i wszystkim, co za tym idzie, nie było, i także z innych tzw. dobrodziejstw cywilizacji nie korzystał. Muszę powiedzieć, że istotnie ta służba, ten rodzaj „klanu”, który ona wraz z rodzinami swymi tworzy, nie ma dobrego wpływu, jest to warstwa pośrednia między dworem i wieśniakami i ponieważ mają swoje wady, jak plotkarstwo, zazdrość, posądzenia itd., działa często demoralizująco, jak każda półinteligencja!

Co ciekawe, takie zdanie „kompartmentowe”, rzadko we współczesnym języku literackim spotykane [m.in. dzięki kompulsywnym staraniam biurokrato językowego], czasem się jednak zdarza; por. np. zdanie Berezy, o którym pisałem:

W swoim zdanio‐akapicie Bereza osiąga jedność składni i semantyki, u Berezy zdanie jest całostką myśli, a myśl musi dotoczyć się do końca, zanim zażąda kropki‐konkluzji.

Przypomina mi się także moja młodość, gdy nadmieniam, że nasze dzieci były tak zamknięte w sobie i trudne do wyrażania swoich uczuć. Ta osobliwość mnie również charakteryzowała i mój Ojciec ją zwalczał, jak mógł, naturalnie, że to na razie nie na wiele się przydało, ale później zrozumiałam szkodliwość takiego usposobienia i sama starałam się je zmienić, czyni nas ono nieużytecznymi w życiu rodzinnym zwłaszcza, gdzie tyle zależy na serdeczności, na wzajemnym zaufaniu, łatwości wchodzenia w usposobienia, pragnienia, uczucia otoczenia i zyskanie ich zaufania!

* * *

Wystarczy pobieżnie przejrzeć spisy treści branżowo‐specjalistycznego pisma Sztuka Edycjii. Studia Tekstologiczne i Edytorskie, by stwierdzić, że ścierają się tam różne szkoły, między innymi w bardzo mnie interesującej kwestii czy/jak modernizować‐normalizować dawne teksty. Zacytuję fragment rozmowy:

Modernizować? Wydaje mi się, że wielu rzeczy, które my chcemy uwspółcześniać na siłę, modernizować nie trzeba. Każdy czytelnik polski, średnio inteligentny, jakoś tam wykształcony, powiedzmy, po maturze, potrafi zrozumieć archaizmy typu „zawżdy”, „jeno”. One są zrozumiałe. Nie trzeba ich modernizować i mówić „zawżdy to znaczy zawsze”. Wystarczy może komentować. To znaczy napisać: „kobieta była prawie cnotliwa” i dodać w przypisie: „prawie, to znaczy prawdziwie”. Jeżeli gdzieś na przykład są końcówki typu „-emi” zamiast „-ymi”,
„-imi”, na przykład „zielonemi listeczkami” – czy to modernizować? Czy to przeszkadza komukolwiek w zrozumieniu tekstu? Nikomu. Ale ta modernizacja na siłę obejmuje także takie rzeczy, które są zrozumiałe, ale dają pewną aurę dawnej polszczyzny. A niechby ona była! Dlaczego nie?

„Aura dawnej polszczyzny”, przebogatej, rozchełstanej niekiedy, zarazem często oszczędnej, zwięzłej, błyskawicznej! To tracimy wskutek [pardon my French] na chuj komu potrzebnej „modernizacji na siłę”! Czytelnik współczesny, zwł. młodszy, nie ma gdzie opatrzyć się z dawną mową czy dawniejszą pisownią; gdy z rzadka spotka w piśmie „zielonemi listeczkami” czy coś podobnego, kwiczy rozzłoszczony i zgłasza, że błąd. Boją się tego biurojęzy, więc wygładzają, czyszczą, zacierają ślady, wskutek czego jeszcze rzadziej bogactwo dawniejszej mowy ma się gdzie pojawić.

Modernizację taką wspierają instytucje normatywne, choćby RJP, likwidujące wariantywność w języku. Przy czym nie chodzi tylko o kwestie dydaktyczno‐estetyczne; język spłaszczają nam również funkcjonalnie; komu posłużyło zatarcie różnicy między liczbą pojedynczą a mnogą („tej religii” vs. „wiele religij”) albo zlikwidowanie oddającej znaczenie pisowni „nie” z imiesłowami („nieskończona przestrzeń” vs. „nie skończona rozmowa”), Wściekam się, gdy proza z przedwczoraj poddawana jest w nowych wydaniach liftingowi zacierającemu lepszy, funkcjonalnie pełniejszy język oryginalnych wydań; wybaczcie, to moje ceterum censeo. (Może posłużyło uczniom i trochę ich nauczycielom, jaki to powód, by rezygnować z tylu skarbów?!)

* * *

Mottem do tej części blogonoty mogłoby być zdanie cytowane w Aneksie blogonoty poprzedniej, o tłumaczeniach:

Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.

Ten zaśniedziały zwrot [„przegrać do”] pojawia się wśród innych, fundujących rozpiętość stylistyczną tłumaczenia opowiadań Angeli Carter, jako właśnie „skarb z przeszłości”.

Więc temat stylizacji [użytej] w przekładzie.

Wytykałem na blogu stylizacje kompletnie nietrafne, jak XIX‐wieczni Amerykanie u Saundersa, perlący się obficie (całkiem od czapy) jak Szczęsny Potocki, albo Murzyn‐wykidajło w knajpie dla kolorowych w Los Angeles w 1940, który znienacka gada chłopem z Reymonta, w zaiste żałosnym „przekładzie” Chandlera.

Ale są też przykłady stylizacyj mistrzowskich, działających krecio, pod powierzchnią. Językową obcość [bawarsko‐alzackiej angielszczyzny] tłumacz, Tomasz Gałązka, oddaje dziwnością na poziomie składni, trochę właśnie w duchu polszczyzny Matyldy Sapieżyny; jest to tak zrobione, że aż ciarki przechodzą! A subtelne relacje językowe w dialogach białego [kapitana Kidda] z co prawda [już] wolnym, ale nadal czarnym [Brittem Johnsonem], odwzorowuje bez jakiegokolwiek sięgania do archaicznej leksykalnej „sztampy” [bo nadużywanej przez tylu złych tłumaczów] powiedzmy gwarowo‐reymontowskiej, jednak bezbłędnie, w jakimś sensie „podprogowo”, niemniej – jakże skutecznie [zob.].

I teraz moje [retoryczne] pytanie: do jakich zasobów językowych ma się [edukacyjnie] odwołać narybek przekładowczy, by w ogóle pomyśleć o stylizacji „przez przesuniętą polszczyznę”, która – jak się okazuje – jest matrycą środków potencjalnie potężnych, jeśli cała armia ludzi [i instytucyj] niweluje bogactwo języka polskiego, ugładzając je praktyką normalizacyjno‐modernizującą w polszczyznę nijaką, nudnawą, wszędzie podobną itd.?

Przeglądam sobie opowiadania Angeli Carter w przekładzie Magdy Heydel [Piękna córka kata, Czarne 2023], drugim okiem popatrując na ich wcześniejsze przekłady, Aleksandry Ambros [Czarna Wenus, Czytelnik 2000], a trzecim zaglądając niekiedy do angielskich oryginałów.

Ambros przyznano za ten przekład Nagrodę „Literatury na Świecie”, a Jerzy Jarniewicz w klasycznym już dziele Tłumacz między innymi [Ossolineum 2018] poświęca dokonaniu tłumaczki oddzielny rozdział (Oto przekład albo czy tłumacz to ten, kto tłumi?), skąd poniższy fragment omawiający przekład opowiadania Kot w butach:

Czy tylko przypadkiem Aleksandra Ambros tak ustawiła składnię w zdaniu: „To się ma we krwi, Kot potrafi, trzymając pionowo kieliszek wina w prawej łapie, wywinąć koziołka do tyłu i nie rozlać ani kropli” (s. 147), że podmiot z orzeczeniem zostają wyizolowane, odcięte od reszty zdania dwoma przecinkami i dodatkowo długim zdaniem okolicznikowym, skutkiem czego brzmią jak znany slogan z epoki propagandy sukcesu? „Kot potrafi”! A potrafi nie tylko to, bo na przykład umie jeszcze przywołać staropolską pieśń myśliwską: „Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój” (s. 166), jako odpowiednik angielskiego a‑hunting we shall go. Ambros mogła oczywiście zakończyć cytat w połowie, nie wywołując „polskich” skojarzeń, tymczasem dorzucając niewinne „towarzyszu mój”, jednoznacznie zaprosiła czytelnika do gry w literaturę, podkreślając pleniącą się w tekście aluzyjność i jego nieposkromioną, konstytutywną intertekstualność.

W przekładzie innego tekstu Carter, Oblubienica Tygrysa, Ambros jednak urywa onże cytat ze staropolskiej pieśni. I zdanie oryginału:

He briskly mimicked the action of a gallop and, to my amazement, tunelessly croaked: „Tantivy! tantivy! a‑hunting we will go!”

odpiera tak:

Żywo odegrał scenkę galopowania i ku mojemu zdumieniu wykrakał raczej niż zaśpiewał: – Pojedziemy na łów, na łów!

Trzeba dodać, że również w Kocie w butach Aleksandra Ambros poprzestaje na wersji skróconej:

- Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie! Zagłusz muzykę Wenery bitewnym zgiełkiem Diany!

Na łów, na łów, towarzyszu mój! Lojalny do końca, bawię się w kotka i myszkę ze zdechłymi szczurami Kiciuni [...]

...i dopiero konkatenacja obu użyć przyniesie pełen tytuł/incipit w postaci przytoczonej przez Jarniewicza. Słowem – owo „przywoływanie ‘polskich’ skojarzeń” nie jest u AA dociągane do ściany.

Inaczej u Magdy Heydel. Obie tłumaczki z sensem przenoszą angielską piosnkę myśliwych z końca XVIII wieku w polszczyznę, tym bardziej że powtórzone tantivy, naśladujące rytm galopującego konia, ma swój odpowiednik w powtórzonym „na łów” (co z kolei pasuje do dziarskiego wezwania trąbki czy tam rogu, niemniej i kontekstowo, i brzmieniowo jest na miejscu), Heydel jednak daje pełną frazę:

Zwinnie pokazał ruch galopu i ku memu zdumieniu zaskrzeczał bez melodii:

– Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój!

...w Kocie w butach zaś, owszem, skraca:

– Udawaj, że mordujesz szczury, Kocie! Zagłusz muzykę Venus szczękiem oręża Diany!

Pojedziemy na łów! Lojalny do końca, bawię się w polowanie na całego z trupami szczurów przywleczonymi przez Prążkę [...]

...ale opowiadanie to umieszczone jest w książce tuż po Oblubienicy Tygrysa; czytelnik pamięta (ten sam względny układ jest i w Czarnej Wenus). Zresztą wymaga tego konsekwencja, odp. frazy z oryginału również zawierają powtórzenie – ale skrócone (czytelnik angielskiej Carter też pamięta):

„Mimic the murder of the rats, Puss! Mask the music of Venus with the clamour of Diana!”

A‑hunting we shall go! Loyal to the last, I play catch as catch can with Tab’s dead rats [...]

* * *

Zaczynam od tego przykładu nie dlatego, że jest najwyrazistszy [dla mojego szkicowego wywodu, który nastapi], a raczej by przybić do drzwi cytat z Jerzego Jarniewicza, zwłaszcza ten passus z „przywoływaniem ‘polskich’ skojarzeń”. I czy to nie JJ chwalił Macieja Świerkockiego za chytre pomieszczenie w przekładzie Ulissesa aluzyjnej frazy z Tuwima? Tak, chodzi o „polskość”.

Rozumiem argumenty z „odwzorowania intertekstualności” (w Tekst innej kultury), ale nie przekonują mnie do końca. Sięgnę po inny przykład z tłumaczeń Oblubienicy Tygrysa Carter:

Carter: Old wives’ tales, nursery fears!
Ambros: Babskie gadanie, strachy z dziecinnego pokoju.
Heydel: Opowieści dziwnej treści, strachy na lachy!

Widać, co tu się stało. Tygrys [Bestia] jest mediolański, arystokratyczny, utrzymany w klimacie orientalnym (czy: orientalizującym), oblubienica [dziewczyna – podmiot mówiąca] jest z Rosji mocno niewspółczesnej, przełamanej przez „angielską bonę/nianię” i jej hm, edukacyjny wpływ na dziecko, aż tu nagle Lachy!. Jasne, to jest wydajne, bo [w wystarczającym stopniu?] oddaje sens, choć „opowieści dziwnej treści” nieco [albo i mocno!] się z nim rozmijają. Ale dla mnie to potykacz, na którym lektura staje (zdjęta fundamentalną wątpliwością). Heydel wchodzi tu na pełnej z polskim „uswojeniem”, z pop‐polskością i arche‐polskością.

Potrafią mnie zatrzymać tak mocno sleksykalizowane frazeologizmy, że inny czytelnik (zapewne) nawet ich nie zauważa. Powiedzmy, we francuskim thrillerze ma się rozstrzygnąć kwestia życia i śmierci, zbrodzień zdecyduje przez rzut monetą. „Orzeł czy reszka?” – pyta więzionego. A mnie włącza się tryb kwestionujący: czy francuskie monety mają „orła”? Za cholerę, nie! (Żeby było zabawniej, tak reszka jak orzeł mają korzenie rosyjskie, choć „orzeł” był dwugłowy.) I znowu: wydajne, ale fałszujące.

W pełni popieram Annę Bańkowską, która we wstępie do nowych przekładów Anne from Green Gables oznajmia:

[...] razem z wydawcą doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nazywa się Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim [...] bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona [...]

To zresztą rudymentarny przykład strategii przeciw uswojaniu literackich światów (aby „brzmiały po polsku”), najprostszy.

* * *

W linkowanej wyżej blogonocie dotyczącej stylizowanego na starochińskie traktaty Fu wojny Krzysztofa Bartnickiego (w którym przybliża swoją robotę translatorską przy przekładzie Fineganns Wake Joyce’a) pada kluczowy cytat (z KB):

Źródło i przekład to dwie armie. Źródło umacnia kulturę. Tłumaczenie przejmuje lub pomniejsza obcość. Tym lepiej, im więcej w kraju [dzieł] własnych, a przekłady zaradzają najazdom.

FW jest wszakże dziełem specyficznym; jeśli potraktujemy je jako babelizację opartą na języku angielskim, to zgodzimy się z tłumaczem, że przekład na FT winien walczyć z oryginałem babelizacją jakoś opartą na polszczyźnie.

Mnie jednak w zetknięciu z obcą, odmienną kulturą (obyczajem, ścieżkami językowymi) mocno interesuje właśnie obcość. W odniesieniu do obcojęzycznej literatury bardziej [niż FW, czyli praktycznie każdej^] użytkowej – interesuje mnie odmienność, potwierdzająca różnorodność świata. Burzę się przeciwko tłumaczeniom „pomniejszającym obcość”, przeciw uswojaniu.

* * *

Oba przekłady Carter czyta się dobrze. Odnoszę wrażenie, że tłumaczenie Ambros ma większą rozpiętość (leksykalną i stylistyczną), że potrafi zaskoczyć [= ożywić] czytelnika zwrotem przebrzmiałym, myszowatym, przywołującym czas‐mnożony‐przez‐język nie tak „gładko współczesny”. Ale to tylko wrażenie, nie poparte b. wnikliwą lekturą obu tekstów. Natomiast w przekładzie Heydel czasem się potykam – o czym wyżej.

* * *

Na zakończenie – angdotycznie. W Oblubienicy Tygrysa jest taki passus:

Yet, as to the true nature of the being of this clawed magus who rode his pale horse in a style that made me recall how Kublai Khan’s leopards went out hunting on horseback, of that I had no notion.

U Aleksandry Ambros:

Jednak co do prawdziwej natury maga z pazurami, dosiadającego jasnej klaczy w stylu, który przypominał mi lamparty Kubla Khana wyruszające konno na polowanie – nie miałam o niej pojęcia.

U Magdy Heydel:

A jaka była istota tego maga o ostrych pazurach, który jechał teraz na swym płowym rumaku, w stylu przywodzącym na myśl gepardy Kubilaj‐chana, które na łowy wyruszały konno – o tym nie miałam pojęcia.

Tytuł wielkiej powieści di Lampedusy Il gattopardo brzmiał przez długie lata Lampart [ang. leopard], dopiero przekład z 2008 zmienił gattopardo [dużego drapieżnego kota; Gattopardo – nome raro del ghepardo, powiada włoska wiki] w Geparda; przez jakiś czas dyskutowano o tej zmianie. No i proszę, jest ślad.

Nie ma natomiast w obu polskich odpowiednikach możliwości takiej interpretacji, w której lampart/gepard ruszał na polowanie, siedząc na grzbiecie/zadzie konia [horseback] za ludzkim myśliwym, a nie samodzielnie.


ANEKS

Wspomniałem wyżej o „większej rozpiętości” (leksykalnej i stylistycznej) tłumaczenia Aleksandry Ambros. To wrażenie pojawia się już od pierwszego zdania Oblubienicy Tygrysa.

AC: My father lost me to The Beast at cards.
AA: Ojciec przegrał mnie do Bestii w karty.
MH: Ojciec przegrał mnie w karty z Bestią.

Przegrać co[/kogo!] w co [grę] do kogo [innego gracza]. Formę tę notuje Doroszewski (podając kilka przykładów, m.in. „Właśnie jest ów Wokulski, który do jej ojca przegrywa w karty”), jest doskonale „logiczna”, ale „trąci myszką” [i dobrze]. Zdanie [MH] współcześniejsze, po bliższym zbadaniu traci na „logice”, „z Bestią” pobrzmiewa możliwością, że ojciec i Bestia grali wspólniczo, jako jeden dwój‐gracz, że Bestia nie jest beneficjentem rozgrywki, a współprzegranym. Można by sytuację doprecyzować, ujednoznacznić, ale kosztem zwięzłości; to zdanie jest otwierającym tekst, samodzielnym akapitem, powinno być ostrym jak sztylet oznajmieniem faktu kładącego podwaliny pod całą konstrukcję; jak to? córkę w karty? Niesłychane!

AC: The chill damp of this place creeps into the stones, into your bones, into the spongy pith of the lungs; it insinuated itself with a shiver into our parlour, where Milord came to play in the privacy essential to him.

AA: Chłodna wilgoć tego miasta wsącza się w kamienie, w kości, w gąbczasty miąższ płuc; wkradła się, przenikając dreszczem, do naszego saloniku, dokąd przybył Jaśnie Pan zagrać w koniecznej dla niego prywatności.

MH: Chłodna wilgoć tego miejsca wpełzła w kamienne mury, w ludzkie kości, w gąbczastą materię płuc; drżeniem wprosiła się do saloniku, gdzie Milord grywał w odosobnieniu, tak przez niego cenionym.

Ponownie, fraza [MH] „[wilgoć] drżeniem wprosiła się do saloniku” każe pytać, kto/co jest „nosicielem”, ośrodkiem „drżenia”: czyżby wilgoć sama? Rozwiązanie Ambros nie nasuwa wątpliwości. Również „konieczna dla niego prywatność” lepiej oddaje warunki gry stawiane przez Bestię niż „odosobnienie, tak cenione”; co cenione, nie musi być aż wymagane (a jest, domniemujemy).

AC: My father, of course, believed in miracles; what gambler does not?
AA: Ojciec oczywiście wierzył w cuda, który gracz nie wierzy?
MH: Ojciec wierzył, rzecz jasna, w cuda; który gracz w nie nie wierzy?

Tutaj AA osiąga zwięzłość w rytmie–składni, przypominających frazy Mickiewicza; wersja MH jest niezręczna, niepotrzebnie dopowiadająca owym „w nie”. (Ale współczesna redakcja stawia „kompletność” – nieraz zbędnych – dopowiedzeń wysoko na liście priorytetów; nie wierzy się zasadniczo w inteligencję czytelnika; pisałem o tym niejednokrotnie.)

Oczywiście, Heydel, jako tłumaczka chronologicznie druga, ma trudniej. Niemniej, jest Uznaną Firmą, ani nam się śni podejrzewać, że działa tu translatorsko pętana koniecznością odróżnienia swojego przekładu od poprzednich. Przeciwnie, zakładamy, że na czele celów stoi u niej sprostanie oryginałowi.

Powyższe uwagi mógłbym kontynunować (do dziesięciokrotnej, powiedzmy, objętości), ich zamiarem nie jest wytykanie błędów Magdzie Heydel, a docenienie jakości roboty Aleksandry Ambros.

Jerzy Stempowski, jedna z emblematycznych postaci formacji wymarłej, raz w życiu, we wczesnych latach czterdziestych, prowadził (po francusku) dziennik prywatny Zapiski dla zjawy. Trud ten zadał sobie poniekąd autoterapeutycznie, popadłszy w stan braku sensu po śmierci [owej „zjawy”] Ludwiki Rettingerowej, a przy tym będąc wyzutym przez wojnę z punktów oparcia; charakteryzował ów stan tak [tamże]:

Utraciłem nadzieję, poniechałem dalszej walki, a przecież żyłem nadal i jeden po drugim następowały bezbarwne dni. Przy pełnej świadomości umysłu wiodłem żywot bez znaczenia [...]

Nie przypadkiem Stempowski stał się ważnym węzłem Giedroyciowej „rzeczpospolitej epistolarnej”; wymiana zdań z audytorium, choćby pojedynczoosobowym, była właściwszą mu formą myśli niż pisanie samemu sobie (nie licząc zjaw). Także dlatego Zapiski otwiera mocno sceptycznym akapitem (28 sierpnia 1940):

Zwyczaj prowadzenia dziennika intymnego zawsze mi się wydawał nieco śmiesznym. Dzienniki takie przypominały mi zeszyt, w którym jedna z moich ciotecznych babek pieczołowicie notowała każdego dnia najdrobniejsze objawy swego trawienia. Forma mollis [konsystencja rzadka], zapisywała, wychodząc rano z wygódki. Doznania cenestetyczne towarzyszące trawieniu są bardzo liczne i niezmiernie zróżnicowane, jednakże zapisane wyglądają żałośnie ubogo. Podobnie życie wewnętrzne człowieka pod jego piórem redukuje się do niewielu rzeczy.

Już raz użyłem tego cytatu (w 2008 na poprzednim blogu, w notce o St. Brzozowskim, Goldonim i Fredrze [1]), teraz znalazłem go w ciekawej pracy Małgorzaty Krakowiak O możliwości odbudowy sensu życia („Zapiski dla zjawy” Jerzego Stempowskiego).

Tym ciekawszej, że Krakowiak rzuca specyficzny przypadek Stempowskiego na tło refleksji innych [emblematycznych] postaci w sprawie „zapisków intymnych”.

Na przykład Józef Czapski podczas lektury Journal intime Maine de Birana [1766–1824] notował:

Chcę dziś mówić o tej formie literackiej, gdzie „ja” jest nie do uniknięcia, o pisarzach, dla których [...] mieszanina problemów najbardziej generalnych z przeżyciami najbardziej intymnymi była stylem ich myślenia i odczuwania. [...]

Dla tych pisarzy ich myśli o świecie były ich biografią na równi z ich trawieniem, troskami materialnymi czy analizą swoich osobistych uczuć czy potknięć. [2]

...zatem cioteczna babka Stempowskiego mocno zaniedbała domenę problemów najbardziej generalnych w swoim wygódkowym zeszycie (powiedzmy: szkoda). Tak czy inaczej, Czapski zajmuje tu stanowisko mniej radykalne niż JS, a przy okazji odnotowuje powszechną [w dziejach i terytoriach] praktykę mieszania różnej materii w intymistyce.

* * *

Dziś uwagę czytającej publiczności ogniskuje autobiografia eseistyczna, jako forma nowa. Różni się ona od dziennika intymnego tym, że jest prokurowana w pozaczasie, jako rodzaj sumy, choć przecież trudno sobie wyobrazić, aby mogła powstać bez uprzednio sporządzanych notatek (czy to doszufladowych, czy to publikowanych).

Niemniej, praktyka desegregacji różnego rodzaju przeżyć/doświadczeń jest stara jak pół świata; jeśli dziś uważamy ją za coś nowego, to raczej wskutek przesunięcia wewnątrz wzorca prozy (auto)biografizującej akceptowanej przez rynek wydawniczy; to jeden z wielu symptomów rozszczelnienia gatunkowego.

* * *

W tekście Krakowiak uderzył mnie jednak inny cytat z Zapisków Stempowskiego. Jest to wyznanie jednostkowe, ale w istocie dotyczy całej tej „wymarłej formacji”. Pisze:

Czy wolny czas oraz smak literacki przetrwają? Często myślę, że moje audytorium zniknęło raz na zawsze i że mnie także pora wkrótce udać się jego śladem w nicość. Czyż nie jestem nikomu niepotrzebnym przeżytkiem świata pochłoniętego przez fale? Broniłem się dotąd przed tą myślą, równoznaczną z moralną kapitulacją na modłę Vichy. Jeśli przestanę wierzyć we własny smak i w słuszność mego sposobu istnienia, jakie będę miał prawo do swego miejsca pod słońcem, choćby najbardziej skromnego?

Czemu uderzył? Bo oto Stempowski na pierwszym miejscu wymienia wolny czas.

Czas wolny jest czasem resztkowym: pozostaje po odjęciu od czasu w ogóle czasu zajętego, czyli tego, który konsumują zajęcia wymagane dla „przeżycia” – cudzysłów sygnalizuje, że poza minimum biologicznym (wymaganym dla przeżycia bez cudzysłowu) istnieją również inne minima, wpisane w jednostkowe i ogólne struktury aspiracji.

Czas wolny powinno się rozumieć jako kapitał niemianowany, warunkujący akumulację (lub: uruchomienie) innych, mianowanych kapitałów (kulturowego, społecznego etc.); jest oczywiste, że na przestrzeni dziejów był przywilejem elit. Ilustruje to samo pojęcie „klasy próżniaczej”. Wymarła formacja, której reprezentantem był Stempowski, przylega do klasy próżniaczej; podzwonne dla siebie obserwowała z pozycji [w Polsce] „byłego ziemiaństwa”.

* * *

Co nie wyklucza wkraczania na indywidualne ścieżki, na których czas wolny akumulowano poprzez obniżenie pułapu wielu minimów mianowanych; Stempowski pisze [w liście do Krystyny Marek, 1947]:

To utrzymanie jej [chorej na raka Ludwiki Rettingerowej] przy życiu przez blisko 13 lat było moim arcydziełem, chef‑d’oeuvre, capolavoro, najbardziej udanym i niewiarygodnym przedsięwzięciem, podjętym wbrew wszelkim rozumnym obliczeniom. Do tego musiałem mieć trochę pieniędzy, wbrew pociągowi do abnegacji. W tym celu musiałem wziąć niewielkie zajęcie w banku, napisawszy uprzednio małą rozprawkę o pewnym modnym wówczas rodzaju kredytu, aby móc uchodzić za specjalistę.

Po wojnie prowadził życie prekarne, polegając przy tym na pomocy osób i instytucji (np. paryskiej „Kultury”); akumulował tyle czasu wolnego, ile się dało, poświęcając go na rozliczne dokończone i niedokończone projekty, wśród tych drugich można wymienić np. biografię Owidiusza jako „pierwszego emigranta”, książkę o „starej cywilizacji rolniczej”, inną o „dziejach technik literackich od renesansu do XX wieku” czy jeszcze inną, podejmującą „historię Ligurów”.

W liście do Giedroycia na dwa lata przed śmiercią – o planie napisania tomu esejów streszczających projekty, których nie zrealizował:

Byłaby to książka pożegnalna, rodzaj testamentu.

Zatem swoje pytanie z 1941 („czy wolny czas oraz smak literacki przetrwają?”) rozstrzygnął na własną indywidualną korzyść [kwestia „smaku literackiego” JS wymaga odrębnego zestawu świadectw].

Gdy jednak popatrzy się na zwierzenia współczesnych [twórczych] prekariuszy, których główną troską jest monetyzowanie owoców czasu wolnego – nadal pozostaje ono półotwarte, zabarwione nutą pesymizmu.


PRZYPISY
[1] ...czyli o panu Jowialskim, który, wg Brzozowskiego, „jest straszniejszy od Inkwizycyi hiszpańskiej, i swemi rozczłapanemi pantoflami wydeptuje on skuteczniej samą chęć nowinek niż najdrapieżniejszy fanatyzm. I wszystko w zgodzie z „papką i czapką” (1911)
[2] wszystkie wytłuszczenia w cytatach – moje

« older entries · newer entries »