kanada

W 2008 roku, rozważając zdawkowo temat „zwiedzania świata”, ale w koniecznym związku z „osiadaniem na stałe”, zapewne gdzie indziej, niż się jest, przywołałem takie wspomnienie:

Za mojego dzieciństwa jednym z symboli Miejsca Magicznego (w którym mleko‐miód, cygara i kobiety) była Kanada. Nie wiem czemu; dziś podejrzewalibyśmy, że tęsknoty kierowano raczej w stronę Stanów. Kanaaada, bracie, mówili starsi z rozmarzeniem, odrywając wzrok od codziennej pluchy‐komuchy, koniecznie z przeciągłym aaa w nazwie.

Nie jest to wspomnienie jedynym momentem współosadzenia w jeśli nie tej samej, to jednak pokrewnej siatce zdarzeń‐skojarzeń, jaka się stopniowo odsłaniała przy mojej lekturze Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy.

W rozdziałku Kanada pisze:

W latach osiemdziesiątych XX wieku moja matka mówiła, że chce wyjechać do Kanady. Nie składała papierów w ambasadzie. Nie wypełniała formularzy. Tak tylko mówiła. To była jej uniwersalna puenta. Odpowiedź na wszystko. Ostatnia karta przetargowa.

– To jest nie do wytrzymania. Trzeba wyjechać do Kanady.

Czasami rozwijała temat.

– Pójdziesz do kanadyjskiej szkoły, nie będzie łatwo, ale dasz sobie radę – zapowiadała. – Ojciec zatrudni się jako kreślarz, tylko na początek, żeby pokazać, co potrafi, potem w niego uwierzą i wszystko się zmieni.

Oczywiście, to były dwie różne Kanady, znana mi ze słuchu kraina „mleko‐miód, cygara i kobiety” z pewnością nie była tożsama z Kanadą matki Marcina Wichy, co więcej, nie pamiętam, by kiedykolwiek ktoś w otoczeniu moich rodziców przeszedł na poziom jawnego Kanado‐knucia, choćby symbolicznego. Ale pobudzające wyobraźnię postrzępione zarysy w atlasach czy na globusie musiały być te same.

* * *

Mieszkali na Madalińskiego, niedaleko. Użerali się z administracją, paniami w okienkach i urzędnikami u biurka lub w słuchawce. Gromadzili książki i odręczne notatki. Jedno próbowało przeprojektować trochę świata na ciut lepsze, drugie czynnie walczyło z entropią w ludzkich organizmach i z nieodpowiedzialnym używaniem języka. Mierzyli się z zakalcem świata, na miarę możliwości, oczywiście.

Moi rodzice w ubraniach z Hofflandu, potem w bluzach z Cottonfielda, nie chcieli całkiem dorosnąć. Kazali do siebie mówić po imieniu. Więc mówiłem „Piotrek” i „Joanna”, dopóki nam się to nie znudziło.

Młodsi byli. Nie tak przeorani wojną i własną pamięcią, cudzej za to, żywej i tuż obok – jeszcze pod dostatkiem, klęska urodzaju. Choć to też pozory.

Potrafię rozpoznać głos ludzi z jej pokolenia. Niby mówią prosto, ale starannie dobierają wyrazy. I zawsze ich słowa mają oddychającą, wodoodporną podszewkę ironii. Jak materiały, z których teraz robią buty.

Z jakiegoś powodu te cechy znikały w piśmie. Na papierze stawali się sztywni. Nadęci. Z biegiem lat coraz bardziej spiżowi.

Słowa ich zawiodły. Słowa ich okłamały. Potem te słowa były jak intelektualiści po Październiku. Można ich słuchać. Można nawet lubić – ale zawsze z jakimś poziomem rezerwy. Ostrożności. Z sympatią dla kogoś poobijanego, połamanego i na nowo złożonego z kawałków.

Z całym szacunkiem, nie pójdziemy za tobą w ciemno. To ty musisz nam pomóc. Jesteś naszym zakładnikiem. I słowa bardzo się starały im pomóc.

Znajomi moich rodziców, tak się złożyło, ci ważniejsi, byli o prawie pokolenie od nich starsi. I też wyróżniał ich język: mówili mało. Byli w stalagach i oflagach, niektórzy przeszli obozy koncentracyjne; kobiety miały własne, wcale nie lżejsze dla pamięci historie. Milczeli o tym, wspominali niechętnie; słowa duże były za małe, słowa małe były zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych i w zasadzie też zbędne.

W innych tematach słowa nie wymagały mierzenia, szły zaciekłe kłótnie o kulturze, która wtedy była polityką. Tak, zwykle coś próbowali knuć, na miarę możliwości, oczywiście. Jeden oddawał się (jakie to dziś wydaje się pociągające!) przyczynkarskiemu przyczynkarstwu: co powiedział Puszkin do czynownika w miejscowości takiej a takiej, w roku tym a tym – nie, nie to, co dotąd mu przypisywano; itp. Drugi malował najbarwniejsze obrazy, na których cyrk mieszał się z teatrem i wszystkimi kolorami światła. Trzeci... Właściwie zapamiętałem ich wszystkich, jako ludzi w jakimś sensie pogodnych, chyba że myliłem pojęcia – i szło o pogodzenie się.

Spiż? Październik? Nie umiem w takie uogólnienia. Myślę, że rozbrat z uwodzącą mocą słowa wzięli wcześniej, a spiż, jeśli kogoś dotknął, to nie aż pokoleniowo, indywidualnie – jasne, mogło się zdarzyć.

* * *

Realna Kanada pojawiła się raz. Syn jednego ze znajomych ojca, w małym, niemożebnie zagraconym (ksiażkami głównie) mieszkaniu w Śródmieściu knującego w słownikach, niegdyś Żyda pochodzącego z Rosji (w czasach zapamiętanych przeze mnie był Polakiem mówiącym najlepszą na świecie polszczyzną, której uroku dodawał nieco inny, melodyjny sposób akcentowania), otóż ten syn trafił do Kanady, znalazł pracę w jakimś radiu, zapił się i zabił.

Kanaaada, bracie, mówiło się nadal, nie wszyscy znali tę historię, a poza tym – wiecie już – są różne Kanady.

Potem umarli. Nie naraz, oczywiście. Znalazłem, gdy przyszedł czas, wszystkie ich nekrologi, starannie wycięte przez ojca i pomieszczone w teczce bez tytułu.

  1. nameste’s avatar

    Dłuższy fragment książki tutaj.

  2. Zamorano’s avatar

    Dawno temu, ponad dekadę temu było coś na kształt docu drama szybką kamerą o ludziach, którzy wylosowali zieloną kartę do USA, chyba w telewizji publicznej. Moja mama to oglądała wtedy. Zdarzało mi się widzieć kilka odcinków. Był tam taki facet, który z zoną wyjechał do tych Stanów. I było dużo stresujących, ciężkich momentów i w ogóle. Wtedy on do tej żony mówił takie zdanie: „Mówiłem ci, że nie ma Kanady w Ameryce”. Tak mi się przypomniało czytając.

reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *